Długo
wytrzymałam, prawda? Od mojego ostatniego „Don Giovanniego” (właściwego,
mozartowskiego) minęło już ponad pół roku, niniejszym więc pobiłam własny
rekord abstynencji. W tej sytuacji człowiek jest tak wyposzczony, że z nadzieją
rzuca się nawet coś, co już na papierze budzi wątpliwości. Bo może … W
Festpielshaus Baden dyrygent był mi nieznany, za to obsada aż nadto. Uwertura
nie nastroiła mnie nazbyt optymistycznie, pod ręką Thomasa Hengelbrocka
zabrzmiała ciężko i jednowymiarowo – żadnych niuansów. Dalej było trochę
lepiej, ale nazwisko Hengelbrock zapisze się w mojej pamięci raczej w szufladce
“unikać” niż „obserwować uważnie”.
Podobnie jak dane Philippa Himmelmanna, reżysera. Żaden z panów mnie nie
oburzył ani nie poruszył, nie mówiąc o zachwycie. Było letnio. A tak z „Don
Giovannim” postępować nie można! To dzieło nie bez powodu obrosło olbrzymią
ilością opracowań literackich oraz interpretacji filozoficznych, Eros i Tanatos
występują w nim w symbiozie tak ścisłej, jak pewnie nigdy w erze przedwagnerowskiej.
Himmelmann zaś wyraźnie nie wiedział, co z tym fantem zrobić, bo trudno uznać
przeniesienie akcji do czasów współczesnych i kilka drobnych pomysłów (w
większości już wykorzystanych wielokrotnie przez innych i to z lepszym
skutkiem) za koncepcję. Przyznaję dobrowolnie, że poza przyjęciem kolejnej
dawki ulubionej substancji uzależniającej przyświecał mi też inny cel –
sprawdzenie Erwina Schrotta. Jak stali czytelnicy pewnie wiedzą nie przepadam
za nim szczególnie, a zwłaszcza za jego Don Giovannim. Moja opinia
ukształtowała się jednak na podstawie jednego spektaklu z Los Angeles Opera i
kilku innych, znanych mi tylko z nasłuchu i fragmentów na YT. W tej sytuacji
trzeba artyście dać szansę – mógł się przecież rozwinąć interpretacyjnie i
wokalnie. Kilka lat temu w LA wyglądał na kompletnie zagubionego w
metafizycznej produkcji Trelińskiego, jakby zupełnie nie orientował się o co w tym wszystkim
chodzi. Schrott woli interpretację bardziej realistyczną, przyziemną i
konkretną, dlatego dużo lepiej sprawdza się jako Leporello (chociażby w
słynnym, leśnym spektaklu z Salzburga
gdzie był świetny). Niestety nic się nie zmieniło. Wygląda na to, że
Schrott jako Don Giovanni zastygł w tej samej formie i nie ma szans na rozwój.
Jego uwodziciel wszechczasów był w Baden Baden dokładnie taki sam jak gdzie
indziej – ostentacyjnie seksowny, pewny w działaniu i bezrefleksyjny. Nawet się
temu nie dziwię, bo jeżeli podstawowym atutem śpiewaka jest niezmiernie
atrakcyjna dla większości widowni powierzchowność i fizyczna sprawność należy to
wykorzystać. Ja bym jednak wolała sprawność wokalną. A tu – kiepsko. Proszę
chociażby posłuchać niechlujnego wykonania arii szampańskiej, albo chropowatej
i pozbawionej wdzięku serenady. Poza tym kwestia recytatywów – u Mozarta trzeba
je śpiewać! Kolejny problem leży już poza kompetencjami Schrotta – obsadzenie w
partiach pana i sługi dwóch bas-barytonów jest zawsze ryzykowny. Tutaj nie zdał
egzaminu w sposób oczywisty, bo głosy obu są w barwie podobne i zwyczajnie się
ze sobą zlewały. Ten niepożądany efekt nasiliła nienajlepsza forma Luki
Pisaroniego, zazwyczaj porywającego jako Leporello. W Baden Baden wykonywał
swoją rolę porządnie, przyzwoicie, ale brzmiał nieco głucho i matowo
(zaziębienie? alergia?). To nie był ten sam ekscytujący Leporello, którego
słyszeliśmy w Met. Także Charles Castronovo, jeden z najlepszych współczesnych
tenorów lirycznych wydawał się mieć jakieś problemy z głosem – po normalnej u
niego dźwięczności i blasku ani śladu. Na dodatek grano oryginalna wersję praską,
więc tenor nie mógł się popisać przepiękną arią „Dalla sua pace”. Żeby dopełnić
obraz mizerii wokalnej wśród męskiej części obsady trzeba dorzucić słabego
Masetta - Jonathan Lemalu i katastrofalnego Komandora – Marco Luperi. W tych warunkach panie wypadły znacznie
lepiej. Donna Anna to najmniej budząca sympatię postać żeńska w „Don
Giovannim”. Tak nakreślił jej partię Mozart a dopełnił librecista. Dama nie
bardzo wie czego chce, a raczej chciałaby i boi się zaś cały ciężar jej
frustracji (histeryczna reakcja na śmierć ojca nie wygląda wcale na dyktowaną
szczerym uczuciem do rodzica) spada na biednego
narzeczonego. W dodatku jest to rola bardzo trudna do zaśpiewania,
niewiele sopranistek unika w niej ostrości brzmienia i efektu krzyku. Anna
Netrebko wykonuje ją od dawna i zazwyczaj przeciętnie, tym razem pozytywnie
mnie zaskoczyła. Nie mam pojęcia, co na to wpłynęło, ale była to najlepsza
Donna Anna, jaka w jej wykonaniu słyszałam, emocjonalnie prawdziwa i
naprawdę dobrze śpiewana. Obaliła też
obiegową opinię jakoby Netrebko „nie miała trylu”. Otóż ma. Nie uniknęła
zaostrzenia głosu w pewnych momentach, ale to instrument takiej urody, że w
niczym mi to nie przeszkadzało. Z Elvirą Maleny Ernman sytuacja wyglądała nieco
inaczej, jej mezzosopran jest nieco spiczasty z natury, tym nie mniej i ona była
niezła wokalnie, chociaż odebrano jej najbardziej przejmującą arię „Mi tradi”.
Katija Dragojevic przypadła mi do gustu już bez żadnych zastrzeżeń, tym bardziej,
że wolę Zerliny mezzosopranowe. Dragojevic pamiętam z filmu Kaspara Holtena
“Juan”, gdzie nie zrobiła na mnie aż tak dobrego wrażenia. Tu jej głos płynął
miękko, a sprawność techniczna pozwoliła się skupić na interpretacji. Ta
ostatnia nie okazała się mocną stroną reżysera. Philipp Immelmann zaserwował
widzom widowisko smutne, chaotyczne i banalne. Don Giovanni to dziwaczna rola –
nie dostał od Mozarta żadnej porządnej arii, za to wokół niego kręci się cały
ten mikrośwat, w rezultacie zaś to on decyduje o tym jak odbieramy całość. W
Baden Baden zamiast Don Giovanniego na scenie brylował Kalibabka (młodzież
uprasza się o sprawdzenie, kto to taki) – odarty ze swoistej wielkości,
codzienny do bólu. I nie jest to w żadnym razie pretensja do Erwina Schrotta,
bo tak mu rolę ustawiono, niewiele mógł zrobić. Koncepty, które miały chyba
produkcję uatrakcyjnić też były drugiej świeżości – bo cóż oryginalnego w
Leporellu filmującym podboje swego pana komórką, rozrzucaniu na przyjęciu torebek z białym
proszkiem, bankiecie przy grobie Komandora? Wszystko to już było niejednokrotnie.
Najbardziej irytujący okazał się finał. To w tym momencie główny bohater może
się okazać „większy niż życie”, może nam choć raz zaimponować swoim „No!” i
zastanowić bezwzględnym podążaniem w ramiona śmierci i nieznanego. Nie u
Immelmanna. U niego Komandor się nie pokazuje, słychać tylko jego głos, zaś Don
Giovanni zapada się do grobu w bezładnej szamotaninie ze źle
ucharakteryzowanymi na cmentarne pomniki dwiema paniami. Kto mieczem wojuje?
Właśnie też niedawno obejrzałem tego "Don Giovanniego"...Trochę lepiej odebrałem Pisaroniego - widać, że niezależnie od realizacji w której bierze udział, ma tę partię bardzo dobrze opracowaną. Netrebko w sumie ok, choć mnie najbardziej przeszkadza, że jednak jej głos jest już trochę za ciężki i za ciemny. Ale interpretacyjnie mnie przekonała i to w efekcie bardzo dobra Donna Anna.
OdpowiedzUsuńWczoraj wreszcie wysłuchałem (bo nie widziałem w kinach) retransmisji "E. Oniegina" z naszymi rodakami plus Anną. Pierwsze wrażenie to jak krystaliczna była dykcja rosyjska Kwietnia i Beczały, a jak irytująca (ale to już "klasyka" w przypadku rosyjskiej diwy) w przypadku Netrebko.
Niemniej kreacja była wybitna, a finałowy duet z Kwietniem, jak to się mawia, wart jest podróży.
Osobną kategorią i klasą dla siebie był Piotr Beczała w arii Leńskiego. Jasne, można porównywać do Geddy i kto tam jeszcze nam przyjdzie na myśl...Ale dla mnie porównania były i są zbędne. Klasa arcymistrzowska.
Gergiew, no cóż, nigdy nie pojmę jego pozycji, choć, mam wrażenie, że nie stoi za tą pozycją jego talent artystyczny, ale talenty biznesowe i siła przebicia.Robert.
Mnie nie przeszkadza ciężąr jej głosu, wydaje mi się, że dzięki tmu ona mniej krzyczy, a więcej śpiewa. Ciekawa jestem czy Tobie tez Schrott się nie podoba, czy ja jestem uprzedzona? teraz już czekam na DG z ROH Luisotti i Kwiecień dobrze mu wróżą, o ile Holten da radę. Sądząc po filmowym "Juanie" może jednak nie dać...
OdpowiedzUsuńTen "Oniegin" troszkę kiepsko mi się kojarzy, ala właściwie się zgadzam ze wszystkim, co napisałeś.Dołożyłabym tylko duet Oniegin-Leński przed pojedynkiem - też miał odpowiednie napięcie i pieknie był zaśpiewany.
Szczerze mówiąc interpretacja Schrotta to trochę dla mnie taka fototapeta.
OdpowiedzUsuńTak, jeśli idzie o duet Oniegin-Leński też jestem bardzo na tak. I do pełni szczęścia było jeszcze to, że słyszało się dokładnie każde słowo.
Zauważyłem, że niektórzy zachodni odbiorcy stawiają wyżej wykonanie Hworostowskiego niż Kwietnia. Nie bardzo się z tym zgadzam nawet jeśli lubię Hworostowskiego. Mam wrażenie, że niektórzy wychodzą z założenia, że skoro jest Rosjaninem to jest na pewno najlepszy. Tymczasem ja w wykonaniu Kwietnia słyszę jednak więcej świeżości i oryginalności w podejściu do roli. Robert.
Miałam podobne odczucia po tymże Don Giovannim - operę uwielbiam, zawsze sobie rejestruję, a tym razem miałam jakieś przeczucie..., może to Schrott w roli głównej tak zadziałał (wcześniej nie widziałam go w tej roli, ale inne jego role nie nastrajały mnie entuzjastycznie) ? Ostatecznie było mnóstwo elementów, trafinie wskazanych przez Papagenę, które pozostawiły mnie obojętną (w najlepszym razie). Swoją drogą, to osiągniecie takiego stanu przy Don Giovannim to sztuka - czy inscenizację i wykonanie akceptowałam, czy nie, nigdy nie oglądałam tego na chłodno.
OdpowiedzUsuńNajwiększym zawodem był dla mnie Hangelbrock, znany mi z dobrych wykonań i odświeżającego podejścia do Wagnera.
Drobna korekta. Malena Ernman jest mezzosopranem, a nie sopranem - cenionym przede wszystkim za role barokowe. Od 2009 w rodzinnej Szwecji robi również ogromną furorę jako artystka pop (brała udział w Festiwalu Eurowizji, a jej dyskotekowy przebój La Voix, doczekał się również coveru.......Anny Netrebko). Pozdrawiam-Piotr
OdpowiedzUsuńOczywiście, dziękuje za poprawkę. Nie znam popowej działalności Ernman, za to aż za dobrze pamiętam tego typu zabawy Anne Sofie von Otter, nie bardzo je lubiłam. Może p. Malenie udaje się lepiej. Pozdrawiam wzajemnie.
OdpowiedzUsuń