środa, 21 sierpnia 2013

Czarodziejka Anja - "Alcina" wiedeńska



 Nie samym mięsem (Verdim i Wagnerem) operomaniak żyje. Moje uszy domagają się czasem czegoś lżejszego, odpoczynku od dziewiętnastowiecznych porywów. Z Handlem czuję się bezpieczna, bo świat zaludniany przez antycznych bohaterów i zakochane czarodziejki jakoś nie bardzo mnie dotyka. W dodatku emocje, jakkolwiek obecne wyrażane są tu w silnie skonwencjonalizowany sposób: albo furore albo lamento, niemal nic pośredniego. I nie jest to wcale przygana – zdarza się tak, że skołatana dusza bardzo tego pragnie , jeśli zaś trafimy na rzecz dobrze wykonaną nic, tylko usiąść wygodnie z kieliszkiem wina w dłoni (piwo ani cięższe alkohole z  barokiem się nijak nie komponują) i kontemplować. Niektórzy adepci regietheatru zrobią wprawdzie wszystko, żeby nieszczęsnego widza z tego miłego błogostanu wyrwać, ale , nie ze mną te numery, przynajmniej – nie tym razem. Nie chcąc narażać się na kontakt z burymi tapetami, siermiężnymi wnętrzami i naturalistycznym (o ile się w operze da) aktorstwem zachowałam się niczym inżynier Mamoń sięgając po to , co już znam. Czyli po „Alcinę”, wystawioną w Wiener Staatsoper po raz … pierwszy w historii w listopadzie 2010. Co pozwoliło mi nie rozstawać się z Anją Harteros, dla której ten występ był pożegnaniem z tego typu repertuarem. Ale – jak zazwyczaj zacznę od produkcji. Adrian Noble umieścił akcję w salonie Georgiany Cavendish, diuszesy Devonshire, znanej dziś niestety głównie z filmu z okropną (acz urodziwą) Keirą  Knigtley. Georgiana mogła znać operę Handla, a że tradycja salonowego muzykowania była wówczas silna, taki spektakl wykonany siłami gospodyni i jej gości mógł mieć miejsce. Wątpię tylko, czy był tej klasy . Założenia inscenizacyjne wymusiły na scenografie i projektancie kostiumów Anthonym Ward konkretne rozwiązania. Mamy więc nieprzeładowane wnętrze z epoki, ale z uroczym zapleczem w postaci zarośli baaardzo zielonej trawy , w których postaci od czasu do czasu błądzą. Nad trawą rozpościera się równie intensywne kolorystycznie niebo na którym , przynajmniej na początku słońce świeci tak mocno iż damy zmuszone są używać barwnych , chińskich parasolek dla osłony bezcennie białej cery. Jest też balon jako podstawowy środek lokomocji. Przy kostiumach , zwłaszcza żeńskich Ward sobie tylko troszkę poszalał. Zarówno Alcina jak jej siostra Morgana noszą olbrzymie peruki  i piękne stylizowane suknie , panowie (w tej liczbie i biedna Bradamante, która dopiero pod koniec może porzucić spodnie) muszą się zadowolić skromniejszym odzieniem. Tłok na scenie panuje nieco większy, niż by  wynikało z libretta, bo poza pochodzącymi z niego postaciami są jeszcze goście, liczna służba, wreszcie muzycy-soliści. Wszyscy oni dyskretnie acz z wdziękiem włączają się do akcji.  Ta zaś przeprowadzona została finezyjnie , z poszanowaniem konwencji i bez zmuszania śpiewaków do akrobacji. Zaczynamy w czasie uwertury ( co tym razem można wybaczyć), kiedy służący zapalają świece, potem arystokratyczni goście przybywają do pałacu, witają się z gospodynią i ze sobą nawzajem. Widzimy ich jeszcze w”cywilnych” ubraniach, co pozwala nam ustalić , że Ruggerem będzie przyjaciółka pani domu. To chwyt, który uwalnia śpiewaczki od niewczesnych obłapianek i symulacji aktów erotycznych , niemal obowiązkowych we współczesnych realizacjach oper barokowych. Jesteśmy też świadkami nerwowej reakcji Georgiany na przyszłego Oronte’a i możemy się domyślić, że to jej małżonek, z którym była w bardzo złych stosunkach. Z początkiem akcji właściwej wszyscy mają już na sobie kostiumy odpowiednie dla interpretowanej postaci – np. Oberto nosi pasiastą koszule nocną i szlafmycę , choć przez moment widzieliśmy go jako eleganckiego młodzieńca. I tak to się toczy przez dobre cztery godziny nie angażując emocji widza nadmiernie ale pozwalając leniwie rozkoszować się zarówno obrazem, jak i dźwiękiem. Przy czym do obrazu nie mam żadnych zastrzeżeń, do dźwięku jedno, ale zasadnicze. Jak się domyślacie nie chodzi tu o dyrygenta. Intendent Wiener Staatsoper miał tyle rozsądku, żeby nie zmuszać własnej orkiestry do grania Handla i tyle pieniędzy, żeby zaprosić Marca Minkowskiego wraz z jego  Les Musiciens du Louvre – Grenoble. Poza zaletami oczywistymi na pierwsze … hmmm  …. strzygnięcie uchem Minkowski ma jeszcze jedną, cenną niezmiernie. Brylant wokalny rozpoznaje jeszcze fazie bryłki węgla, potrafi nie tylko objawić go światu, ale też zaopiekować się i pozwolić dojrzeć spokojnie. O ile oczywiście brylant na to pozwoli. Tutaj w tej roli mamy uroczego, pyzatego 15-latka z  Florianer Sängerknabe, Aloisa Muelbachera jako Oberta. Trzy lata temu dzieciak dysponował kryształowo czystym sopranem i  doskonałą koloraturą . Odnotowałam jedno niewielkie wahnięcie intonacyjne, ale w tym wieku to i tak imponujące. Bawił się przy tym na scenie znakomicie. Po tym występie jego kariera zaczęła podążać w kierunku niebezpiecznych popisów – a to jakaś habanera z „Carmen”, a to aria z „Rusałki”… No, ale naturalną koleją rzeczy Alois musiał zniknąć ze sceny i zobaczymy, czy i w jakiej postaci na nią powróci. Jeśli chęci i możliwości będą się uzupełniać z pewnością może liczyć na pomoc „wujka Marca”, który swoich podopiecznych nie porzuca. Wracając jednak do „Alciny” trzeba koniecznie pochwalić odtwórców drugoplanowych ról męskich : Benjamina Brunsa – Oronte i zwłaszcza bardzo dobrego Adama Plachetkę – Melisso. Jak właściwie zawsze zachwyciła mnie też Kristina Hammarström – Bradamante. Cóż to za piękny, bogaty głos o miodowym odcieniu, jak wspaniale ona kształtuje frazę! Za to (również po raz kolejny) dziwię się zachwytom nad Veronicą Cangemi, która moim zdaniem osiągnęła pozycję niewspółmierną do umiejętności. To przeciętna śpiewaczka o dość ostrym głosie, nawet nie tyle kiepska, co nijaka. Za to Vesseliny Kasarovej nijaką nazwać w żadnym razie nie można. Znam ją doskonale, nie jest to ani pierwsze, ani dziesiąte moje z nią zetknięcie , ale z całą pewnością najdziwniejsze. Bo, to co ona wyprawia z ładnym z natury głosem wydało mi się zdumiewające. Czegoś tak koszmarnie manierycznego nie słyszałam od dawna, nawet nie bardzo potrafię to opisać – sami sprawdźcie. Nie wiem, czy to był jej pomysł na interpretację roli (jeśli tak – chybiony całkowicie), również w warstwie czystko aktorskiej zdradzała niepokojące objawy. Ale najbardziej nie do zniesienia były te dziwaczne „podjazdy” dźwiękowe. I tak, odniósłszy się skrupulatnie do wszystkich pozostałych protagonistów dotarłam do heroiny głównej. Obserwowanie Anji Harteros w roli Alciny było dla mnie dużą radością. Jest jedną z naprawdę niewielu pań na scenie, którym ewidentne bycie damą nie przeszkadza w wyrażaniu gwałtownej pasji. I proszę popatrzeć ile ona ma z tego frajdy, jak porusza się w rytm muzyki, zwłaszcza tych uroczych „furori”. Oczywiście „lamenti” to jej terytorium naturalne (przepiękne „Ah. mio cor”) na którym bez przeszkód można podziwiać urodę głosu, płynność linii melodycznej  i szlachetność wyrazu. Tutaj Anja miała możliwość wykazania się talentem aktorskim i zrobiła to. Jej rola to już nie tylko archetypowa zakochana czarodziejka, to też bliźniacza siostra Marszałkowej  . Myślę, że to byłaby dla Harteros partia idealna – może kiedyś się doczekam.  




5 komentarzy:

  1. To co Vesselina Kasarova "wyprawia" tutaj ze swoim (bardzo przecież ładnym) głosem pozostało w mojej wdzięcznej pamięci jako dominujące wrażenie po obejrzeniu kiedyś tego ładnego przedstawienia. Na swój prywatny użytek nazwałam to "pohukiwaniem", którego się zresztą bardzo przestraszyłam, jako że z natury trwożliwa jestem (no bo to słucha Bogu ducha winny człowiek, niczego nie podejrzewając, jakiejś ładnie wycienionej linii wokalnej, a tu jak coś nie po-huknie...)I przestraszyłam się na tyle skutecznie, że do dzisiaj nie odważyłam się obejrzeć jej Carmen z Zurychu! Dokładniej mówiąc widziałam finał (bo ja zawsze zaczynam Carmen od finału i jak mi się spodoba, to słucham/oglądam całość). Ty Papageno pewnie widziałaś całość, może nie ma się czego aż tak bardzo bać?...

    OdpowiedzUsuń
  2. No i co ja mam odpowiedzieć? Według mnie Kasarova się nie nadaje na Carmen.Jest sztywna ciałem a i niespecjalnie podniecająca głosem. Natomiast Kaufmann - jak w "Don Carlosie" - zupełnie inna rola niż w ROH czy La Scali. Na początku, a właściwie i dłużej to taki boży prostaczek z kompleksem mamusi, ewidentny prawiczek, któremu nawet taka Carmen mogła "pójść do głowy". Ale jeżeli Ciebie chęć kolejnego spotkania z Jonasem nie przekonała, to co ja mogę... Ja tam dla Anji dużo mpotrafię znieść, nawet te pohukiwania. A, jeszcze mi się przypomniało - słyszałaś , jak cudnie Kaufmann spiewał kiedyś "Una furtiva lagrima"? To chyba najpiękniejsze, co w jego wykonaniu po włosku słyszałam... Ale to było dawno i pewnie se ne vrati.Nie ten etap kariery, a kiedyś byłby takim słodziutkim Nemorinem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jasne że słyszałam, ale nie żałuję, że to se ne vrati. Od takiej słodziutkości mam(y) innych tenorów na pęczki. Ja od niego oczekuję zupełnie innej słodyczy - np. takiej, jaką słychać w tym pokazanym w trailerze płyty Verdiego początku arii z Luizy Miller...
    [Początków każdej ścieżki tej płyty - po 50 sekund - można posłuchać na Fb, wow!]

    A propos Carlosa z Salzburga - widzę, że (nie)sławny artykuł z włoskiego bloga zainteresował też autora bloga IFL. Szkoda że i tym razem, jak zwykle, tłumaczenie Googla z katalońskiego nie pozwala wiele zrozumieć z dyskusji (niezbyt wprawdzie rozwiniętej).

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak? To wymień mi chociaż jednego, który to dziś dobrze śpiewa i zachowuje równowagę między słodyczą a melancholią nie osuwając się na żadną ze stron.Na moje ucho jest kilku przyzwoitych, ale żadnego naprawdę dobrego.Fb nie używam programowo i używać nie będę, poczekam na płytę - już zamówiona. A lubisz "Koronację Poppei" z Kasarovą i Jonasem?
    Ja się dziś wieczorem zabieram do nowego Dominga - trochę się boję, ale - posłucham.

    OdpowiedzUsuń
  5. Miałam na myśli tenorów z przeszłości. On to naprawdę przyzwoicie śpiewa, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że w 2000r. był dopiero co po przestawieniu głosu i że to live. Brakuje mi jednak tego "mechatego i barytonowatego" ( pozdrawiam autorów tego malowniczego określenia). A Koronacji wyobraź sobie że nie znam. Zostawiłam na deser. Trzymam kciuki za Placida i jego płytę!

    OdpowiedzUsuń