poniedziałek, 21 października 2013

Rachvelishvili, Barenboim, Tcherniakov i "Carska narzeczona"



Przepiękna „Opowieść o niewidzialnym grodzie Kiteżu” w reżyserii Dimitra Tcherniakova  trochę osłabiła moją czujność i zaszczepiła mi nieuzasadnioną nadzieję, że teraz już wszystkie jego spektakle będą takie. Aż tak  dobrze oczywiście być nie mogło , co przyszło mi stwierdzić oglądając „Carską narzeczoną” z Berlina (8.10.2013). Tcherniakov popełnił tu wszystkie , nazbyt już dobrze znane grzechy – to jedna z tych produkcji, której nawet nie trzeba podpisywać nazwiskiem inscenizatora , ono jest zupełnie oczywiste. Niemniej trudno odmówić reżyserowi trafności politycznej diagnozy , zaś całość broni się dramaturgiczną zwartością i precyzją opowiadanej historii . Tyle, że jest ona zupełnie odmienna od fabuły libretta Zamiast opryczników Iwana Groźnego na scenie mamy współczesnego polityka kandydującego w wyborach na prezydenta Rosji i jego zespół PR. Kandydat podejrzanie przypomina fizycznie Miedwiediewa (Putina wszak lepiej nie ruszać). Obserwujemy kręcenie reklamówki, komputerowe przetwarzanie obrazu , nerwową bieganinę w sztabie wyborczym . Jesteśmy dopuszczeni do stołu (a jakże, bez tego mebla Tcherniakov nie byłby sobą) , najistotniejsze sprawy załatwia się przecież przy wódce. „Carską narzeczoną” wybiera się w telewizyjnym talent-show , wszak lud uwielbia mieć złudzenie, że jakoś może wpłynąć na los rządzących – jeśli nie w kwestiach zasadniczych to przynajmniej w sprawie alkowy .Nie oszczędzono nam także obserwacji wyświetlanego na kurtynie … czatu opryczników! To podkreśla słabą stronę reżyserskiej wizji – skoro jej autor odczuwa potrzebę pisemnych wyjaśnień, nie może być dobrze. To opera – muzyka w połączeniu z obrazem powinna wystarczyć.  Odniosłam poza tym wrażenie, iż ta interpretacja częściowo osłabiła wymowę dramatu tytułowej bohaterki – współcześni PR-owcy i to jednak nie to samo, co 16-wieczna policja polityczna, znana z niebywałego okrucieństwa i  władzy nad życiem i śmiercią ludności. Wyżej stał tylko pierwszy car Rosji, który zresztą traktował swą gwardię tak samo bezceremonialnie i bezpardonowo, jak oni będących niżej. Chyba, że Tcherniakov daje nam do zrozumienia, że nic się nie zmieniło… Pozostaje mu zaufać, on wie lepiej … Strona muzyczna spektaklu była dla mnie czystą , lekko tylko  zmąconą radością. „Carska narzeczona” nie cieszy się uznaniem muzykologów , uważających ją za najsłabszą operę Rimskiego-Korsakowa (kilku nielicznych wyraża opinię wprost przeciwną) . Mówi się, że to „rosyjski Donizetti” i coś jest na rzeczy. Melodyjność  zdradza tu na ogół (może z wyjątkiem chórów) proweniencję włoską , są numery, na koniec wreszcie chwyt wprost z katalogu – zmuszana do małżeństwa bohaterka ma wielką scenę szaleństwa.  Ale – ta muzyka jest przepiękna, zaś opowiadana historia , mimo zdecydowanie dziewiętnastowiecznego przechyłu w kierunku melodramatu – a może dzięki niemu – bardzo gęsta i operowa. Wykonawstwo zaś w Berlinie zapewniono nam pierwszej klasy – z drobnymi wyjątkami. Należał do nich niestety Johannes Martin Kränzle jako Griaznoj. Niestety, bo to najciekawsza męska rola w tej opowieści, pełna krańcowych emocji ale także zaopatrzona w długie, „włoskie” frazy wymagające nienagannego legato. Z tym nie było najgorzej, ale głos o drobnej, gęstej wibracji nie ma szczególnie atrakcyjnej barwy a w górze skali po prostu się załamuje. Jakoś też trudno mi było uwierzyć w miłosną pasję Griaznego. A pamiętam duże fragmenty tej partii w wykonaniu Dimitra Hvorostovskiego – zupełnie inna jakość. Nie zachwycił mnie też  Tobias Schnabel jako Maluta – gdzież mu tam do prawdziwych, słowiańskich basów. Wszyscy pozostali zasłużyli sobie na brawa w mniejszym lub większym natężeniu. Pavel Cernoch  też miał nieco kłopotów z górą, ale nie były dojmujące, a jego tenor charakteryzuje się właściwą rosyjskiej operze jasną barwą i  śpiewak posługuje się nim fachowo. Doskonale u nas znany Anatolij Kotscherga  (Sobakin)  nie wymaga rekomendacji – głęboki, wibrujący bas, sztuka wokalna na najwyższym poziomie , dobre aktorstwo – nic się w tym względzie u niego nie zmieniło. Szczególnym atutem tej produkcji wydał mi się jednak fantastyczny kwartet pań – każda w swoim rodzaju, każda świetna. Dawno niewidziana weteranka Anna Tomowa-Sintow okazała się wciąż dysponować znakomitym, mocnym sopranem , może niezbyt uwodzicielskim w kolorycie, ale w jej roli to niekonieczne.  Podobała mi się też młoda Anna Lapkovskaja jako Duniasza – do śpiewania niedużo, ale smacznie. Tytułowa  carska narzeczona, Marfa otrzymała twarz i głos Olgi Peretyatko i muszę przyznać, że słusznie zwrócono mi uwagę na fakt, iż nie jest to głos malutki, jak mi się wcześniej wydawało. Biorąc pod uwagę wiek tej dziewczyny, jej dokonania są obiecujące. Została obdarzona jasnym, dźwięcznym sopranem, naturalną łatwością koloratury i talentem do wyrażania uczuć, co doskonale zaprezentowała w swojej wielkiej scenie.  Z pomocą charakteryzacji doskonale pokazała też drogę swej bohaterki od promiennej niewinności do spowodowanego utratą wszystkiego, co dla niej ważne szaleństwa. Na koniec zostawiłam sobie jednak niekwestionowaną gwiazdę wieczoru, nagrodzoną przez publiczność ogłuszającą owacją. Gdybym miała szczęście być tego wieczoru na widowni, dłonie pewnie by mnie zabolały od braw. Pamiętacie Państwo Anitę Rachvelishvili, która 7.12.2009 debiutowała w La Scali jako Carmen? Pamiętacie i nie uważacie tego debiutu za szczególną rekomendację?  Ja też tak myślałam. Ale  - jesteśmy świadkami niesamowitego wręcz rozwoju tej ciągle przecież bardzo młodej śpiewaczki. Ona ma dziś tylko 29 lat ! Oczywiście rola Lubaszy leży doskonale w jej tessiturze, ale trzeba koniecznie posłuchać tego wspaniałego mezzosopranu, docenić bogactwo barwy, mistrzostwo formalne. Ten głos brzmi równie pięknie w górze, jak w dole skali, przejścia pomiędzy rejestrami są płynne, pewność intonacyjna imponująca. A Rimski-Korsakow darowując artystce wspaniały prezent w postaci partii dającej wielkie możliwości zafundował jej też bezwzględny egzamin w postaci cudownej arii a capella. I jak to zostało wykonane, mój Boże ... Poza tym Lubasza to postać wymagająca całkowitego oddania się roli, kobieta głęboko nieszczęśliwa od pierwszej do ostatniej chwili, namiętna, ale też niezmiernie wrażliwa i bardzo niebezpieczna. To między nią a jej niewiernym kochankiem rozgrywa się rozdzierający finałowy dramat, kiedy to Lubasza błaga Griaznego o śmierć i umiera wdzięczna za zadany przez niego (z litości, nie zaś , jak w libretcie z wściekłości) cios nożem. Rachvelishvili zagrała to rewelacyjnie (moim zdaniem to nie za mocne słowo) zarówno ciałem jak głosem. Została skrzywdzona okropnym kostiumem, ale i tak to ona , nie zaś Marfa pozostała dla mnie bohaterką tej opery. Chociaż znika z końcem drugiego aktu by pojawić się dopiero w finale. Jestem niezmiernie ciekawa czy i jak zmieniła się przez prawie 4 lata jej Carmen . Niektórzy szczęśliwcy będą mogli to sprawdzić, bo Anita zastąpi Elinę Garancę w spektaklach już niebawem. Tak jak zawsze, gdy utwór nie jest mi dobrze znany waham się przed ocenianiem orkiestry i dyrygenta. Na moje ucho Daniel Barenboim  poprowadził swoich muzyków z wyjątkowym wyczuciem . I tylko w chórach brakowało mi trochę potęgi brzmienia , ale cóż – na scenie Schiller Theater , i tak już gęsto zabudowanej jeszcze większe masy ludzi by się nie zmieściły. Serdecznie polecam ten spektakl, przede wszystkim, ale nie tylko ze względu na Anitę Rachvelishvili. Jako trzeci umieściłam link do całości – warto!







1 komentarz:

  1. Niestety nie ma już całości na youtube. Ale dobra wiadomość dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć Carską narzeczoną - 15 listopada o godz. 17.00 będzie w mezzo, a 21 i 28 października w mezzo live hd. Oba przedstawienia zaczynają się o 17.30. Pozdrawiam, Barbara

    OdpowiedzUsuń