czwartek, 10 października 2013

Fanciulla e ragazzi del west w Wiedniu



“Fanciulla del west” z pewnością nie należy do szczytowych osiągnięć Pucciniego. Ten mistrz dramaturgicznej kondensacji tutaj wydaje się dziwnie rozproszony. Zawsze miałam problemy z percepcją tego utworu, zawsze przeszkadzał mi w nim nadmiar bohaterów drugoplanowych którzy snują się po scenie bez wyraźnych powodów . W „Cyganerii” także postaci jest sporo, ale każda ma jakąś swoją rację bytu, do czegoś jest potrzebna. Tutaj nie. Na pojawienie się głównej bohaterki musimy czekać ponad kwadrans, na jej amanta kolejnych dwadzieścia minut. Można by ten czas zagospodarować poprzez gruntowniejsze przedstawienie nam trzeciego protagonisty – nic z tego. Mamy szeryfa przed oczami , lecz niczego konkretnego się o nim nie dowiadujemy, bo wraz z nim  w barze „Polka” przebywa tłum innych „chłopców” i wszyscy oni maja swoje krótkie kwestie do zaśpiewania. Muzycznie także rzecz nie wydaje mi się specjalnie porywająca, jak na Pucciniego. Z partytury pamiętam właściwie tylko dwa fragmenty , oba tenorowe . Teatry chyba podzielają mój brak entuzjazmu , bo „Fanciulla” wykonywana bywa rzadko a pożądaną widownię jest w stanie jej zapewnić tylko świetna obsada . Wiener Staatsoper nie ma z taką najmniejszych trudności, ale tym razem casting director popisał się szczególnie kompletując zespól tyleż gwiazdorski co nietypowy, kojarzony głównie z repertuarem niemieckim (przynajmniej w wypadku dwojga śpiewaków, ale i Jonas Kaufmann mimo wyraźnych wysiłków na razie nie kojarzy się jeszcze przede wszystkim z „włoszczyzną”). A, że najlepsze teatry operowe  niezmiernie chętnie decydują się ostatnio dzielić z szerokimi masami własnymi spektaklami postanowiłam wykorzystać szansę. „Fanciulla” musiała poczekać na swoją kolej, ale już ją obejrzałam i niestety nie miałam powodu, żeby zmienić o niej zdanie. Marco Arturo Marelli wziął na siebie większość odpowiedzialności za sceniczny kształt dzieła reżyserując, projektując scenografię i światła. Pan Marelli  nie należy na szczęście do dzieci rewolucji zaludniających niemal wszystkie już teatry Europy. Tym niemniej nie umiał się powstrzymać przed „przybliżeniem utworu naszym czasom” i przeniósł akcję w nieokreślone lata dwudziestego wieku. Dało to nie tylko niezbyt ciekawy efekt  w postaci średnio urodziwej scenografii i kostiumów (krzywdę wyraźną wyrządzono w tym względzie Ninie Stemme), ale też spowodowało  pewne niekonsekwencje obyczajowo-charakterologiczne. Minnie i Dick zamiast wymienić nieśmiały pocałunek uprawiają całkiem śmiałe pieszczoty z kotłowaniem się po podłodze (jak na „primo baccio” mało powściągliwie) ,po czym … grzecznie rozchodzą do różnych łóżek . Oczywiście jest to zgodne z tekstem, ale stoi w sprzeczności z sytuacją obserwowaną chwilę wcześniej. Tego typu momentów można w tej produkcji znaleźć więcej .Reżyser miał tez kłopot z tłumem w licznych scenach zbiorowych, obrazek z Minnie czytającą „chłopcom” Biblię i szeregów kołyszących się niczym na festiwalu w Zielonej Górze ( niektórzy do dziś twierdzą, że zszywano tam ramionami) rozczulił mnie do łez (ze śmiechu). Specjalnie się temu nie dziwię , bo poradzenie sobie z gromadą ludzi, którzy w związku z zadaniami muzycznymi muszą być na scenie obecni, próba jakiegoś ich zindywidualizowania do łatwych zadań nie należy. Ogólnie rzecz biorąc ten spektakl wydał mi się nie tyle kiepski, co nijaki ( wyjąwszy może finał z odlotem kochanków … balonem, to już było niemądre i nie wzbudziło entuzjazmu  obojga – mieli raczej niepewne  miny). Letnia temperatura dotyczy też, ku mojemu olbrzymieniu zdziwieniu i rozczarowaniu wykonawstwa , przynajmniej w wypadku dwójki amantów. Bo Tomasz Konieczny – tu negatywny szok był olbrzymi – poległ z kretesem na roli Jacka Rance’a. Wbrew temu, co mówił bardzo sensownie w długim wywiadzie opublikowanym na portalu opera info pl zagrał konwencjonalny czarny charakter. Dwie chwile, w których losem szeryfa mogliśmy się naprawdę przejąć to finały aktu drugiego i całości, a były to momenty bez śpiewu. Na szczęście, ponieważ Konieczny używał swego pięknego głosu w sposób karygodny.  Dziwaczne podjazdy dźwiękowe jako żywo przypominały mi działalność Vesseliny Kasarovej w niedawno recenzowanej „Alcinie”. W słuchaniu sprawiało to wrażenie groteskowe. Mam wrażenie, że tak właśnie wyobraża sobie Konieczny aktorstwo wokalne w operze włoskiej. Bardzo, ale to bardzo mnie to zasmuciło, bo przecież nie bez powodu zdobywa on coraz większą sławę w repertuarze niemieckim. I, proszę mi wierzyć, bardzo go w nim lubię i szanuję, wcale nie było mi łatwo napisać to, co musiałam. Jonas Kaufmann  zaprezentował bardzo dobre rzemiosło aktorskie, ale tym razem tylko tyle. Rola Dicka Johnsona nie będzie jeszcze jednym klejnotem w jego tenorowej koronie  , bo przymiotnik „porządne”  nie jest tym, czego od niego oczekujemy. W brzmieniu głosu Kaufmanna słyszało się wyraźnie niedoleczoną chorobę, barwa była nieco matowa, czasami sucha i przytłumiona. Oczywiście chwilami zza tych chmur wyglądało słońce i mam nadzieję, że w późniejszych spektaklach „Fanciulli”, kiedy przyczyny medyczne zostaną do końca usunięte zalśni pełnym blaskiem. Nina Stemme, najlepsza (a właściwie jedyna) spółczesna Izolda też miała problemy ze swoją Minnie, w pierwszym akcie najwyraźniejsze. Nadmierne forsowanie głosu powodowało skrzypliwą ostrość w górze skali, której w Wagnerze u niej nigdy nie słyszałam. W miarę upływu czasu głos się jednak ocieplał i brzmiała coraz lepiej. Także do niej należała najciekawsza interpretacja wieczoru. To była siła i słabość w jednym, z dodatkiem osobistego uroku , którego nie zdołała Stemme odebrać charakteryzacja. Bo Stemme , niebędąca okładkową pięknością dysponuje ciepłem i wdziękiem , który płynie z wnętrza. Orkiestra zaprezentowała się znakomicie, choć Franz Welser-Möst po raz kolejny nie do końca zapanował nad dynamiką dźwięku przykrywając momentami głosy solistów. Ale szeroka paleta barw pucciniowskiej orkiestracji uwypuklona została pięknie.





To zdjęcie z próby. Czyż nie wyglądają lepiej niż w spektaklu?


9 komentarzy:

  1. Spektaklu nie widziałem i chyba się nie skuszę, bo szczególnym miłośnikiem Pucciniego, a zwłaszcza jego "westernu" nie jestem, choć dobrą "Turandot" czy "Toscę" zawsze chętnie obejrzę.
    Coś w tym jest i to się chyba nie zmieni, że nordyckie diwy od Wagnera, lubiące dla higieny wycieczki wokalne do Włoch, nie są przekonujące we włoskich operach. Toski czy Lady Makbet takiej Birgit Nilsson to zawsze dla mnie są ciekawostki, a nie wielkie kreacje. I tak jest chyba tez z Niną Stemme - wspaniałą Izoldą czy Salome, ale już np. jej Aidę staram się omijać.
    Zastanawiam się czy na dłuższą metę można udanie łączyć w repertuarze np. Verdiego i Wagnera.
    Mimo, że Kaufmann zawsze był atakowany za brak "włoskości" to, mam wrażenie, że chyba powodów do tych narzekań będzie coraz więcej gdyż jego głos i maniera wokalna zdradza jednak coraz większą zażyłość z ojczystym Wagnerem, a coraz to mniejszą ze światem po drugiej stronie Alp.
    Takie mnie refleksje naszły gdy słuchałem sobie ostatnio ponownie retransmisji monachijskiego "Trubadura". Niby momentami porywający wokalnie i interpretacyjnie, a jednak w śpiewie jakaś taka brutalność i muskulatura brzmiąca bardzo obco dla muzyki włoskiej niezależnie czy to Bellini, czy Verdi...
    Podobne mam wrażenia jeśli idzie o tak lubianą przeze mnie Anje Harteros, która dołownie wbiła mnie w fotel w Deutsche Oper Berlin gdzie zjawiskowo śpiewała Desdemone.
    Jednakże jej Leonora - rola chyba bardziej zanurzona we włoskimi idiomie - za każdym razem mnie bardzo rozczarowuje: w wersji koncertowej w Berlinie i potem w Monachium.
    Takie mnie naszły refleksje przy okazji wpisu Papageny o operze Pucciniego z udziałem dwojga wybitnych wagnerowskich śpiewaków naszych czasów.
    Co nie zmienia faktu, że jestem prawie pewien, że np. Otello będzie co najmniej znaczącą kreacją Kaufmanna. Robert.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam wszystkich czytelników tego fantastycznego bloga. Brava dla Papageny - świetne pióro, jasno sprecyzowane poglądy i ...rzadka hybryda pasji i kompetencji. Ale ad re. "Fanciulla" faktycznie jest problematycznym dziełem, chociaż przez komentatorów dorobku Pucciniego w warstwie muzycznej bardzo cenionym. Toskańczyk fascynował się wówczas moderną, stąd też moc harmonicznych eksperymentów (jak na niego ;)) brak typowych zdwojeń partii wokalnych w orkiestrze i swoista, świadoma, "amelodyczność". Ale - to już subiektywne - abstrahując od libretta (wrrr) jest tam moc wspaniałej muzyki, choćby niesamowity trytonowo-burdonowy początek ostatniego aktu. Dwie arie - Minnie i Szeryfa z I aktu też są "z piekła" rodem" - bardziej harmoniczne, niż melodyczne. Wiem - wszyscy lubią wyraźnie dopisaną Ella mi crede, ale - moim zdaniem to już nie to. Scena pokerowa w dobrym wykonaniu to murowane "ciary".. Nie dziwi mnie wpadka Stemme. W Sztokholmie też nie było za dobrze (z Antonenką), można sobie oglądnąć na yt. Ta partia to killer, mocna i diabelnie wysoka tessituralnie - niewiele sopranistek wiedziało co z nią zrobić (Dymitrova!!!!), wiele się na niej po prostu zdarło, albo miało po jej wykonaniu przejściowe kryzysy jak Leontyne Price. Ostatnio chyba najciekawiej z tą rolą radziła sobie Eva Maria Westbroek (mówi często w wywiadach, że kocha tę partię), ale głos sobie nią sforsowała, co było słychać nawet w dość niskiej Zyglindzie Do roli przymierza się ponoć Kristine Opolas (po Manon w ROH), ale nie wróżę sukcesu. Konieczny praktycznie nie używa legata, co w muzyce wagnerowskiej - deklamacyjnej z założenia może być atutem (nie musi jak pokazuje cudownie legatowy Pappe), ale we włoskich frazach całkowicie go dyskredytuje. To tyle - pozdrawiam wszystkim. Piotr .

      Usuń
    2. Oczywiście "Ch'ella" mi creda :).

      Usuń
    3. Robercie, ja bardzo jestem ciekawa Leonory z "Mocy przeznaczenia" w wykonaniu Harteros. Słyszałam tylko koncertowe "Pace, pace" i bardzo mi się podobało. Stemme była w tym całkiem, całkiem o ile pamiętam. natomiast jeśli chodzi o Kaufmanna, to zawsze miałam mieszane uczucia w kwestii jego ról włoskich. Ale "Otello" , sądząc po tych dwóch monologach na płycie (Viva Verdi, dziś urodziny!) to może byc nawet wielka kreacja. Aha, i jeszcze o moim faworycie - żałuję, że Pape nie śpiewa więcej włoskiego repertuaru. Ze wzgledów wyłuszczonych przez Piotra mógłby być wspaniały. I jest, przynajmniej w "Don Carlo".

      Usuń
  2. Dzięki za miłe słowa, chociaż moje kompetencje są wysoce niezadowalające, pasji zdecydowanie mam więcej.Nawet nie potrafię opisać tej kreacji wokalnej: Koniecznego, tak to okropne było. A tematu Pape i jego legato lepiej przy mnie nie poruszać, bo ryzykuje się kolejny mój atak uwielbienia dla niego ... Podobnie jak on kiedyś Wagnera traktował Domingo, chociaż oczywiście z nieporównywalnie gorszą wymową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i Domingo śpiewał bardzo często Dicka Johnsona - tak by tematyczne koło nam się domknęło. Piotr
      PS. Co do Minnie - rozmawiałem kiedyś z Astrid Webber, niemiecką sopranistką, śpiewającą sporo Straussa i Wagnera. Ona uważa Fanciullę za jedną z najbardziej dewastujących partii w repertuarze sopranowym. Za to Birgit Nilsson twierdziła, że ta partia najpełniej oddawała możliwości jej głosu, znacznie bardziej niż osławiona Turandot, z którą przecież ją utożsamiano. Ale kto w dzisiejszych czasach chciałby widzieć ją za barem, serwującą whisky :-)

      Usuń
    2. A tak przy okazji, bo tyle tutaj admiracji (słusznych) dla Harteros - co sądzicie o verdiowskich kreacjach Stoyanovej? Piotr

      Usuń
    3. Stoyanova to z pewnością świetna śpiewaczka. Zetknąłem się z nią w teatrze tylko raz - Luisa Miller. Była bardzo dobra. Podziwiałem jej muzykalność, pełną kontrolę nad głosem, świetną włoską szkołę, która chyba wciąż bardzo dobrze się trzyma w Bułgarii.
      Nie widziałem jednak postaci. Mam wrażenie, że Stoyanova jest bardzo ceniona przez krytyków, ale chyba nie jest ona w pełni komunikatywną artystką na linii scena-publiczność. Była jednak znakomitą Ifigenią w Operze Rzymskiej, Desdemoną w "Otellu" Verdiego w Barcelonie...Nie słyszałem jej Amelii w "Szymonie".
      Ps. Jak mogłem zapomnieć o nieśmiertelnej Turandot-Nilsson. Co jednak nie zmienia faktu, że jej Tosca czy Lady Makbet zawsze brzmią dla mnie zbyt egzotycznie. Robert.

      Usuń
  3. Śpiewał, i był w tej roli bardzo dobry!
    No tak, dziś pewnie Nilsson , jako niespełniająca "standardów Gelba" miałaby marne szanse. Ale pomimo tych nieszczęsnych standardów w Ameryce mniej chyba zgłupieli jeśli o to chodzi. W końcu Blythe, Meade, Melton i paru innym udało się zrobić tam karierę. Zaś Nilsson nie tylko drinka mogłaby pewnie kompetentnie zaserwować, ale i awanturnego gościa równie kompetentnie wyrzucić.

    OdpowiedzUsuń