Nie
pierwszy raz stwierdzam, że wieści o najbardziej skomplikowanym libretcie
wszechczasów są w wypadku „Trubadura” przesadzone. Można znaleźć gorsze, i nie trzeba daleko szukać - nawet u samego Verdiego. Weźmy chociażby
„Lombardczyków”, czwartą operę mistrza, która, aczkolwiek niezbyt często bywa
jednak wystawiana nie tylko z powodu rocznic. I cóż my tu mamy? Czarny
charakter, który próbując zamordować
brata przez pomyłkę (skąd my to znamy) uśmierca tatusia, rycerza
przeklinającego córkę z powodu różnic religijnych, sułtankę nawróconą na
chrześcijaństwo i jej syna takoż zmieniającego wyznanie na łożu śmierci. Oraz
kilka innych absurdów. Ale nie one są w tym libretcie najgorsze. Zasadniczy
problem tkwi w braku dramaturgicznej zwartości i nadmiarze postaci
zaludniających scenę. Przy tym trudno się przywiązać do którejkolwiek z nich,
bo albo są nakreślone zbyt ogólnikowo albo pojawiają się i znikają dziwnie
nieregularnie. I trudno powiedzieć, kto właściwie ma być tu głównym bohaterem.
Nawet nieszczęsny chór nie ma lekko, zmuszony do ciągłych zmian kostiumów, bo
występuje w roli Lombardczyków, Arabów oraz Hebrajczyków. Zdarzają się jednak
teatry gotowe na podjęcie ryzyka i zapewnienie swojej publiczności wrażeń
przynajmniej dźwiękowych, jako, że
muzyka w „Lombardczykach” nieskończenie przewyższa libretto. W Teatro
Regio di Parma wystawiono tę operę 4 lata temu i rezultat okazał się wart
oglądania. Nie dla wielbicieli eksperymentów reżyserskich oczywiście, bo raczej
trudno byłoby sobie poszaleć i pomajstrować przy fabule. W związku z tym mamy
raczej ogólnikowe, skromne , ale zgodne z didaskaliami dekoracje i dość bogate
kostiumy w niektórych wypadkach wydatnie pomagające w charakterystyce postaci.
Reżyser Lamberto Puggelli nie miał łatwo, ponieważ trafił mu się zespół
śpiewaków tyleż wokalnie sprawnych, co aktorsko sztywnych. Właściwie wszyscy
zachowywali się podobnie stając w
zalecanych miejscach i wykonując gesty mające unaocznić nam stan emocjonalny
swojej postaci. Patrzenie na to nie jest zajęciem specjalnie emocjonującym ,
ale na szczęście można jeszcze słuchać. Rola najciekawsza należy w
„Lombardczykach” do basa i Michele Pertusi wywiązał się z niej znakomicie. To
typowo włoski basso cantante, bez głębi właściwej basom słowiańskim, ale
właśnie taki głos w partii Pagano sprawdza się najlepiej. Pertusi ma poza tym
znakomite nawyki wyniesione z
wieloletniego śpiewania ról belcantowych: piękne legato, bardzo dobrą
technikę oddechową i spokojne dopieszczanie frazy. Dimitra Theodossiu dysponuje
głosem może nie wyjątkowo pięknym, ale niezłym i doskonale się nadającym do
Giseldy. Bardzo rozumnie go też używa, nie forsując i nie krzycząc, o co
sopranom verdiowskim szczególnie łatwo. Największe laury zbiera jednak w tym
spektaklu – jak zwykle – tenor. Oronte to dziwna rola – bohater jest na scenie
dość krótko (dwa akty z czterech), ma do zaśpiewania swoją wielką scenę – dwie
arie rozdzielone krótkim dialogiem- oraz duet i tercet. Jeszcze troszkę słychać
go zza sceny , gdy jako anioł (chyba) z nieba zachęca swa ukochaną by do niego
dołączyła, ale w finale udziału nie bierze. A jednak tę rolę bez oporu wykonują
wszyscy tenorzy, którym głos na to pozwala. Z lat dawniejszych pamiętam
znakomitego Oronte’a Jose Carrerasa, który był świetny we wczesnym Verdim, na
płyty nagrywali tę partię także Placido Domingo i Luciano Pavarotti. Dlaczego?
Bo to wyjątkowo piękna muzyka, wymagająca tylko zmieszania we właściwych
proporcjach stali i miodu. Bagatela, tylko… Francesco Meli poradził sobie
fantastycznie z tym zadaniem. To śpiewak zasługujący na własnego posta i
niewątpliwie w najbliższym czasie coś o nim napiszę. Poza zaletami natury
czysto wokalnej (perfekcyjna technika, co doceniają najsurowsi krytycy) i
pięknym, miękkim głosem o nieomylnie włoskiej barwie Meli ma jeszcze jeden dar,
który, nie będąc niezbędnym, uprzyjemnia oglądanie jego występów. Nie można go
nazwać aktorsko utalentowanym , ale ma w sobie sporo uroku osobistego i całe
pokłady ciepła, co w połączeniu z uroczym uśmiechem zjednuje mu życzliwość
widowni.
Role
wspomagające, a, jak już pisałam na początku w tej operze jest ich dużo zostały
wykonane bardzo kompetentnie. Szczególne pochwały należą się Robertowi de
Biasio, który z niewdzięcznej roli drugiego tenora wywiązał się nad podziw
dobrze oraz Danieli Pini, która poza urodą cielesną ( jako mamusia Oronte’a
wyglądała ładniej i młodziej niż jego ukochana) zaprezentowała głos znacznie
ciekawszy niż się zazwyczaj w tak małej rólce
obserwuje. Daniele Callegari poprowadził parmeńską orkiestrę z werwą,
ale nie zapominając o uwypukleniu momentów lirycznych. Osobne gratulacje należą
się skrzypkowi, który świetnie wykonał swoje solo na początku trzeciego aktu
będące właściwie mini koncertem skrzypcowym. Ku mojej radości i zdumieniu
włoska publiczność nagrodziła go za to owacją. Niestety, nie znalazłam nazwiska
artysty w napisach, a szkoda. Przypominanie o tym, że u Verdiego chór ma zawsze
co robić to trochę masło maślane, ale w tym wypadku warto dodać, że w czwartym
akcie kompozytor ofiarował mu piękną „arię zbiorową” nieodparcie kojarzącą się
z przesławnym „Va pensiero”. Chór parmeński wykonał swoje zadanie jak należy.
Linki prowadzą do fragmentów innego spektaklu, z Maceraty - w tej samej obsadzie.
Ja również lubię Francesca Mele i już się cieszę na osobny wpis o nim. A zetknąłem się z nim parę lat temu gdy śpiewał bardzo nietypowo Don Ottavia. Nie nadwyrężając tak bardzo styl Mozarta zaśpiewał tę postać mięsistym głosem trochę jakby śpiewał...Radamesa, a nie tego zwykle pętającego się pod nogami Anny - Ottavia. Mnie się to bardzo podobało. Ciekawie prowadzi swoją karierę, nie boi się ryzyka (doceniam rozwagę Beczały, ale jednak trochę mi brakuje odrobiny ryzyka w wyborach artystycznych pana Piotra),a przy tym jest bardzo sympatycznym człowiekiem i oddanym zawodowi artystą. Nie traktuje muzyki jak biznesu co, niestety, jest już tak częste w środowisku operowym. Robert.
OdpowiedzUsuńTo był ten czarno-biały DG z elementami sado-maso, prawda? Jesli tak, to akurat tu mnie Meli wokalnie nie zachwycił, ale rzeczywiście postać stworzył ciekawą. Mnie sie podoba Ottavio Villazona, bo to właśnie jest facet. Beczałę w Mozarcie lubię z dwóch względów. Po pierwsze jest nienaganny stylistycznie, a po drugie Mozart dla tenorów pisał piękne arie, ale kiepskie role. Zaś, z całym szacunkiem, pan Beczała moim zdaniem aktorem bywa takim sobie. Jego strategia kariery wydaje się być prosta - bezpiecznie , za dużą kasę (to nie przygana) i bez sentymentów. Ja się jednak cieszę niezmiernie, że państwo Kurzak, Kwiecień i Dobber najwyraźniej te sentymenty jeszcze mają i godzą się wystepować w Polsce za gażę mniejszą niż na wielkich, słynnych scenach.
OdpowiedzUsuńNie, to było przedstawienie, które widziałem kiedyś (2005 albo 2006 rok) w paryskim TCE. Generalnie nic szczególnego, ale Meli był tam dla mnie dużym i ciekawym zaskoczeniem wokalnym.
UsuńZ Villazonem to ja mam od początku zatarg - po prostu jestem trochę uczulony na jego nadmiar, innymi słowy: nadekspresję. W baroku, w Mozarcie, niestety, dla mnie niestrawny, w bel canto w sumie też :-( Podobał mi się tylko jego Leński i Don Jose, który chyba ostatecznie przygniótł jego głos na jakiś czas...
Robert.