Niektóre opery mają w sobie magiczną moc – choćbyśmy je
widzieli nie wiem który raz , ciągle zasiadamy na widowni gotowi się wzruszyć
do łez, a jeśli wykonawstwo sprosta dziełu wychodzimy z teatru mniej lub
bardziej dyskretnie ocierając łzy. Do tego rzadkiego rodzaju należy „Traviata”
i mimo , że w życiu płakałam już nad niejedną Violettą, nadal jestem gotowa na
kolejne przeżycia z nią związane. A ponieważ dawno już „Traviaty” nie oglądałam
i nie słuchałam postanowiłam włożyć do odtwarzacza płytę ze spektaklem sprzed
dwóch lat zarejestrowanym na festiwalu w Aix-en-Provence. Zaryzykowałam , mimo,
że odtwórczyni partii tytułowej gwarantowała mi, że bohaterka, przynajmniej od
strony wokalnej nie będzie taka, jak Verdi sobie wymarzył. Ale - to moje z nią pożegnanie, bo zapowiedziała
właśnie koniec kariery operowej. Widywałam już wprawdzie takich , którzy
żegnali się przez kilkanaście lat, ale to raczej nie ten przypadek. Nie mogę nawet powiedzieć, że będę tęsknić za
Natalie Dessay – bo oczywiście o nią chodzi – zawsze , nawet kiedy była w pełni
sił wokalnych zastanawiało mnie , dlaczego postanowiła zostać śpiewaczką mając
znakomite zdolności aktorskie które kwalifikowały by ją na scenę dramatyczną.
Teraz jej narzędzie pracy, głos jest już w strzępach, zniszczony tyleż
problemami zdrowotnymi co niezwykłym wręcz uporem w wybieraniu partii
przekraczających jego możliwości. Inna rzecz, że nigdy tego głosu nie lubiłam.
Zawsze wydawał mi się szklany, przynależny raczej małej dziewczynce niż
dorosłej kobiecie, niezdolny do wyrażania dorosłych namiętności. Podkreślam
- to tylko mój odbiór, Dessay cieszyła
się estymą i popularnością. Jako Violetta niewielu jednak znalazła obrońców, bo
to nigdy nie była rola dla niej, zwłaszcza w późnych latach kariery. W Aix
zawiodła mnie także od strony interpretacyjnej. Grała wspaniale, ale patrząc na
nią widziałam dokładnie koncepcję roli, widziałam mistrzostwo techniczne
znakomitej aktorki, widziałam jej kobiecą odwagę nieukrywania wieku i
nieokładkowej urody. Nie widziałam Violetty. Być może to wrażenie powstało, bo
przede wszystkim jej nie słyszałam. Dessay nigdy nie miała dołu skali, średnica
brzmi u niej szkliście a góra ostra jest jak brzytwa. Poza tym , ta muzyka
wymaga bynajmniej nie suchotniczej siły, której Dessay nie posiadała nigdy.
Inna rzecz, że debiutujący w operze szef London Symphony Orchestra Louis
Langree nie pomógł ani jej, ani jej kolegom. Orkiestra brzmiała dziwnie
mechanicznie a tempa dalekie były od rozsądnych (zagoniono na przykład drugi
obraz drugiego aktu). Na scenie dzięki reżyserowi Jean-Francois Sivadier bez
przerwy coś się działo, protagoniści nawet w najbardziej intymnych momentach
nie byli na niej sami. I to nie jest komplement. Trzeba panu Sivadier przyznać
umiejętność radzenia sobie z tłumem, to niewątpliwie człowiek potrafiący
ustawiać sceny zbiorowe. Każdy coś robi, wchodzi w interakcje z innymi, nie
stoi bezczynnie, w chór wpleciono tancerzy udawających, że śpiewają. Tyle, że
tego ruchu i ciągłej aktywności jest nieco za dużo jak na mój gust. Terror wizualny
spowodował, że drugoplanowych śpiewaków zatrudniono po wyglądzie i skutki były różne. Mieliśmy więc niezwykle
seksownego Barona Douphol, o którego Alfredo mógł rzeczywiście być zazdrosny,
ale ten przynajmniej dobrze śpiewał – Kostas Smoriginas, urodziwy Litwin zdążył
już od tego czasu awansować na pierwszy plan. Gorzej , i to znacznie z Florą –
Silvia de La Muela rewelacyjnie wygląda, świetnie tańczy, ale ust otwierać
raczej nie powinna, bo wydobywa z nich paskudny skrzek. Anninę grała weteranka
Adelina Scarabelli i poza przyzwoitym
głosem obdarowała ją całą masą macierzyńskiego wręcz ciepła. Teraz zaś
czas wreszcie na tych, dzięki którym obejrzałam tę „Traviatę” do końca – papę i
syna Germont. Charles Castronovo wydaje mi się najlepszym współczesnym Alfredo
– bardzo sprawnie posługuje się giętkim, ładnym w barwie tenorem o idealnym
ciężarze gatunkowym. Żeby być całkiem
uczciwą muszę dodać, że wyciął regularnego koguta na koniec swojej cabaletty,
ale nie bardzo mi to zepsuło ogólne wrażenie. Castronovo jest , w
przeciwieństwie do swej partnerki przede wszystkim śpiewakiem, ale także jako
aktor sprawdza się dobrze. On właśnie zachowuje proporcje. Przy tym jest , ze
względu na wiek i powierzchowność jako postać wiarygodny. Nie można tego powiedzieć o Ludovicu Tezier,
co nie całkiem było jego winą. Ktoś zdecydował (reżyser?), żeby go nie
charakteryzować, co dało dość dziwaczny efekt, bo Tata Germont nijak na ojca
młodego wszak Castronovo nie wyglądał. Gorzej – wyglądał na młodszego od
Violetty. Tezier znany jest także ze scenicznej sztywności, ale tu się bardzo
starał ją pokonać. Z efektem niepowalającym, ale akceptowalnym. Za to wokalnie
był świetny – ma piękny, ciepły głos o dość dużej mocy i gospodaruje nim
wyjątkowo sensownie. Nie napina się, nie krzyczy – robi swoje. Słyszałam go
niedawno jako Posę u boku Jonasa Kaufmanna i był naprawdę dobry. I już się
cieszę na ich ponowne partnerstwo w „Mocy przeznaczenia”. A sama produkcja? Nic
rewolucyjnego, ale zwłaszcza jedna zmiana istotna. Violetta mieszka w lofcie i
mamy jedność miejsca, cała akcja odbywa się właśnie tutaj – w pustej właściwie
przestrzeni , której czasem pojawiają się panele z „fototapetą”. Są też
rekwizyty – kilka krzeseł, poduszki i kapa, stanowiące miejsce miłosnych
igraszek bohaterów. Taka koncepcja powoduje możliwość podzielenia opery antraktem … w połowie drugiego
aktu. Violetta, bezpośrednio po straszliwym przeżyciu na „imprezie” zaczyna
umierać. Akcja kondensuje się troszkę za bardzo. Ale za to „Addio del passato”
wypadło w wykonaniu Dessay najlepiej . Mnie to jednak nie wystarczy.
niedziela, 29 września 2013
czwartek, 26 września 2013
Gianni
Nie przerzuciłam
się na modę i post nie dotyczy Versacego. Jego bohaterem jest Giovanni Battista
Pergolesi, a fraternizacja z nim nie wynika z mojej nadmiernej, acz czułej
poufałości. „Gianni” to tytuł opowiadania Roberta Silverberga, które poznałam
za pośrednictwem Przekroju (było to bardzo dawno temu) , potem zamieszczono je
w tomie „Playboy science fiction”. Tak , to fantastyka. Zaczyna się od … wyciągnięcia
bohatera z łoża śmierci i przerzucenia w przyszłość. I wszyscy dopytują się sprawcy
wydarzenia, dlaczego nie ratował Mozarta. Nie będę opowiadać całej fabuły, może
to kiedyś przeczytacie (warto!), ale scena, w której Gianni zapoznaje się z
całą muzyką, którą stworzono po nim wydała mi się wspaniała. W każdym razie ,
ja rozumiem , dlaczego Pergolesi. W ciągu przerażająco krótkiego życia (26 lat
– 1710-1736) stworzył rzeczy tak piękne i tak przejmujące, że do dziś kolejne
pokolenia melomanów przeżywają olśnienia przy pierwszym zetknięciu z tą
twórczością. Bo powiedzcie, czy jest piękniejsze i bardziej trafiające prosto
do serca „Stabat mater” ? Ta sekwencja bywała zaopatrywana w muzykę przez wielu
kompozytorów i niektóre wersje przez uczonych specjalistów są pewnie uznawane
za bardziej wzniosłe czy lepsze. Pewnie , Pergolesi to nie kosmiczny i odległy
w swej doskonałości Bach. Ale do mnie ,
istoty nie tak wyrafinowanej dociera poprzez emocje, a nie mózg. Ta obezwładniająca
słodycz cierpienia , dla baroku typowa u
niego występuje w stopniu przejmującym (pod warunkiem , ze nie mamy do
czynienia z okropna wersją nagraną przez Annę Netrebko i Mariannę Pizzolato pod
Antonio Pappano). Ale nie o męce
chciałam pisać, ale wręcz przeciwnie, o radości. Bo mimo, że miał tak niewiele
czasu, Gianni zdążył też napisać jedno z najbardziej rozkosznych dzieł w całym
operowym gatunku i wywołać nim całkiem poważną wojenkę między francuskimi
buffonistami i antybufonistami. A groźny incydent spowodowała opera , a
właściwie intermezzo, którego wykonanie zabiera czterdzieści kilka minut. Ale , żeby dało odpowiedni skutek musi być
perfekcyjnie, doskonale zagrane i zaśpiewane – lekkie i filuterne, ale nie
wulgarne i prostackie. Ma budzić serdeczny uśmiech, nie zaś głośny rechot. To z
pozoru rzecz nie tak trudna, ale tylko z pozoru. Bo komedia to najtrudniejszy z
gatunków. Proszę sobie wyobrazić, że trafiłam na spektakl doskonale spełniający
te wymagania i zawdzięczam to swoim respondentom, którzy zwrócili moja uwagę na
młodą bułgarską śpiewaczkę Sonię Yonchevą. Poszukując jej nagrań trafiłam na
produkcję „La serva padrona”, która sprawiła mi tyle przyjemności, że chcę się
nią koniecznie podzielić. Zarejestrowano ją 5 lat temu i naprawdę nie wiem, czy
to normalne przedstawienie, czy film bo choć rzecz cala dzieje się w teatrze
publiczności nie widać ani nie słychać jej reakcji. Obserwujemy za to częściej
niż zwykle znakomity zespół „I Barocchisti” i jego szefa Diego Fasolisa (
nieodparcie kojarzy mi się z Fantomasem ze starych filmów). Muzycy biorą udział
w akcji , i to zarówno aktorski jak … wokalny wykazując się bezbłędnym
poczuciem humoru. Nie tylko my mamy Grupę Mo Carta. Na scenie zaś to , co
trzeba : mieszczański domek, w którym rządy wdziękiem i sposobem zawłaszcza
dotychczasowa służąca. Gracja , z jaką czyni to Sonia Yoncheva zupełnie mnie
rozbroiła. Dziewczyna to nie tylko śliczna, ale z doskonałym wyczuciem
proporcji , zabawna, ale niepozbawiona subtelności. I rzeczywiście przed nią
wielka kariera , bo dysponuje też pięknym , ciepłym sopranem , którym posługuje
się z dużą finezją. Przy takiej partnerce weteran Furio Zanasi miał zadanie
ułatwione, bo nietrudno uwierzyć, że tak łatwo uległ jej urokowi. Zaś sam Furio
(che brutto nome, żeby tak zacytować jego bohatera) też ma mnóstwo męskiego
szarmu, poza tym jego giętki baryton dobrze służy muzyce Pergolesiego. Oprócz
tej dwójki na scenie mamy jeszcze 2 postaci buffo, z których tylko jedna –
Vespone – pochodzi z libretta , drugą dodano do towarzystwa. Panowie powinni
być w zasadzie niemi, ale w finale, kiedy świeżo poślubiona para zniknęła już
za kurtyną by zaznać małżeńskiego szczęścia … parodiują swoich państwa wykonując alternatywna wersję finałowego duetu i okazują się być barytonem –
Roberto Carlos Gerboles i falsecistą – Pablo Ariel Bursztyn ( ciekawe
zestawienie imion z nazwiskiem). I
Barocchisti i Diego Fasolis jak zawsze wykazują się wspaniałym temperamentem.
Zamieszczam link do tej perełki – nie lekceważmy drobnych przyjemności, warto
kliknąć.
Pozwalam sobie dopisać świeżutką wiadomość - Sonia Yoncheva zastąpi Aleksandrę Kurzak w grudniowych spektaklach "Rigoletta" w Met i bedzie to jej tamtejszy debiut. Zaszczyt ten podzieli z nią Irina Lungu, rosyjska sopranistka , znana już z "Rigoletta" w Aix-en-Provence.
Pozwalam sobie dopisać świeżutką wiadomość - Sonia Yoncheva zastąpi Aleksandrę Kurzak w grudniowych spektaklach "Rigoletta" w Met i bedzie to jej tamtejszy debiut. Zaszczyt ten podzieli z nią Irina Lungu, rosyjska sopranistka , znana już z "Rigoletta" w Aix-en-Provence.
niedziela, 22 września 2013
Było falsecistów wielu - Fagioli, Jaroussky i Hansen
Ale
chyba nigdy aż tak wielu, jak dziś. Moda na wystawianie oper barokowych i
panujący w ich inscenizacjach realizm seksualny wywołały popyt, a więc zgodnie
z zasadami rynkowymi podaż zrealizowała się sama. I, jak to zazwyczaj bywa, w
nadmiarze. Liczebność znanych i aspirujących do tej pozycji falsecistów zaczyna
powoli dorównywać sopranom, a to już zjawisko zdumiewające. Niestety ilość nie
przechodzi w jakość. A ponieważ rynek płytowy (przynajmniej w klasyce)wbrew
ponurym przepowiedniom ma się zupełnie nieźle, każda szanująca się wytwórnia
płytowa musi mieć co najmniej jednego „swego” falsecistę. W tym roku , na
przełomie lata i jesieni małe i duże firmy zasypały nas przeróżnymi recitalami
i zupełnie przypadkowo do moich rąk niemal jednocześnie trafiły trzy nagrane
przez cienkogłosych panów. Moje zastrzeżenia co do sensu samego zjawiska
pozostały w mocy, bo zmuszanie aparatu głosowego do produkcji dźwięku tak
sztucznego nadal uważam za niemal równie bezsensowne, co niegdyś masową produkcję kastratów. Dzisiejsi
falseciści nie są już na szczęście ofiarami praktyk tak przerażających i
odrażających, rodzi się jednak pytanie -
po co? Czy nie lepiej role pisane dla kastratów powierzać kobietom, jak to
robił Handel gdy nie miał do dyspozycji śpiewaka na odpowiednim poziomie?
Zwłaszcza, że niestety siłą rzeczy kariery panów uprzejmie nazywanych
kontratenorami trwają zazwyczaj niezbyt długo – jesteśmy świadkami zmierzchu możliwości
znakomitych całkiem niedawno Andreasa Scholla czy Davida Danielsa. Tak czy
inaczej płyty przesłuchałam sumiennie i przynajmniej dwie z nich dostarczyły mi
więcej przyjemności, niż się spodziewałam. Zacznę jednak od debiutanta, Davida
Hansena i krążka Rivals: Arias for Farinelli & Co . Nie jest to żaden
koncept album, tylko mieszanka nieco zapomnianych już, a przeżywających pewien
renesans dzięki takim produkcjom arii Vinciego, Leo, Bononciniego i Broschiego.
Z okładki patrzy na nas urodziwy młodzieniec o przenikliwym spojrzeniu
nieprawdopodobnie niebieskich oczu. Głos zaś, określony jako „laserowy”
zdecydowanie nie jest w moim typie, stanowi wręcz jego przeciwieństwo – jasny,
ostry, przenikliwy. Za to technika wokalna u człowieka w tym wieku wydaje się
być bez zarzutu. I tu konieczny wtręt. Jakieś pół roku temu Najwyższy Autorytet
Operowy (bez ironii) w naszym kraju przy okazji „Rodelindy” na Opera Rara
precyzyjnie ocenił kilku współczesnych falsecistów i przekonałam się przy tej
okazji, że podoba mi się dokładnie to, co niedobre, nieprawidłowe i niewłaściwe
z punktu widzenia profesjonalisty. Nie pierwszy raz … Fakt, że błąd ten dzieli
ze mną legion słuchaczy nie powinien mnie pocieszać, ale cóż zrobić – mimo
wszystko czuję się trochę pewniej wiedząc o tym. A wyznanie to uczyniłam, aby
płynnie przejść od pięknego Australijczyka , który mi się nie podoba, więc
zapewne jest świetny do śpiewaka, który uwiódł swoim głosem rzesze słuchaczy, a
przez p. Kamińskiego oceniony został niezwykle surowo. Cykl Opera Rara nigdy na
brak frekwencji nie narzekał , ale tym razem spora część publiczności
zamiejscowej zeznawała zgodnie, że przywabił ją Franco Fagioli , artysta, który
podbił mnóstwo serc występem w „Artaserse” . Dokonał wtedy sztuki nie lada – mając
obok siebie czterech kolegów falsecistów , w tym dwóch znacznie sławniejszych
wygrał ten swoisty pojedynek w opinii większości widzów i słuchaczy. Bywa
Fagioli porównywany do Cecilii Bartoli, z która łączy go podobny temperament
wykonawczy – zaangażowanie do granic śmieszności, minki, przytupy, kołysanie w
rytm muzyki. Ale, w przeciwieństwie do włoskiej divy granic tych nie przekracza,
bo w jego sposobie przekazywania muzyki nie ma (być może jeszcze, takie objawy
z wiekiem się nasilają – jak u niej właśnie) szarży. Jego płyta nosi tytuł
„Arias for Caffarelli” , co oczywiście znaczy, że zgodnie z obecną modą ma być
hołdem dla barokowego giganta. Wybór patrona musiał być spowodowany kwestiami
czysto muzycznymi, bo Caffarelli był podobno gwiazdorem wyjątkowo, nawet jak na
kastrata (a został nim, proszę sobie wyobrazić … z własnej woli podejmując to
niesłychane ryzyko utraty życia) nieznośnym. Ale, jak z opisów wiemy, miał niesamowite możliwości wokalne. Franco Fagioli
na szczęście dla siebie ma naturalne ograniczenia, ale jak na falsecistę brzmi
zupełnie przyjemnie. Jego głos jest dość zaokrąglony , pełny , co nieczęsto się
w tym rejestrze zdarza. Możliwości techniczne , na moje ucho wydają się nie
posiadać żadnych ograniczeń – te niesamowite kaskady ozdobników produkowanych
na jednym oddechu są zadziwiające. Właśnie dlatego Fagioli szczególnie dobrze
sprawdza się śpiewając typowo barokowe arie di bravura, w których jego
temperament realizuje się najlepiej. Moją uwagę przykuła jednak na tej płycie
aria w nastroju kontemplacyjnym – fragment „Adriano In Siria”. Głównym
autorem zachwytu jest tu jednak Pergolesi,
piszący bardzo prosto, ale w sposób trafiający do serca. Fagioli tylko
mu pomaga. I tak właśnie być powinno! Warto jeszcze wymienić akompaniujący
soliście rewelacyjnie zespół Il Pomo d’Oro i jego szefa , Riccardo Minassi.
Kolejną
i ostatnią płytę nagrał artysta znany i szaleńczo popularny nie tylko w Polsce.
Słodycz jego głosu , rozpoznawalnego od pierwszych dźwięków (co się w jego
fachu nieczęsto zdarza) zachwyca całe rzesze melomanów i melomanek. Wiecie już zapewne, że piszę o
jedynym i niepowtarzalnym Philippe Jarousskym, który doczekał się u nas
pieszczotliwego spolszczenia „Żaruś” , co zawsze jest wyrazem uznania i miłości
publiki. On, w przeciwieństwie do swego poprzednika najlepiej prezentuje się w
melodiach o niespiesznym rytmie, nadając im
klimat nawet nie tyle lamentu co słodkiej właśnie melancholii. Kiedy
mamy do dyspozycji także wizję i przed sobą tego dorosłego chłopca o wielkich,
wilgotnych oczętach – nic, tylko się rozczulić. Przyznaję, że nawet mnie,
nieszczególnie na falsetowe uroki wrażliwą nowa płyta Jaroussky’ego zatytułowana
„Farinelli.Porpora Arias” zauroczyła. Ma te same zalety, które znamy z
poprzednich krążków i licznych koncertów (wyjąwszy te z Arpeggiatą, których
szanujący się fan baroku tykać nie powinien). „Angelic voice” leje się tu cudnie obojętnie właściwie którą
arię wykonuje. Jaroussky ma poza tym tę zasadniczą zaletę, że doskonale
przekazując emocje w muzyce zawarte nie popada zazwyczaj w pułapkę przesady. To
się za często zdarza jego wokalnej partnerce, Cecilii Bartoli. Na tej płycie
mamy bowiem rewanż za gościnny występ Jarousskyego na krążku „Mission” i
Bartoli towarzyszy mu w dwóch duetach. Ich głosy świetnie do siebie pasują ,
stapiając się dają brzmienie pięknie nasycone, zaś obecność Philippe’a tonuje
chyba temperament superdivy. Żeby zaś podsumować ten tekst nie odmówię sobie,
oczywiście wyłącznie we własnym imieniu przyznać nagrody i ogłosić „ … and the
winner is Philippe Jaroussky”.
W
linkach, poza wizytówkami omawianych płyt są drobne niespodzianki. Zwłaszcza
Fagiolego nie spodziewałam się ujrzeć i usłyszeć w takiej wersji.
środa, 18 września 2013
Ostatni tenor? - Jonas Kaufmann i Verdi
Czy
to już ostatni tenor, który może i powinien śpiewać późnego Verdiego? Skoro
nawet Placido Domingo twierdzi, że dziś jedyny to chyba coś jest na rzeczy? Przyznaję, że nie
bardzo wierzę w ten katastroficzny scenariusz, ale rzeczywiście Jonas Kaufmann
jest teraz na tenorowym Olimpie samotny i nie ma na nim konkurencji. Dlatego
też jego płyta poświęcona w całości Verdiemu była tak bardzo oczekiwana i
potrzebna. Wreszcie mam ją w rękach, przesłuchałam kilkakrotnie i … refleksje są
mieszane. Nie zadowolą ani programowych krytyków techniki wokalnej Kaufmanna
ani fanów kochających absolutnie wszystko, co śpiewa. Tyle ostrzeżenia, teraz
ad rem. Nie będę się odnosić do wspominanej techniki, wiemy, że jest
nieortodoksyjna i albo się ja akceptuje, albo nie. Mnie przyzwyczajenie się do
„mechatego, gardłowego i nosowego” zabrało jakiś czas, ale gdy minął przestałam
się nad tym zastanawiać przyjmując, że ten typ tak ma, po prostu, taki sposób
wydobywania dźwięku służy jego głosowi i mogę tylko zaakceptować bądź odrzucić.
Uczyniwszy
to pierwsze skupiłam się na tym , co dla Kaufmanna równie charakterystyczne, a
dla mnie ważniejsze, czyli na interpretacji. Bo żeby nie dostrzegać, że każda
materia muzyczna za jaką się zabiera jest u niego głęboko przemyślana, odczuta
i bardzo własna trzeba doprawdy wykazać się złą wolą. Tyle, że nie zawsze czuję
tak, jak on, co powoduje, że czasem „nie zachwyca”. A wręcz złości, jak
początek albumu „Verdi”, który uważam za katastrofalny. Nie tylko dla tego, że
głos Jonasa nabrał już takiego ciężaru, że do partii Księcia nie pasuje –
szczególnie zaś do „La donna e mobile” . Chodzi – tak , o interpretację.
Kaufmann śpiewa to ciężko, dramatycznie – jak by był Rigolettem. O ile można by
to usprawiedliwić w „Ella mi …”, tu jest zwyczajnie chybione. Brak mi finezji,
brak uśmiechu (nawet ironicznego) , brak dystansu. Pocieszam się tym, że do tej
roli Jonas już raczej nie wróci. Zgodnie z kolejnością tytułów na płycie
powinnam teraz ocenić „Celeste Aida”, ale nie lubię samej opery że szczególnym
uwzględnieniem tej arii, więc nie zrobię tego. Za to „Bal maskowy” uwielbiam i
po przesłuchaniu „Di tu se fedele” poczułam się znokautowana. To jedyny
fragment , w którym w oczywisty sposób słyszę , czyich nagrań nasłuchał się
Kaufmann. Nie przeszkadzało by mi to zresztą wcale, gdyby potrafił on, jak jego
wielki poprzednik rozjaśnić brzmienie swego głosu, zaśpiewać lżej, słoneczniej.
Na tym etapie akcji to konieczne. Nawet, jeżeli Riccardo przeczuwa już
nadchodzący dramat i śpiewa „ku pokrzepieniu serc” to przecież nie usłyszał jeszcze tragicznej
przepowiedni Ulriki, przecież w tekście padają słowa „nell’anime nostre non
entra terror”. Myślę, że Kaufmann w ogóle ma kłopot z poczuciem humoru
(scenicznym, nie osobistym) i nie wróżę artystycznego sukcesu jego Riccardowi ,
tu potrzebne są (przynajmniej w pierwszym akcie) środki, których nie umie
używać. Poza tym – to , obawiam się, już nie ten etap rozwoju głosu. Obym się
myliła, bo wiem, że „Bal” ma w planach. "Forse la soglia attinse... Ma se
m'è forza perderti" o wiele bardziej przypadło do mego serca, ale to już
Riccardo ze świadomością utraty. Uff …. Koniec negatywów. Teraz już mogę w
spokoju ducha się pozachwycać. Od tego momentu mamy na płycie Kaufmanna w
olimpijskiej formie wokalnej – triumfalne, otwarte góry wcale nie szkodzą
barytonowym możliwościom dolnego rejestru, głos Jonasa ciągle rośnie. Od
niedawna wiemy już jak śpiewa Manrica i możemy jeszcze raz podziwiać
melancholijne Ah! sì, ben mio” i triumfalną strettę z obiecanym w wywiadach
wysokim C. Dalej jest fragment Luisy Miller ze specyficzną mieszanką buntu,
złości, wyrzutu ze słodkim bólem, który Kaufmann umie wyrazić jak nikt. Aria
Gabriela z „Simona Boccanegry” to jeden dwóch najwspanialszych „numerów” na tej
płycie: wszystko jest – gniew, poczucie zdrady, miłość. Nigdy jeszcze nie
słyszałam tego tak fantastycznie zaśpiewanego. Nawet przez bohaterów
przeszłości. Don Carlo to rola, z którą Jonas zrósł się już na dobre i nie bez
powodu. Na krążku mamy słynny duet przyjaźni , w którym protagoniście
towarzyszy Franco Vassallo. Jest to bardzo porządny baryton, nieposiadający
wprawdzie szczególnie uwodzicielskiej barwy głosu , ale precyzyjny i
dysponujący właściwym wolumenem, nie musi więc cisnąć do oporu. Posa rozsądny i
spokojny może stanowić równoważnik dla rozedrganego infanta, choć ja wolę nieco
bardziej emocjonalnych markizów (no tak, czai się we mnie mały smuteczek, ze to
nie Posa londyński, ale, cóż … nie można mieć wszystkiego). Arię z „Mocy
przeznaczenia” znamy już w wykonaniu Kaufmanna z koncertów, podobnie jak bonus
track – arię z „Macbetha”. Alvaro w jego interpretacji jest czule smutny, tak
obolały, taki stęskniony za swoja Leonorą… Piękne. Obecność na płycie fragmentu
„Zbójców” niezmiernie mnie ucieszyła , bo tu Jonas miał wreszcie okazję pokazać
inne oblicze – to już nie jest zraniony koteczek z rzadka wystawiający pazurki,
to porykujący tygrys , któremu lepiej
nie wchodzić w drogę. Bardzo mu w tym wcieleniu do twarzy. A gdyby ktoś wątpił
w stały rozwój umiejętności artysty , powinien sobie posłuchać nagrania z roku
bodajże 2005 , kiedy śpiewał w koncertowej wersji „Zbójców”. I tak dotarliśmy
do „Otella” który stanowi godne zamknięcie recitalu. Bo przecież na Otella z
prawdziwego zdarzenia czekamy, odkąd Domingo przestał tę rolę śpiewać. Nie
wiem, czyim pomysłem było maksymalne zwolnienia tempa w obu monologach ( nie
tylko tu zresztą) , kto zadecydował – dyrygent Pier Giorgio Morandi czy gwiazda. Nieważne,
grunt, że podziałało. To zupełnie inny
Maur niż ten w niezapomnianej interpretacji Dominga, może mniej namiętny a
bardziej introwertyczny i refleksyjny.
Może też spokojniejszy, choć to wrzenie pod lodem. Troszeczkę mi
brakowało tego ognia zwłaszcza w "Dio! mi potevi scagliar", który dla
mnie jest najbardziej wstrząsającym monologiem Otella. Ale to taka koncepcja
roli, która zresztą pewnie będzie dojrzewać i zmieniać się w miarę jej
śpiewania. Trudno mi sobie wyobrazić, jaka walka o bilety rozegra się w 2016,
kiedy to Kaufmann wykona swego pierwszego „Otella”
w Monachium. I wiem teraz na pewno, że warto będzie walczyć. Choćby po , żeby usłyszeć to cudowne ‘.. . il baccio..” pianissimo na koniec, na granicy słyszalności, już zaświatowe , ale jeszcze tu.
w Monachium. I wiem teraz na pewno, że warto będzie walczyć. Choćby po , żeby usłyszeć to cudowne ‘.. . il baccio..” pianissimo na koniec, na granicy słyszalności, już zaświatowe , ale jeszcze tu.
sobota, 14 września 2013
"Holender" według Minkowskiego, "Holender" z Monachium
O tej produkcji słyszałam sporo już wcześniej (miała
premierę dawno temu, w 2006) ale dopiero teraz miałam okazję wreszcie ją
obejrzeć. Rzadko mi się zdarza, żeby recenzje i opinie innych potwierdziły się
tak dokładnie w osobistym odczuciu. Na „Holendra Tułacza” (wolę tę wersję
tytułu niż „Latającego…”) wrażliwa jestem szczególnie, bo uwielbiam tę operę od
zawsze. Chyba zaś nigdy nie widziałam, żeby rzecz świetnie się zapowiadająca w
pierwszym akcie i konsekwentnie trzymająca poziom w drugim została tak całkowicie
zrujnowana w trzecim, finałowym. Żal mam o to do Petera Konwitschny (ego?)
ogromny. Ale zacznijmy od początku. Jest zadziwiająco tradycyjny - przeciwnych krańców sceny na nabrzeże opuszczają się po kolei dwa trapy
– okrętu Dalanda i potem Holendra , zaś samych statków nie widzimy. Daland i
jego załoga ubrani są współcześnie, posługują się też współczesnymi rekwizytami,
jak składane krzesełka i stolik. Za to Holender, a właściwie Holendrzy zeszli
żywcem z obrazu Rembrandta a skrzynia ze
skarbami sprawia wrażenie pożyczonej z „Piratów z Karaibów”. Akt drugi wygląda
już mniej konwencjonalnie, bo akcja rozgrywa się w centrum fitness – troszkę
ubogo wyposażonym, bo w same rowerki, ale niech tam. Dziewczyny, w strojach odpowiednich do
sytuacji odprawiają typowo babski rytuał , przy okazji ćwiczeń plotkują, dowcipkują, przekomarzają się , głównie z
Sentą. I tu ciekawostka – tak pogodnej, wręcz radosnej Senty jeszcze nie
widziałam. Wymachuje co prawda portretem Holendra (współczesna, celowo dość nieudolna kopia mistrza) i stawia zdecydowany
opór Erikowi (w białym szlafroku), ale wszystko to z promiennym uśmiechem na twarzy.
Holender zaś pojawia się dźwigając skrzynię zawierającą suknie ślubną ze swoich
czasów , którą Senta wciąga na strój
sportowy. To wszystko, jakkolwiek
dziwacznie nie brzmiałby opis rzeczywiście działa. Do momentu rozpoczęcia
trzeciego aktu. Można by jeszcze przełknąć początkowa zabawę w porcie ,
pokazaną dość wulgarnie, ale trudno od marynarzy wymagać subtelności,. Tyle, że
z każdą minutą sytuacja się pogarsza, z pojawieniem się Senty i Erika a potem Holendra to już katastrofa. Wszyscy
troje wrzeszczą na siebie z nieopanowaną agresją, gwałtowna i kompletnie
nieuzasadniona niczym przemiana Senty jest zdumiewająca, nieprzyjemna i
groteskowa. Czy kobieta współczesna i świadomie wybierająca swój los u boku
Holendra musi być agresywna? W finale światło gaśnie pogrążając scenę w
głębokich ciemnościach , słyszymy strzał, nie wiemy jednak kto, do kogo i z
jakim skutkiem strzelał, zwłaszcza, że Erik i Holender przed chwilą wyrywali
sobie broń. Monachijskiej publiczności chyba się to podobało, brawa były
niczego sobie. Mnie się zrobiło smutno. Zwłaszcza, że i muzyczna jakość
spektaklu nie była pierwszej klasy. Asher Fisch, którego słyszałam już
prowadzącego „Don Carlo” jest bardzo przeciętnym dyrygentem i doprawdy nie
wiem, dlaczego BSO zaprasza go z takim uporem.
Fisch hołduje zasadzie, że jak Wagner , to musi być głośno, bez względu
na to, w jakim momencie partytury jesteśmy. Orkiestra zagłuszała śpiewaków zbyt
często, żeby to uznać za wypadek przy pracy. Johan Reuter – Holender wydał mi
się przeciętny – szkoda, że to nie Terfel, który śpiewał rolę na premierze.
Przeciętnie sprawowali się również Peter Rose – Daland i Norbert Ernst –
Sternik. Za to Klaus Florian Vogt do
partii Erika nie nadaje się zupełnie. Jego wysoki głos (jak z chóru
chłopięcego) sprawdza się w „Lohengrinie” czy „Śpiewakach norymberskich”, ale
tu – nie. Anja Kampe , którą lubię w akcie drugim była dobra ale w trzecim ,
wymagającym więcej siły i temperamentu (zwłaszcza przy takim dyrygencie) mocy
nie wystarczyło.
Czas jakiś minął i wreszcie w sieci pojawił się, otoczony
już wielką sławą „Holender” według Marca Minkowskiego. Miałam okazję tylko
posłuchać, ale ponieważ jest to wersja koncertowa nie żałuję wizji tak bardzo.
Za to szkoda mi trochę "Le Vaisseau fantôme ou le Maudit des mers",
opery napisanej przez Louisa Dietscha do pierwotnego, porzuconego przez autora
francuskiego libretta Wagnera. Podejrzewam jednak, że za jakiś czas i to będzie
dostępne, wtedy porównam chętnie. Słyszałam już o planach oficjalnego wydania
na płycie „Holendra” , jeśli plotki się potwierdzą z wielką radością popędzę do
klawiatury aby to nagranie zamówić. Ale na razie - do wrażeń z przesłuchania zapisu wykonania
„Holendra” 3.06.2013 w Barcelonie. Moja nieszczególnie ufna natura nastroiła
mnie podejrzliwie przy czytaniu licznych sprawozdań i recenzji na ten temat bo
niemal wszystkie przyznawały wydarzeniu klasę najwyższą. Teraz nausznie
przekonałam się, że … miały rację. Jeśli pominąć Vincenta le Texiera (w Wiedniu np. mieli szczęście i Holendra
śpiewał Nikitin) to jest rewelacja. Prezentowana tu wersja pierwotna, z 1841
roku różni się od późniejszej, powszechnie znanej drobnymi szczegółami
muzycznymi i kosmetycznymi zmianami w libretcie: mamy wybrzeże Szkocji zamiast
Norwegii, bohaterowie noszą częściowo inne imiona, ale na tym koniec. Minkowski
i jego Musiciens du Louvre – Grenoble zagrali pierwszą dojrzałą operę Wagnera
tak, jak zawsze chciałabym ją słyszeć – bez zadęcia, wydobywając z muzyki całą
jej melodyjność i energię a momentami też zaskakującą taneczność. Nie zgubili przy tym mroku i
melancholii we właściwych fragmentach. Struktura dźwiękowa przejrzysta, każdy
instrument doskonale słyszalny, nie za głośno – miód! Cała historia została nam opowiedziana
tak, jak ja Wagner sobie życzył, bez dopisywania nadinterpretacyjnej warstewki,
która potrafi przykryć sedno. Minkowski mógł, bo nie miał nad głową nowomodnego
reżysera, który pokazałby na scenie zupełnie inną opowieść – na przykład o
chorej dziewczynie która stworzyła sobie w umyśle miłość na własną miarę. I
właśnie dlatego finałowy dramat brzmi jeszcze mocniej. Gdyby tylko nie iście
upiorny pan le Texier, z głosem dwa razy za małym do roli Holendra, ciśniętym
do granic wytrzymałości śpiewaka i cierpliwości publiczności, głosem, który już
z natury nie może się pochwalić ładną barwą. Okropny. Ale w oficjalnym nagraniu
ma podobno być Nikitin i to będzie zupełnie inna bajka. Za to dane mi było
stwierdzić, że Ingela Brimberg jest Sentą absolutnie zachwycającą , o
zaokrąglonym, wspaniałym głosie, bez częstej u wagnerowskich sopranów (jeszcze
niedawno była mezzo) skłonności do wrzasku, pięknie dopieszczającą każdą frazę.
Mój szczery podziw budzi też Eric Cutler jako Georg (Eric) - wykonał naprawdę kawał solidnej pracy by od
„Purytanów” poprzez Szymanowskiego dotrzeć do tej roli. I jest w niej
absolutnie wiarygodny. Mika Kares (Donald - Daland) w odróżnieniu od Texiera
nie krzyczy, a głos ma ładny. Potrafił też stworzyć nim pełną kreację aktorską
. Na koniec komplementy należą się też Bernardowi Richterowi za jego Sternika
zaśpiewanego jasnym, lirycznym tenorem tak jak się śpiewa belcanto.
wtorek, 10 września 2013
Ridi pagliaccio - "Lucia" i Vittorio Grigolo
Po raz
kolejny przyszło mi się zastanowić nad dziwną polityką nagraniową Opernhaus
Zurich. Mam wrażenie, że rejestruje się tam wszystkie ważniejsze spektakle, z
tym, że tylko niektóre z zamiarem późniejszego wydania na płytach DVD. Reszta
to tak zwane zapisy techniczne , filmowane ustawioną w sporej odległości jedną
kamerą, z kiepskiej jakości obrazem i niewiele lepszym dźwiękiem. Leżą sobie
one spokojnie gdzieś w archiwach by nagle wyciekać do sieci , zwłaszcza, a
właściwie wyłącznie wtedy, gdy wśród wykonawców spektaklu znajdował się ktoś,
kto później zrobił karierę . Tak było z występami Jonasa Kaufmanna , którego
kreacja w „Königskinder” była w Internecie grubo wcześniej, niż
zdecydowano się ją (nawet w tej ubogiej wersji) wydać oficjalnie, można też
sobie znaleźć jego pierwszego „Fausta”. Bardzo jestem ciekawa, czy mają też
zapis filmowy (podejrzewam, że mają) jego Księcia Mantui. Ale nie o Kaufmanna
tym razem mi chodzi. Obejrzałam sobie tego typu zapis „Lucii z Lammermoor” z
2008 roku. Moja uwagę ściągnął na niespecjalnie lubianą operę Damiano
Michieletto, którego karierę reżyserską śledzę od pewnego czasu z
zainteresowaniem. „Lucia” rzadko pada ofiarą przeróbek typu skandalicznego, bo
jej staromodna fabuła z punktem kulminacyjnym w wielkiej, solowej scenie
szaleństwa głównej bohaterki jakoś nie inspiruje tuzów regietheatru.
Michieletto także ograniczył się do przeniesienia akcji w bliżej nieokreślone
lata dwudziestego wieku i ustawienia z boku sceny dziwacznej szklanej
konstrukcji. Wygląda ona trochę jak krzywa klatka schodowa i stanowi miejsce
gwałtownych przebieżek w górę i w dół , jakim oddają się nasi amanci w chwilach
napięcia emocjonalnego. Ma też zdaje się podkreślać grozę sytuacji, kiedy
stłoczeni w niej goście weselni oświetleni siną poświatą obserwują wybuch
obłędu biednej Lucii. Nie mam pojęcia, czy są to „schody do nieba” czy wręcz
przeciwnie, ale na nich pojawia się zjawa, która będzie prześladować nie tylko
bohaterkę, ale też jej ukochanego niemal ustawicznie. Dama ta, odziana w
znaczącą biel (aczkolwiek sam kostiumik typu „new look” z lat 40/50 jest
rozczarowująco standardowy) ogranicza swą aktywność do ciągłych spacerów po
scenie powodując konieczność zachowania napiętej uwagi u innych postaci
zmuszonych do unikania kolizji z upiorem. Wszystko to razem nie wydało mi się
ani inspirujące, ani warte szczególnej uwagi. I byłaby to „Lucia” jak
dziesiątki innych gdyby nie wykonawca roli Edgarda, który zasługuje na dłuższą
refleksję, zwłaszcza, że to zapewne on był przyczyna upubliczniena tego zapisu.
W zasadzie starannie unikam kontaktu z działalnością artystyczną pana Vittorio
Grigolo (kpiny z nazwisk są niewskazane, ale … nie bez powodu czujny Word
poprawia mi na gigolo) ale tym razem przetrwałam do końca zastanawiając się
prostacko jak, u licha ten facet mógł osiągnąć tak wysoka pozycję w operowym
światku. Przecież niewątpliwa, choć mydlano-fryzjerskiej proweniencji uroda nie
mogła być jedyną przyczyną. No dobrze: cudny Vittorio ma całkiem ładny głos
(pominąwszy nieznośny „groszek”) i przyzwoita górę skali. Nie porywa się też na
zadania wokalnie go przerastające. Ale – na Boga , przecież to pajac! Jego
histeryczna nadaktywność, konwulsyjna potrzeba skupienia na sobie uwagi ,
„łezka” której używa we wszystkich co bardziej dramatycznych momentach
ośmieszają zarówno postać, jak jego samego. Wygranie w kategorii „Narcyz” z
Dimą Hvorostovskim to zadanie prawie niewykonalne. A jednak Grigolo się
udało. W tej sytuacji Massimo
Cavalletti mógł zostać uznany za zrównoważonego Enrica. Ale tylko w tej.
Cavaletti, posiadacz pięknego, nasyconego głosu także miotał się nerwowo i
stroił groźne grymasy uznając to widać za środki aktorskiego wyrazu. Gorzej, że
również wokalnie zachowywał się podobnie pokrzykując i napinając się zupełnie niepotrzebnie. Dla
niego jest jednak nadzieja – dziś, 5 lat później zrobił wyraźne postępy i
pozbył się tej okropnej maniery. W tych okolicznościach umiar i klasa
pozostałej dwójki protagonistów błyszczała jeszcze silniej. Laszlo Polgar nie
był wprawdzie w dobrej formie wokalnej (wydaje mi się, że to już działała
choroba – zmarł w 2010 roku mając 63 lata) , ale jego ciepły bas i piękne frazowanie nadal mogły sprawiać
słuchaczowi przyjemność. Stworzył przy tym zaskakująco sympatyczną jak na
nominalny czarny charakter postać. Elena Mosuc jako Lucia jest właściwie taka
jak była w jako Marguerite w „Fauście” czy Gilda w „Rigoletcie” – bardzo
porządna śpiewaczka , kulturalnie i z powodzeniem realizująca swą partię, choć
do ekscytujących ani jej głos, ani interpretacja nie należały. W tym spektaklu
był to jednak oczywisty walor. Nello Santi poprowadził zurychską orkiestrę
troszkę za szybko i hałaśliwie, choć ten ostatni efekt mógł być wynikiem
nienajlepszego zapisu dźwięku. Tak sobie oglądając tę „Lucię” myślałam też o
tym, jak wiele zależy od indywidualności wykonawców. W „Lucii” madryckiej punkt
kulminacyjny przesunął się na finałową scenę Edgarda (Domingo), w warszawskiej
był tam, gdzie należy, czyli w scenie szaleństwa głównej bohaterki (Kurzak),
zaś w Met całkiem niespodziewanie
konfrontacja Enrica i Lucii (Kwiecień i Netrebko) była w spektaklu
najciekawsza. Być może z nostalgią wspominałabym świetną (chyba współcześnie
najlepszą) pannę Ashton Patrizii Ciofi,
gdyby nie jej Edgardo, którym okazał się … jakże, Vittorio Grigolo.
piątek, 6 września 2013
Lady Macbeth wiotkie początki - Netrebko i "Zaręczyny w klasztorze"
Prokofiew
musiał być w szampańskim nastroju tworząc, do spółki z przyszłą żoną Mirą
Mendelson „Zaręczyny w klasztorze”. Być może nowa miłość wprawiła go w ten stan
ducha, bo wszystko tu skrzy się dowcipem -
zarówno muzyka, będąca sama w sobie źródłem śmiechu jak tekst libretta.
Powstało ono na kanwie sztuki Richarda B. Sheridana „The Duenna”, co oznacza
ciekawą mieszankę narodowościową: Irlandczyk piszący na temat hiszpański
zainspirował Rosjanina. Co z tego wynikło? Chociażby niezwyczajnie brzmiąca,
ale zabawna nieodparcie zbitka językowa (postaci w trakcie śpiewanego
oczywiście po rosyjsku dialogu żartują sobie ze skomplikowanych, hiszpańskich
nazw miejscowości). Hiszpania wyłaniająca się z tego międzynarodowego kociołka
jest oczywiście mniej więcej na tyle prawdziwa,
ile w np. „Carmen” albo jeszcze mniej, bo przegląda się w krzywym
zwierciadle karykatury. Fabułę mamy tu bowiem czystko farsową a postaci to
tylko „typy”, nie zaś pełnokrwiste charaktery. Wydaje się to jednak w pełni
zamierzone, te ostanie skomplikowałyby
niezmiernie i tak szalenie powikłana intrygę. A ta zawiera wszystko, co
szanująca się farsa mieć powinna: miłość, liczne zamiany osób wraz z
wynikającymi z nich pomyłkami, polowanie na bogatego męża z jednej , a bogatego
zięcia z drugiej strony. I, jak to w tego typu historii to kobiety są siłą
sprawczą wydarzeń, zdecydowanie od swych mężczyzn inteligentniejsze i bardziej
pragmatyczne, co wcale nie wyklucza romantycznych porywów serca.
Zainteresowałam się „Zaręczynami w klasztorze”, bo zwabiła mnie opinia jedynego
w dziejach dwudziestowiecznej opery arcydzieła komedii, która potwierdziła mi
się w pełni. Obejrzałam produkcję stareńką (1998), ale znakomitą,
zarejestrowaną w czasach, kiedy Teatr Maryjski znany był ciągle jeszcze pod
imieniem poprawnego z punktu widzenia radzieckiej propagandy patrona Kirowa.
Był to jednak ten sam organizm, z tym samym szefem o imperialnych ambicjach na
miarę Karajana – Gergievem. Przez 15 lat te ambicje rozrosły się zresztą to
rozmiarów niebywałych, a co gorsza – w dużej części zrealizowały. Jednakże już
wówczas pan Gergiev potrafił zniszczyć obiecującą karierę zbuntowanego (jego
zdaniem) śpiewaka zaś wydatnie pomóc pokornemu pupilowi. Anna Netrebko należała
i nadal należy oczywiście do tych ostatnich i wsparcie, jakie od „cara”
otrzymała wydatnie jej karierę przyspieszyło. Trzeba jednak przyznać, że
przyszła supergwiazda miała jednak wszelkie warunki by Gergievovi zadanie
ułatwić (Gorchakova tez miała, ale się lekkomyślnie naraziła). Zanim przejdę do
zalet wykonawczych kilka słów o
produkcji. Ma ona niewymuszony wdzięk radzieckich komedii z lat
siedemdziesiątych (swoją drogą, nikt pewnie nie przypuszczał, że wydane
współcześnie na DVD będą się cieszyć wielkim powodzeniem w Polsce), ale jest to
w pełni świadomie zastosowana konwencja. Proszę popatrzeć chociażby na
charakteryzację Sergeia Alexashkina brawurowo grającego rolę Mendozy, handlarza
rybkami drugiej świeżości. Albo na Larissę Diadkovą jako Duennę, która dała
tytuł oryginałowi literackiemu. Tych, którzy nie wiedzą , o czym piszę namawiam
do sprawdzenia – w niektórych bibliotekach można te filmy wypożyczyć legalnie i
darmowo! Po tych „Zaręczynach w klasztorze” wiele subtelności spodziewać się
nie należy, ale reżyser Vladislav Pazi ani razu nie przekroczył granicy
pomiędzy śmiechem a rechotem. Czasami tylko nadmiar postaci na scenie męczy
oko, zwłaszcza, że wszystkie one są w ciągłym ruchu a kostiumy mienią się tęczą
barw. Do głównych bohaterów, których i tak mamy sporo Prokofiewowie dołączyli
jeszcze komentujące niektóre wydarzenia maski, zaś realizatorzy od siebie
dorzucili balet. Zespół baletowy Maryjskiego cieszy się zasłużoną estymą, ale
tu stanowi naddatek niekonieczny. Od strony muzycznej rzecz została wykonana
bez zarzutu – począwszy od dyrygenta, który ma dość trudne zadanie zapanowania
nad całym, olbrzymim aparatem wykonawczym. Przy „Wojnie i Pokoju” to pewnie i
tak betka, ale trzeba cesarzowi przyznać, co cesarskie – poprowadził orkiestrę
znakomicie wyraziście z niej wydobywając jej komiczne aspekty. Śpiewaków mamy
tu tak dużo , że trudno wymienić wszystkich, przy niektórych nazwiskach
zatrzymać się jednak trzeba. Podobał mi się Nikolai Gassiev jako pazerny tatuś
Don Jerome , Jurij Shkliar- Don Carlos – grand bardzo przywiązany do etykiety
i Vladimir Vaneev – wiecznie
pijany Padre Augustine. Kwartet kochanków wypadł na ich tle konwencjonalnie, za
co trudno przypisać winę wykonawcom – to po prostu takie role , ale Alexander Gergalov. Jevgenij Akimov, Marianna
Tarasowa i przede wszystkim Anna Netrebko zrobili co się dało. Jednak przede
wszystkim Anna (to chyba pierwszy zarejestrowany jej występ w pełnej operze,
debiutancką Nataszę zapisano później) , 27-letnia, wiotka, urocza, o wdzięku
porcelanowej laleczki. Czy ktoś na widowni słysząc jej głos, świeży, malutki,
jasny mógł podejrzewać, że to materiał na Lady Macbeth?
wtorek, 3 września 2013
Cosi fan tutti?
„Cosi fan
tutte” jest , z kanonicznej trójki oper duetu Mozart-Da Ponte tą najbardziej
wymykającą się szybkim i łatwym ocenom. Zadziwiające też, jak zmieniała się jej
percepcja na przestrzeni dziejów – bardzo długo uważano ją za najmniej ciekawą , dziś , sądząc bo niezmiernie licznych
tekstach na jej temat powstających ma opinię co najmniej godnej siostrzycy
pozostałych dwóch. Kontrowersje i wątpliwości nie dotyczyły warstwy muzycznej
dzieła, skupiano się raczej na kwestiach dotyczących fabuły i jej implikacji.
Po latach traktowania „Cosi” jak błahej komedyjki z przebieranką zaczęto w niej
dostrzegać niezauważalne wcześniej filozoficzne głębie zaś poprawność polityczna nakazała na plan
pierwszy wysuwać niewątpliwie w tej operze obecny mizoginizm. W naszych
czasach, w połączeniu z bujnie rozkwitającym teatrem reżyserskim doprowadziło
to powszechnego okaleczania odautorskiego określenia „dramma giocoso” i
pozbawiania go drugiego słowa. Nawet jeżeli realizatorzy nie zamieniają „Cosi”
w ponury, psychoanalityczny melodramat jak Claus Guth ostatnim, który zechciał
wydobyć z dzieła całą jego neapolitańską słoneczność był chyba Giorgio Strehler,
który zmarł pod koniec prac nad spektaklem. W nagraniu płytowym opera ma szansę
pozostać tym czym jest - komedią z goryczką, w której nikt nie pozostaje bez
winy, ale doprawdy trudno rzucić w kogoś kamień. Po zeszłorocznym „Don
Giovannim” dostaliśmy właśnie możliwość sprawdzenia, jak z tymi trudnościami
poradził sobie Yannick Nezet Seguin ze swymi śpiewakami i Chamber Orchestra of
Europe. A poradził znakomicie prowadząc orkiestrę (świetną) ręką lekką, ale
czułą na detal. Nie mam pojęcia, ile w tym roziskrzonym, ciepłym brzmieniu
zasługi inżynierów dźwięku, ale z całą pewnością laury się Nezet- Seguinowi
należą, także od śpiewaków (to ten typ dyrygenta, który wokalistów kocha i
wspomaga jak się da). Niestety, zapewne nie miał on żadnego wpływu na obsadę,
bo o tym decydują wyłącznie szefowie Deutsche Grammophon i zawierane przez nich kontrakty. Nie wiem, czym kierował
się ten ktoś, kto podjął decyzję o zakontraktowaniu i namolnym lansowaniu Mojcy
Erdmann, ale nie był to człowiek z dobrym słuchem. Jako Despina wydała mi się
ona katastrofalna - brzydki, ostry jak
brzytwa głos, dziwne frazowanie a w momentach , kiedy jej bohaterka udaje
mężczyznę Erdmann skrzeczała okropnie, uznając to widać za środek aktorski. Alessandro
Corbelli ma już najlepsze lata za sobą a jego baryton nigdy specjalną urodą się
nie odznaczał , ale na umiejętnościach nasz weteran nic nie stracił. Stworzył
poza tym zaskakująco ciepłą postać, co jest dość wyjątkowe. Zazwyczaj bowiem
Don Alfonso , który zabawia się życiem swoich młodych przyjaciół udzielając im
lekcji w imię własnych celów do najsympatyczniejszych nie należy. Czwórka wymiennych amantów została wybrana
szczęśliwie: po pierwsze i najważniejsze (w tej operze jest to warunek bez
spełnienia którego nie należy się wcale za nią brać) umieją wspaniale grać
zespołowo. Ensemble są tu przedniej jakości.
Angela Brower wzbudziła moje zainteresowanie jako Muza/Niklausse w
monachijskich „Opowieściach Hoffmanna” i nie rozczarowała mnie. Dorabella,
uważana moim zdaniem niesłusznie za mniej interesującą z sióstr wypadła dzięki
niej ciekawiej niż Fiordiligi. Szczególnie zachwycająco i figlarnie zabrzmiała w jej interpretacji aria
„E amore un ladroncello”. Żeby jednak oddać sprawiedliwość Miah Persson trzeba przyznać że nie tylko jest ona posiadaczką idealnie
mozartowskiego głosu, ale też pokonała straszliwe pułapki techniczne „Come
scoglio” z powodzeniem, o które jej nie podejrzewałam. Sukces Rolando Villazona
jako Fernanda był natomiast, w świetle jego ostatnich osiągnięć całkowicie
przewidywalny. I znów, jak w wypadku Don Ottavia jego bohater to prawdziwy
facet z „prawdziwymi” emocjami, żaden tam tenorowy snuj. Ciekawa jestem , czy w
zapowiedzianym na przyszły rok „Weselu Figara”
Villazon zdecyduje się nagrać rolę drugoplanową. Być może, jeśli nie
obetną Don Basilio jego arii, jak to się zazwyczaj czyni. Mogłoby być ciekawie,
zwłaszcza, że Rolando ma temperament komiczny. Kiedyś „In queli anni” uroczo
nagrał jego mistrz, Placido Domingo. Ostatni z protagonistów, Guglielmo, to jak
już przyznawałam mój ulubiony bohater „Cosi”. Dlaczego? Nie tylko dlatego, że
baryton . On jeden z naszej czwórki wyciąga wnioski z bolesnej zarówno dla swej
dumy jak dla uczuć przygody. Choć nie są one takie, jakich życzyłby sobie
sprawca całego zamieszania, Don Alfonso. Adam Plachetka dysponuje basbarytonem o ciemnej barwie
(koniecznej w parze z tenorem Villazona)
i potrafi oddać wszelkie nastroje swej postaci od triumfalizmu, kiedy
wydaje mu się , że Fiordiligi pozostała mu wierna po wściekłość ranionego uczucia
(nie tylko ego) gdy okazuje się, że jednak nie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)