środa, 8 maja 2013

Romantyk w rajtuzach - "Hans Heiling"

Po około dwóch latach od przesłuchania "Wampira" , pierwszej opery Marschnera jaką poznałam dokonałam kolejnego odkrycia na własnej półce z DVD i wyciągnęłam z niej "Hansa Heilinga" nagranego w Teatro Lirico di Cagliari w 2004. Nie doznałam żadnego objawienia, ale oglądało i słuchało się świetnie. Muzycznie to coś pomiędzy Weberem a wczesnym Wagnerem i chociaż nie dorównuje żadnemu z panów W ma swój styl i wdzięk. W czasach premiery całą, typowo romantyczną historię przyjmowano zapewne z wielką powagą, ale dziś niezmiernie trudno o tego typu poryrywy i Pier Luigi Pizzi troszkę się zabawił podkreślając i uwypuklając pewne motywy i doprowadzając je przy tym do absurdu. Stąd zapewne mroczne dekoracje uzupełnione o ostentacyjnie oleodrukowe, malowane tła, stąd też kostiumy podkreślające nie tyle osobowości bohaterów , ile typ postaci, którą reprezentują. Spójrzmy na prolog, dziejący się we wnętrzu ziemi, czyli zapewne blisko jej jądra - a tam, jak wiemy jest zdecydowanie gorąco. Cała dekoracja jest więc purpurowa, purpurowe szaty noszą też Królowa i Hans. Matka nosi długą, powłóczystą suknię i nabijany cekinami turban, syn zaś czerwoną koszulę i .... czerwone rajtuzy podkreślające niekoniecznie potrzebnie anatomię artysty (miejscowi geje musieli mieć dużo radości). Po uwerturze (następuje nietypowo po prologu) przenosimy się do ziemskiej siedziby Hansa zapełnionej dziwnymi przedmiotami i elementami dekoracyjnymi. W takim otoczeniu nieskomplikowana wieśniaczka Anna, obiekt płomiennej pasji Heilinga rzeczywiście mogłaby się czuć nieswojo i zatęsknić za nie tak namiętnym i gorzej ustawionym finansowo, ale zwyczajnym Konradem. Czemu daje wyraz w efektownej arii -  Pizzi ubrał tu śpiewaczkę w kostium uwypuklający jej biust w sposób nadto dosłowny (reszta widowni też ma na co popatrzeć). I tak dalej... Bohater romantyczny miota się targany namiętnością, rzuca lokami, wygłasza płomienne monologi , ale w końcu traci swą bogdankę (kobieta zmienną jest). Ta , jeszcze przed chwilą całkiem chętna odrzuca niepewne splendory i ze wstrętem odpycha nieziemskiego amanta, który odtąd przez wieki będzie cierpiał władając swym czarodziejskim królestwem. Pier Luigi Pizzi założył (nie mam pojęcia czy słusznie), że takiej fabuły współczesny widz nie zniósłby , gdyby ją potraktować stuprocentowo poważnie, Stąd też zapewne liczne "oczka" puszczane do publiczności - jak te nieszczęsne purpurowe rajtuzy właśnie. Od strony muzycznej spektakl udał się nadzwyczaj. Markus Werba swym aktorstwem i płomiennym barytonem stworzył niezmiernie ciekawą postać. Anna Caterina Antonacci nijak na niewinną dziewczynę wodzoną na pokuszenie przez nieczystą siłę nie wygląda, ale gra świetnie, i co to za głos... Tyle dramatycznej siły a przy tym liryczna miękkość, znakomite frazowanie, piękne legato. Hebert Lippert , tenor liryczny mnie nie nie zachwycił, ale też to nieco konwencjonalna, nudna rola. Zaśpiewał w tych ramach bardzo dobrze, nie napinając niezbyt silnego głosu. Czego nie da się powiedzieć o Gabriele Fontana, która jako Królowa darła się bez opamiętania. Należy jeszcze wspomnieć o kreującej drugoplanową rolę Gertrudy Cornelii Wulkopf - była znakomita. Bardzo podobał mi się maestro Renato Palumbo - orkiestra pod jego ręką przepięknie opowiadała nam tę historię. Na koniec warto dodać, że niezwykle ważną partię chóralną - Gnomów podległych Heilingowi -  wykonały dzieci ucharakteryzowane na karły. I o ile śpiewały ślicznie pieszcząc moje uszy, to zupełnie nie było w tym niezbędnej , groźnej siły, bo i być nie mogło. Może trzeba było jednak zatrudnić dorosłych? 

https://www.youtube.com/watch?v=fgoRdm0L-qk






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz