Nie samym
mięsem (Verdim i Wagnerem) operomaniak żyje. Moje uszy domagają się czasem
czegoś lżejszego, odpoczynku od dziewiętnastowiecznych porywów. Z Handlem czuję
się bezpieczna, bo świat zaludniany przez antycznych bohaterów i zakochane
czarodziejki jakoś nie bardzo mnie dotyka. W dodatku emocje, jakkolwiek obecne
wyrażane są tu w silnie skonwencjonalizowany sposób: albo furore albo lamento,
niemal nic pośredniego. I nie jest to wcale przygana – zdarza się tak, że
skołatana dusza bardzo tego pragnie , jeśli zaś trafimy na rzecz dobrze
wykonaną nic, tylko usiąść wygodnie z kieliszkiem wina w dłoni (piwo ani
cięższe alkohole z barokiem się nijak
nie komponują) i kontemplować. Niektórzy adepci regietheatru zrobią wprawdzie
wszystko, żeby nieszczęsnego widza z tego miłego błogostanu wyrwać, ale , nie
ze mną te numery, przynajmniej – nie tym razem. Nie chcąc narażać się na
kontakt z burymi tapetami, siermiężnymi wnętrzami i naturalistycznym (o ile się
w operze da) aktorstwem zachowałam się niczym inżynier Mamoń sięgając po to ,
co już znam. Czyli po „Alcinę”, wystawioną w Wiener Staatsoper po raz …
pierwszy w historii w listopadzie 2010. Co pozwoliło mi nie rozstawać się z
Anją Harteros, dla której ten występ był pożegnaniem z tego typu repertuarem.
Ale – jak zazwyczaj zacznę od produkcji. Adrian Noble umieścił akcję w salonie
Georgiany Cavendish, diuszesy Devonshire, znanej dziś niestety głównie z filmu
z okropną (acz urodziwą) Keirą Knigtley.
Georgiana mogła znać operę Handla, a że tradycja salonowego muzykowania była
wówczas silna, taki spektakl wykonany siłami gospodyni i jej gości mógł mieć
miejsce. Wątpię tylko, czy był tej klasy . Założenia inscenizacyjne wymusiły na
scenografie i projektancie kostiumów Anthonym Ward konkretne rozwiązania. Mamy
więc nieprzeładowane wnętrze z epoki, ale z uroczym zapleczem w postaci zarośli
baaardzo zielonej trawy , w których postaci od czasu do czasu błądzą. Nad trawą
rozpościera się równie intensywne kolorystycznie niebo na którym , przynajmniej
na początku słońce świeci tak mocno iż damy zmuszone są używać barwnych ,
chińskich parasolek dla osłony bezcennie białej cery. Jest też balon jako
podstawowy środek lokomocji. Przy kostiumach , zwłaszcza żeńskich Ward sobie tylko
troszkę poszalał. Zarówno Alcina jak jej siostra Morgana noszą olbrzymie peruki
i piękne stylizowane suknie , panowie (w
tej liczbie i biedna Bradamante, która dopiero pod koniec może porzucić
spodnie) muszą się zadowolić skromniejszym odzieniem. Tłok na scenie panuje
nieco większy, niż by wynikało z libretta,
bo poza pochodzącymi z niego postaciami są jeszcze goście, liczna służba,
wreszcie muzycy-soliści. Wszyscy oni dyskretnie acz z wdziękiem włączają się do
akcji. Ta zaś przeprowadzona została
finezyjnie , z poszanowaniem konwencji i bez zmuszania śpiewaków do akrobacji.
Zaczynamy w czasie uwertury ( co tym razem można wybaczyć), kiedy służący
zapalają świece, potem arystokratyczni goście przybywają do pałacu, witają się
z gospodynią i ze sobą nawzajem. Widzimy ich jeszcze w”cywilnych” ubraniach, co
pozwala nam ustalić , że Ruggerem będzie przyjaciółka pani domu. To chwyt,
który uwalnia śpiewaczki od niewczesnych obłapianek i symulacji aktów
erotycznych , niemal obowiązkowych we współczesnych realizacjach oper
barokowych. Jesteśmy też świadkami nerwowej reakcji Georgiany na przyszłego
Oronte’a i możemy się domyślić, że to jej małżonek, z którym była w bardzo
złych stosunkach. Z początkiem akcji właściwej wszyscy mają już na sobie
kostiumy odpowiednie dla interpretowanej postaci – np. Oberto nosi pasiastą koszule
nocną i szlafmycę , choć przez moment widzieliśmy go jako eleganckiego
młodzieńca. I tak to się toczy przez dobre cztery godziny nie angażując emocji
widza nadmiernie ale pozwalając leniwie rozkoszować się zarówno obrazem, jak i
dźwiękiem. Przy czym do obrazu nie mam żadnych zastrzeżeń, do dźwięku jedno,
ale zasadnicze. Jak się domyślacie nie chodzi tu o dyrygenta. Intendent Wiener
Staatsoper miał tyle rozsądku, żeby nie zmuszać własnej orkiestry do grania
Handla i tyle pieniędzy, żeby zaprosić Marca Minkowskiego wraz z jego Les Musiciens du Louvre – Grenoble. Poza
zaletami oczywistymi na pierwsze … hmmm
…. strzygnięcie uchem Minkowski ma jeszcze jedną, cenną niezmiernie.
Brylant wokalny rozpoznaje jeszcze fazie bryłki węgla, potrafi nie tylko
objawić go światu, ale też zaopiekować się i pozwolić dojrzeć spokojnie. O ile
oczywiście brylant na to pozwoli. Tutaj w tej roli mamy uroczego, pyzatego
15-latka z Florianer Sängerknabe, Aloisa
Muelbachera jako Oberta. Trzy lata temu dzieciak dysponował kryształowo czystym
sopranem i doskonałą koloraturą .
Odnotowałam jedno niewielkie wahnięcie intonacyjne, ale w tym wieku to i tak
imponujące. Bawił się przy tym na scenie znakomicie. Po tym występie jego kariera
zaczęła podążać w kierunku niebezpiecznych popisów – a to jakaś habanera z
„Carmen”, a to aria z „Rusałki”… No, ale naturalną koleją rzeczy Alois musiał
zniknąć ze sceny i zobaczymy, czy i w jakiej postaci na nią powróci. Jeśli
chęci i możliwości będą się uzupełniać z pewnością może liczyć na pomoc „wujka
Marca”, który swoich podopiecznych nie porzuca. Wracając jednak do „Alciny”
trzeba koniecznie pochwalić odtwórców drugoplanowych ról męskich : Benjamina
Brunsa – Oronte i zwłaszcza bardzo dobrego Adama Plachetkę – Melisso. Jak
właściwie zawsze zachwyciła mnie też Kristina Hammarström – Bradamante. Cóż to
za piękny, bogaty głos o miodowym odcieniu, jak wspaniale ona kształtuje frazę!
Za to (również po raz kolejny) dziwię się zachwytom nad Veronicą Cangemi, która
moim zdaniem osiągnęła pozycję niewspółmierną do umiejętności. To przeciętna
śpiewaczka o dość ostrym głosie, nawet nie tyle kiepska, co nijaka. Za to
Vesseliny Kasarovej nijaką nazwać w żadnym razie nie można. Znam ją doskonale,
nie jest to ani pierwsze, ani dziesiąte moje z nią zetknięcie , ale z całą
pewnością najdziwniejsze. Bo, to co ona wyprawia z ładnym z natury głosem wydało
mi się zdumiewające. Czegoś tak koszmarnie manierycznego nie słyszałam od dawna,
nawet nie bardzo potrafię to opisać – sami sprawdźcie. Nie wiem, czy to był jej
pomysł na interpretację roli (jeśli tak – chybiony całkowicie), również w
warstwie czystko aktorskiej zdradzała niepokojące objawy. Ale najbardziej nie
do zniesienia były te dziwaczne „podjazdy” dźwiękowe. I tak, odniósłszy się
skrupulatnie do wszystkich pozostałych protagonistów dotarłam do heroiny
głównej. Obserwowanie Anji Harteros w roli Alciny było dla mnie dużą radością.
Jest jedną z naprawdę niewielu pań na scenie, którym ewidentne bycie damą nie
przeszkadza w wyrażaniu gwałtownej pasji. I proszę popatrzeć ile ona ma z tego
frajdy, jak porusza się w rytm muzyki, zwłaszcza tych uroczych „furori”.
Oczywiście „lamenti” to jej terytorium naturalne (przepiękne „Ah. mio cor”) na
którym bez przeszkód można podziwiać urodę głosu, płynność linii
melodycznej i szlachetność wyrazu. Tutaj
Anja miała możliwość wykazania się talentem aktorskim i zrobiła to. Jej rola to
już nie tylko archetypowa zakochana czarodziejka, to też bliźniacza siostra
Marszałkowej . Myślę, że to byłaby dla
Harteros partia idealna – może kiedyś się doczekam.
To co Vesselina Kasarova "wyprawia" tutaj ze swoim (bardzo przecież ładnym) głosem pozostało w mojej wdzięcznej pamięci jako dominujące wrażenie po obejrzeniu kiedyś tego ładnego przedstawienia. Na swój prywatny użytek nazwałam to "pohukiwaniem", którego się zresztą bardzo przestraszyłam, jako że z natury trwożliwa jestem (no bo to słucha Bogu ducha winny człowiek, niczego nie podejrzewając, jakiejś ładnie wycienionej linii wokalnej, a tu jak coś nie po-huknie...)I przestraszyłam się na tyle skutecznie, że do dzisiaj nie odważyłam się obejrzeć jej Carmen z Zurychu! Dokładniej mówiąc widziałam finał (bo ja zawsze zaczynam Carmen od finału i jak mi się spodoba, to słucham/oglądam całość). Ty Papageno pewnie widziałaś całość, może nie ma się czego aż tak bardzo bać?...
OdpowiedzUsuńNo i co ja mam odpowiedzieć? Według mnie Kasarova się nie nadaje na Carmen.Jest sztywna ciałem a i niespecjalnie podniecająca głosem. Natomiast Kaufmann - jak w "Don Carlosie" - zupełnie inna rola niż w ROH czy La Scali. Na początku, a właściwie i dłużej to taki boży prostaczek z kompleksem mamusi, ewidentny prawiczek, któremu nawet taka Carmen mogła "pójść do głowy". Ale jeżeli Ciebie chęć kolejnego spotkania z Jonasem nie przekonała, to co ja mogę... Ja tam dla Anji dużo mpotrafię znieść, nawet te pohukiwania. A, jeszcze mi się przypomniało - słyszałaś , jak cudnie Kaufmann spiewał kiedyś "Una furtiva lagrima"? To chyba najpiękniejsze, co w jego wykonaniu po włosku słyszałam... Ale to było dawno i pewnie se ne vrati.Nie ten etap kariery, a kiedyś byłby takim słodziutkim Nemorinem.
OdpowiedzUsuńJasne że słyszałam, ale nie żałuję, że to se ne vrati. Od takiej słodziutkości mam(y) innych tenorów na pęczki. Ja od niego oczekuję zupełnie innej słodyczy - np. takiej, jaką słychać w tym pokazanym w trailerze płyty Verdiego początku arii z Luizy Miller...
OdpowiedzUsuń[Początków każdej ścieżki tej płyty - po 50 sekund - można posłuchać na Fb, wow!]
A propos Carlosa z Salzburga - widzę, że (nie)sławny artykuł z włoskiego bloga zainteresował też autora bloga IFL. Szkoda że i tym razem, jak zwykle, tłumaczenie Googla z katalońskiego nie pozwala wiele zrozumieć z dyskusji (niezbyt wprawdzie rozwiniętej).
Tak? To wymień mi chociaż jednego, który to dziś dobrze śpiewa i zachowuje równowagę między słodyczą a melancholią nie osuwając się na żadną ze stron.Na moje ucho jest kilku przyzwoitych, ale żadnego naprawdę dobrego.Fb nie używam programowo i używać nie będę, poczekam na płytę - już zamówiona. A lubisz "Koronację Poppei" z Kasarovą i Jonasem?
OdpowiedzUsuńJa się dziś wieczorem zabieram do nowego Dominga - trochę się boję, ale - posłucham.
Miałam na myśli tenorów z przeszłości. On to naprawdę przyzwoicie śpiewa, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że w 2000r. był dopiero co po przestawieniu głosu i że to live. Brakuje mi jednak tego "mechatego i barytonowatego" ( pozdrawiam autorów tego malowniczego określenia). A Koronacji wyobraź sobie że nie znam. Zostawiłam na deser. Trzymam kciuki za Placida i jego płytę!
OdpowiedzUsuń