Dzieło
– znane, pomnikowe, rocznicowe (we Francji obchodzono w ubiegłym roku
pięćdziesiątą rocznicę śmierci autora) nie budziło mojego entuzjazmu. Nie
jestem koneserką muzyki współczesnej, a tym bardziej współczesnych oper.
Zazwyczaj mam niemiłe wrażenie, że linie wokalne w nich wszystkich bywają do
siebie bliźniaczo podobne: są to niekończące się recytatywy bądź monologi
(parlando oczywiście), w których czyha na słuchacza poważne niebezpieczeństwo –
nagłe skoki dynamiczne. Powoduje to we mnie poczucie ciągłego zagrożenia
akustycznego, czego nie lubię. Usiłuję się jednak rozwijać muzycznie, na co
podobno nigdy nie za późno, więc czasem zdarza mi się zaryzykować. Tym razem,
poza samym utworem były jeszcze inne argumenty przeciw: dyrygent, za którym nie
przepadam i reżyser, któremu nie ufam.
Sama nie mam pojęcia, skąd wobec tego wziął się impuls skłaniający mnie
do sięgnięcia po nagranie grudniowego spektaklu „Dialogów karmelitanek” z
paryskiego Théâtre des Champs-Elysées. Najważniejsze jednak, że byłam mu posłuszna,
inaczej ominęło by mnie wielkie artystyczne przeżycie. Przede wszystkim
pochłonęło mnie samo dzieło –wspaniała, wielobarwna, subtelna i dramatyczna
zarazem muzyka (napisana w systemie tonalnym merci, Monsieur Poulenc) i równie
piękne libretto. Opowiada historię karmelitanek z Compiègne, które w 1794 roku
zginęły na gilotynie jako wrogowie rewolucji. Wydarzenie jest autentyczne,
opisała je jako pierwsza Gertrud von Le
Fort w swej powieści „Ostatnia na szafot”, potem Georges Bernanos. Jego tekst
stał się dla Poulenca podstawą libretta skupiającego się jednak przede
wszystkim na duchowych przeżyciach bohaterek, nie zaś na przedstawieniu
fabuły. Jeśli chodzi o stronę czysto
wokalną, wymagała ode mnie wysiłku i musze przyznać, że momentami odczuwałam pewną
ulgę słysząc nieliczne fragmenty z użyciem głosów męskich. Ogólnie jednak opera mnie zachwyciła, tym
bardziej, iż zdaje się miałam szczęście trafić na wykonanie oddające jej
sprawiedliwość. Dyrygenta, Jérémie Rhorera znałam dotychczas z jego działalności
na polu muzyki osiemnasto i wczesnodziewiętnastowiecznej. Występuje on
zazwyczaj ze swoim zespołem Le
Cercle de l'Harmonie i na ogół bywa dla mnie rozczarowujący. W „Dialogach”
jednak miał do dyspozycji dużą i markową orkiestrę Philharmonia i materiał,
który chyba bardziej odpowiada jego temperamentowi. Słyszałam skargi, że było
nieco za brutalnie, ale elementy dramatyczne w moich uszach doskonale Rhorer
równoważył płynnością we fragmentach lirycznych. Miał też do dyspozycji
zupełnie wyjątkowy zespół śpiewaczek, bez ironii można powiedzieć, że sam kwiat
francuskiej wokalistyki żeńskiej z jednym importowanym dodatkiem. Do Patricii Petibon odnoszę się zazwyczaj z
dużą rezerwą, ale partia Blanche de la
Force leży jej idealnie pod każdym względem. Wydaje mi się
też, że artystka ostatnio musiała intensywnie pracować nad głosem – to już nie
jest ten sam szklisty, ostry sopran, brzmienie się zaokrągliło. Zapewne to
nigdy nie będzie głos z gatunku kremowych, ale też nie na taki Poulenc napisał
tę partię. Poza tym Petibon dała znakomitą, pełną kreację aktorską ,
rozedrganie i niepewność Blanche wyczuwało się niemal fizycznie. Sophie Koch
wystąpiła w nietypowej dla siebie roli jedynej bohaterki negatywnej. Matka Maria,
szantażem emocjonalnym wymusza na siostrach deklarację męczeństwa, ale kiedy ta
chwila przychodzi nie potrafi pokonać własnego lęku i sprostać cierpieniu. Ano
właśnie, łatwo się ją osądza, lecz kiedy zaczynamy się zastanawiać nad własną w
takiej sytuacji postawą rzucenie kamieniem przestaje być już oczywiste. W tym
właśnie upatruję siłę „Dialogów karmelitanek” -
w zmuszeniu nas do zadania sobie tego i masy innych, wcale nie
prostszych pytań. Wracając zaś do Sophie Koch jej mezzosopran jest z gatunku
ciepłych, kremowych zaś różnice dynamiczne występujące w partyturze nie
sprawiają jej najmniejszego problemu. Véronique Gens jako pragmatyczna, silna
Madame Lidoine i Sandrine Piau jako
promienna Siostra Constance mimo, iż kojarzone na ogół z zupełnie innym
repertuarem okazały się znakomite
również w muzyce współczesnej. Zwłaszcza Piau rozjaśniła scenę emanując
wewnętrznym światłem, a o to w roli „prostaczki bożej” chodzi. Madame de
Croissy jest bohaterką najstraszniejszej sceny opery i kolejną przyczyną trudnych rozważań, do
jakich prowokuje ten utwór. Stara przeorysza umiera w męczarniach – nie
efektownie i szybko, na szafocie ale po prostu, w łóżku. Jej męka (Bernanos
prawdopodobnie opisał własne zmagania z rakiem) jest jednak bardziej
przerażająca bo nie tylko długotrwała, ale także codzienna. To los, który może
spotkać każdego z nas, który pozbawia nas prawa do decyzji (miały je inne
karmelitanki), czyniący nas bezsilnymi zarówno fizycznie jak i psychicznie. Jak
starą zakonnicę bluźniącą w momencie bolesnej agonii. Muszę przyznać, że ładunek
emocjonalny tej sceny jest tak olbrzymi, że przestaje być najważniejsza jakość
śpiewu. Rosalind Plowright, którą pamiętam tylko ze starego nagrania
„Trubadura” (Leonora obok Dominga – Manrica) zrobiła na mnie jednak potężne i
pozytywne wrażenie. Mężczyźni w „Dialogach karmelitanek” są ważni tylko jako
uzupełnienie kobiecego świata, ale dwóch z nich ma szansę na krótko zaistnieć. Philippe
Rouillon sprawdził się w roli Markiza, Topi Lehtipuu jako Chevalier de la Force niekoniecznie.
Stworzył porządną kreację (wysoki, smukły, o arystokratycznym wyglądzie), ale
wokalnie był nieprzekonujący. Dziwne, bo
dla tenora mozartowskiego to powinna być właściwa rola.
Największym
zaskoczeniem okazała się dla mnie jednak
reżyseria Oliviera Py, który wyjątkowemu dziełu nadał wyjątkowo szlachetny,
surowy i wysublimowany kształt sceniczny. Jedyną wątpliwość wzbudził we mnie
obraz śmierci przeoryszy. Czy koniecznie musieliśmy patrzeć z lotu ptaka
(wygląda na to, że koniec z chlupoczącą wodą, mamy nową modę i tendencję)? Oczywiście,
dało to nam możliwość obserwowania twarzy śpiewaczki, wykonania gestu a la Michelangelo , a także
symboliczne uwięzienie umierającej w kokonie pościeli (inaczej prawdopodobnie
nie dałoby się zabezpieczyć Rosalind Plowright). Mimo wszystko w tym jedynym
momencie zobaczyłam typową dla Py chęć osiągnięcia doraźnego efektu. Ale, raz
na niemal trzygodzinny spektakl – to wynik i tak imponujący. Z tego względu
dopisuję „Dialogi karmelitanek” do mojej listy ubiegłorocznych operowych
olśnień.
Oglądałam to samo przedstawienie. Mam Dialogi w reżyserii Marthe Keller. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że tę operę powinna reżyserować kobieta. Może dlatego, że jest to opera, w której mężczyźni są zdecydowanie na drugim planie. I Keller poradziła sobie świetnie. W tamtym przedstawieniu Patricia Petibon śpiewała partię Constance, Blanche śpiewała Anne Sophie Schmidt. Aktorsko świetna, jednak mająca problem z górą - nie dawała sobie rady z wyśpiewaniem tych wszystkich wysokich nut napisanych przez Poulenca. Petibon była o niebo lepsza głosowo, a aktorsko nie gorsza niż Schmidt. Punkt dla Py za obsadę. To jest dzieło tak wielkie, a przy tym tak ascetyczne, że można je wyreżyserować tylko "po bożemu". I Olivier Py to zrobił. Nie przerażała mnie agonia przeoryszy oglądana z lotu ptaka. Wydała mi się bardzo ludzka w tym umieraniu. Wielkie brawa dla Rosalind Plowright również za to, że zgodziła się śpiewać w tej niewygodnej pozycji, ale nade wszystko dla Petibon i Py. Opera jest do obejrzenia we francuskim kanale arte. Ponieważ nie umiem przestać myśleć o tym właśnie przedstawieniu, już to zrobiłam. Pozdrawiam, Maria2
OdpowiedzUsuńPapagena, jak zwykle, trzyma rękę na pulsie :)
OdpowiedzUsuńFaktycznie, udało się skompletować znakomitą obsadę najważniejszych ról złożoną ze śpiewaczek francuskich.
W moim odczuciu prym wiodą: Sandrine Piau i Patricia Petbion: http://www.youtube.com/watch?v=ld_P8qJ8wdk
O ile pierwszy przypadek nie jest dla mnie zaskoczeniem, bo maestrę Piau bardzo cenię to Petbion jest dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Rola świetnie jej leży wokalnie, a interpretacja jest poruszająca. Pewnym rozczarowaniem jest dla mnie Sophie Koch, choć, oczywiście trzyma poziom.
Mam nadzieję, że ten spektakl będzie za jakiś czas rozpowszechniany na dvd, bo warto. Ja na pewno włączę go do swojej kolekcji. Robert.
A niby dlaczego Petibon to "pozytywne zaskoczenie"? W końcu sroce spod ogona nie wypadła. Jedna z najlepszych wokalnie Despin (Salzburg) i nie tylko, śpiewaczka o oryginalnej osobowości i urodzie. Coś mi się zdaje, że mamy tu już drugi polski "Najwyższy Autorytet Operowy", tak trzymać! Monostatos
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń