Przepiękna „Opowieść o niewidzialnym grodzie Kiteżu” w reżyserii Dimitra
Tcherniakova trochę osłabiła moją
czujność i zaszczepiła mi nieuzasadnioną nadzieję, że teraz już wszystkie jego
spektakle będą takie. Aż tak dobrze
oczywiście być nie mogło , co przyszło mi stwierdzić oglądając „Carską
narzeczoną” z Berlina (8.10.2013). Tcherniakov popełnił tu wszystkie , nazbyt
już dobrze znane grzechy – to jedna z tych produkcji, której nawet nie trzeba
podpisywać nazwiskiem inscenizatora , ono jest zupełnie oczywiste. Niemniej
trudno odmówić reżyserowi trafności politycznej diagnozy , zaś całość broni się
dramaturgiczną zwartością i precyzją opowiadanej historii . Tyle, że jest ona
zupełnie odmienna od fabuły libretta Zamiast opryczników Iwana Groźnego na
scenie mamy współczesnego polityka kandydującego w wyborach na prezydenta Rosji
i jego zespół PR. Kandydat podejrzanie przypomina fizycznie Miedwiediewa
(Putina wszak lepiej nie ruszać). Obserwujemy kręcenie reklamówki, komputerowe
przetwarzanie obrazu , nerwową bieganinę w sztabie wyborczym . Jesteśmy
dopuszczeni do stołu (a jakże, bez tego mebla Tcherniakov nie byłby sobą) ,
najistotniejsze sprawy załatwia się przecież przy wódce. „Carską narzeczoną”
wybiera się w telewizyjnym talent-show , wszak lud uwielbia mieć złudzenie, że
jakoś może wpłynąć na los rządzących – jeśli nie w kwestiach zasadniczych to
przynajmniej w sprawie alkowy .Nie oszczędzono nam także obserwacji
wyświetlanego na kurtynie … czatu opryczników! To podkreśla słabą stronę
reżyserskiej wizji – skoro jej autor odczuwa potrzebę pisemnych wyjaśnień, nie
może być dobrze. To opera – muzyka w połączeniu z obrazem powinna
wystarczyć. Odniosłam poza tym wrażenie,
iż ta interpretacja częściowo osłabiła wymowę dramatu tytułowej bohaterki –
współcześni PR-owcy i to jednak nie to samo, co 16-wieczna policja polityczna,
znana z niebywałego okrucieństwa i
władzy nad życiem i śmiercią ludności. Wyżej stał tylko pierwszy car
Rosji, który zresztą traktował swą gwardię tak samo bezceremonialnie i
bezpardonowo, jak oni będących niżej. Chyba, że Tcherniakov daje nam do
zrozumienia, że nic się nie zmieniło… Pozostaje mu zaufać, on wie lepiej …
Strona muzyczna spektaklu była dla mnie czystą , lekko tylko zmąconą radością. „Carska narzeczona” nie
cieszy się uznaniem muzykologów , uważających ją za najsłabszą operę
Rimskiego-Korsakowa (kilku nielicznych wyraża opinię wprost przeciwną) . Mówi
się, że to „rosyjski Donizetti” i coś jest na rzeczy. Melodyjność zdradza tu na ogół (może z wyjątkiem chórów)
proweniencję włoską , są numery, na koniec wreszcie chwyt wprost z katalogu –
zmuszana do małżeństwa bohaterka ma wielką scenę szaleństwa. Ale – ta muzyka jest przepiękna, zaś
opowiadana historia , mimo zdecydowanie dziewiętnastowiecznego przechyłu w
kierunku melodramatu – a może dzięki niemu – bardzo gęsta i operowa.
Wykonawstwo zaś w Berlinie zapewniono nam pierwszej klasy – z drobnymi
wyjątkami. Należał do nich niestety Johannes Martin Kränzle jako Griaznoj.
Niestety, bo to najciekawsza męska rola w tej opowieści, pełna krańcowych
emocji ale także zaopatrzona w długie, „włoskie” frazy wymagające nienagannego
legato. Z tym nie było najgorzej, ale głos o drobnej, gęstej wibracji nie ma
szczególnie atrakcyjnej barwy a w górze skali po prostu się załamuje. Jakoś też
trudno mi było uwierzyć w miłosną pasję Griaznego. A pamiętam duże fragmenty
tej partii w wykonaniu Dimitra Hvorostovskiego – zupełnie inna jakość. Nie
zachwycił mnie też Tobias Schnabel jako
Maluta – gdzież mu tam do prawdziwych, słowiańskich basów. Wszyscy pozostali
zasłużyli sobie na brawa w mniejszym lub większym natężeniu. Pavel Cernoch też miał nieco kłopotów z górą, ale nie były
dojmujące, a jego tenor charakteryzuje się właściwą rosyjskiej operze jasną
barwą i śpiewak posługuje się nim
fachowo. Doskonale u nas znany Anatolij Kotscherga (Sobakin)
nie wymaga rekomendacji – głęboki, wibrujący bas, sztuka wokalna na
najwyższym poziomie , dobre aktorstwo – nic się w tym względzie u niego nie
zmieniło. Szczególnym atutem tej produkcji wydał mi się jednak fantastyczny
kwartet pań – każda w swoim rodzaju, każda świetna. Dawno niewidziana weteranka
Anna Tomowa-Sintow okazała się wciąż dysponować znakomitym, mocnym sopranem ,
może niezbyt uwodzicielskim w kolorycie, ale w jej roli to niekonieczne. Podobała mi się też młoda Anna Lapkovskaja
jako Duniasza – do śpiewania niedużo, ale smacznie. Tytułowa carska narzeczona, Marfa otrzymała twarz i
głos Olgi Peretyatko i muszę przyznać, że słusznie zwrócono mi uwagę na fakt,
iż nie jest to głos malutki, jak mi się wcześniej wydawało. Biorąc pod uwagę
wiek tej dziewczyny, jej dokonania są obiecujące. Została obdarzona jasnym,
dźwięcznym sopranem, naturalną łatwością koloratury i talentem do wyrażania
uczuć, co doskonale zaprezentowała w swojej wielkiej scenie. Z pomocą charakteryzacji doskonale pokazała
też drogę swej bohaterki od promiennej niewinności do spowodowanego utratą
wszystkiego, co dla niej ważne szaleństwa. Na koniec zostawiłam sobie jednak
niekwestionowaną gwiazdę wieczoru, nagrodzoną przez publiczność ogłuszającą
owacją. Gdybym miała szczęście być tego wieczoru na widowni, dłonie pewnie by
mnie zabolały od braw. Pamiętacie Państwo Anitę Rachvelishvili, która 7.12.2009
debiutowała w La Scali jako Carmen? Pamiętacie i nie uważacie tego debiutu za
szczególną rekomendację? Ja też tak
myślałam. Ale - jesteśmy świadkami
niesamowitego wręcz rozwoju tej ciągle przecież bardzo młodej śpiewaczki. Ona
ma dziś tylko 29 lat ! Oczywiście rola Lubaszy leży doskonale w jej tessiturze,
ale trzeba koniecznie posłuchać tego wspaniałego mezzosopranu, docenić bogactwo
barwy, mistrzostwo formalne. Ten głos brzmi równie pięknie w górze, jak w dole
skali, przejścia pomiędzy rejestrami są płynne, pewność intonacyjna imponująca.
A Rimski-Korsakow darowując artystce wspaniały prezent w postaci partii dającej
wielkie możliwości zafundował jej też bezwzględny egzamin w postaci cudownej
arii a capella. I jak to zostało wykonane, mój Boże ... Poza tym Lubasza to
postać wymagająca całkowitego oddania się roli, kobieta głęboko nieszczęśliwa od
pierwszej do ostatniej chwili, namiętna, ale też niezmiernie wrażliwa i bardzo
niebezpieczna. To między nią a jej niewiernym kochankiem rozgrywa się
rozdzierający finałowy dramat, kiedy to Lubasza błaga Griaznego o śmierć i
umiera wdzięczna za zadany przez niego (z litości, nie zaś , jak w libretcie z
wściekłości) cios nożem. Rachvelishvili zagrała to rewelacyjnie (moim zdaniem
to nie za mocne słowo) zarówno ciałem jak głosem. Została skrzywdzona okropnym
kostiumem, ale i tak to ona , nie zaś Marfa pozostała dla mnie bohaterką tej
opery. Chociaż znika z końcem drugiego aktu by pojawić się dopiero w finale.
Jestem niezmiernie ciekawa czy i jak zmieniła się przez prawie 4 lata jej
Carmen . Niektórzy szczęśliwcy będą mogli to sprawdzić, bo Anita zastąpi Elinę Garancę
w spektaklach już niebawem. Tak jak zawsze, gdy utwór nie jest mi dobrze znany
waham się przed ocenianiem orkiestry i dyrygenta. Na moje ucho Daniel
Barenboim poprowadził swoich muzyków z
wyjątkowym wyczuciem . I tylko w chórach brakowało mi trochę potęgi brzmienia ,
ale cóż – na scenie Schiller Theater , i tak już gęsto zabudowanej jeszcze
większe masy ludzi by się nie zmieściły. Serdecznie polecam ten spektakl,
przede wszystkim, ale nie tylko ze względu na Anitę Rachvelishvili. Jako trzeci
umieściłam link do całości – warto!
Niestety nie ma już całości na youtube. Ale dobra wiadomość dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć Carską narzeczoną - 15 listopada o godz. 17.00 będzie w mezzo, a 21 i 28 października w mezzo live hd. Oba przedstawienia zaczynają się o 17.30. Pozdrawiam, Barbara
OdpowiedzUsuń