środa, 15 stycznia 2014

Czy to bajka czy nie bajka - "Rusłan i Ludmiła" z Teatru Bolszoj

 W swoich nieustannych peregrynacjach po słabo znanym i niezbyt u nas popularnym terytorium opery rosyjskiej dotarłam do kompozytora zwanego jej ojcem – Michaiła Glinki. Jak na rodzica zbyt płodny nie był, popełnił  bowiem tylko dwa tego rodzaju dzieła: „Życie za cara”  (w czasach ZSRR przechrzczone na „Iwana Susanina”) oraz „Rusłana i Ludmiłę”.  Oba narodziły się w sposób niezupełnie typowy, żeby nie rzec dziwaczny – zwłaszcza drugie. Zachwyciwszy się poematem Puszkina Glinka zaczął  od … napisania muzyki. Kompletna partytura powstała, zanim jeszcze jej autor  znalazł librecistę (Puszkin już wówczas  nie żył), później zaś dawał swoim rozlicznym przyjaciołom różne jej fragmenty, które polecał wypełniać zadaną treścią. Nad całością miał zapanować Walerian Szyrkow, który napisał większość tekstu i poskładał wszystko w jaką taką całość. Taka nieortodoksyjna metoda nie mogła dać właściwego rezultatu – spójnego libretta z logiczną fabułą. Koniec końców „Rusłan i Ludmiła” treściowo nieodparcie przypomina niektóre utwory Haendla, w których losy magów i czarodziejek splatają się nierozłącznie z losami zwykłych śmiertelników zaś miejsca akcji przenoszą z tajemnych siedzib tych pierwszych do ludzkich  domów i chat. Niesamowity talent melodyczny Glinki pospołu z solidnym rzemiosłem i włoskimi inspiracjami (kompozytor odbył obowiązkową w pewnych kręgach podróż do Italii poznając tam muzykę Belliniego i Donizettiego) zaowocował jednak klejnotem niepospolitym. Opera jest  śliczna, urocza  i niesłychanie barwna pod każdym względem – ot, takie bawidełko o niesamowitym  wdzięku, które u szanującego się wielbiciela Mussorgskiego wywołuje w najlepszym wypadku pobłażliwy uśmiech, w gorszym pogardliwe prychnięcie. Tym  niemniej – o zgrozo – ma status dzieła narodowego, więc całkiem zlekceważyć go nie można. Kiedy więc  2 lata temu otwierano po remoncie moskiewski Teatr Bolszoj  jako pierwszą premierę zaplanowano właśnie „Rusłana i Ludmiłę”. Proszę sobie wyobrazić jaki strach musiał z kolei paść na zapiekłych tradycjonalistów, kiedy się dowiedzieli, że reżyserować będzie Dmitri Tcherniakov. Sama włączając sobie zapis tego wydarzenia nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, bo komu jak komu, ale jemu zawdzięczam przeżycia ekstremalne – od krańcowego zachwytu do zniesmaczenia i kolosalnej nudy. Podejrzewałam  Tcherniakova o niewczesną chęć zmasakrowania tego nadto błyszczącego i wdzięcznego utworu. Tymczasem myliłam się  - duch zwyciężył literę, i choć na premierze reżysera powitało buczenie następne spektakle okazały się prawdziwym sukcesem. Tcherniakov wykazał się  cechą, którą zauważyłam u niego po raz pierwszy – poczuciem humoru i całkowicie świadomie pożartował sobie trochę z uświęconej tradycji. Zrobił to jednak w sposób dość życzliwy i w żadnym razie delikatnej struktury utworu nienaruszający. Po odsłonięciu kurtyny zobaczyliśmy bowiem … dokładnie to, co powinniśmy – wielką, przepiękną salę (Kreml?), weselne stoły i tłumy postaci odzianych w bogate kostiumy z epoki. Dopiero po pewnym czasie czujne oko mogło zacząć dostrzegać niepokojące szczegóły – ostentacyjny kostium Bajana (oślepiająco biała peruka i broda) projekcje wideo na umieszczonych z tyłu ekranach czy przemykających tu i ówdzie panów we współczesnych garniturach. Pod koniec pierwszego aktu było już całkiem jasne, że trafiliśmy po prostu na wesele do nowych ruskich, których stać nawet na wynajęcie Kremla, i którzy lubią się popisywać  - stąd kostiumy. A potem zaczęła się już wielka, choć dyskretna kpina z kultu obrazka, który w mniejszym lub większym stopniu wyznajemy wszyscy. To dlatego czarodziej Finn z taką odrazą opowiadał Rusłanowi o dziejach swoich zalotów do koleżanki po fachu, Nainy, która przez lata śmiała się postarzeć. Tyle, że na scenie mieliśmy atrakcyjną czterdziestolatkę, pełną goryczy i złości – znamy? Zanim jednak ten wątek uzyskał swoistą kontynuację razem z Rusłanem trafiliśmy na pole bitwy usłane ciałami martwych żołnierzy. To fragment, który robi kolosalne wrażenie dzięki lamentowi bohatera „Pole, pole” i monologowi Głowy. Tu Tcherniakov dokonał prostego, acz efektywnego zabiegu: zamiast sztucznej głowy pojawiła się projekcja wideo z urodziwą męską twarzą zaś zamiast chóru głos Aleksandra Polkovnikova. Sytuacja ta, chociaż scenicznie zdała egzamin mogła jednak wywołać irytację – oto znów reżyser ingerował w materię muzyczną. Nie po raz ostatni niestety, bo w ramach realizmu seksualnego rolę Ratimira, przeznaczoną dla kobiety obsadzono falsecistą, z bardzo kiepskim efektem wokalnym. Z tym pogodzić się trudno. Mimo, że Yuriy Mynenko jest uroczym młodzieńcem i grał dobrze. Jego rola szczególnie ważna okazała się w trzecim akcie, w którym bohaterowie zostali omamieni przez czarodziejski zamek Nainy, a raczej jego mieszkanki , sprawiające wrażenie profesjonalnej załogi domu uciech. Dziewczęta jednak bardziej opiekowały się zmęczonymi mężczyznami niż zachęcały do fizycznej eksploatacji – dawały to, co panom było w tym momencie najbardziej potrzebne. Taki odpoczynek wojownika. Nic dziwnego, że Finn musiał panów gromko napominać i wyciągać stamtąd niemal siłą. W akcie czwartym kolejny czarodziejski zamek – tym razem podstępnego Czarnomora okazał się luksusowym SPA. Miejsce to oferowało swej jedynej klientce wszystko począwszy od modnego, śnieżnobiałego wystroju wnętrza poprzez dobra materialne (pełna garderoba) aż do personelu gotowego na każde skinienie i do każdej usługi.  Szczególną radość na widowni wywołało pojawienie się szczerzącego zęby, wytatuowanego kulturysty, który miał najwyraźniej dla Ludmiły być atrakcją natury cielesnej. Dla wywołania odpowiedniej atmosfery w tle przemykały stadka oddającej się erotycznym igraszkom prześlicznej młodzieży, w tym dwie pomachujące wesoło swymi bliźniaczymi atutami goluteńkie panie. Jak to w bajce – pokusa hedonistycznego życia została w końcu pokonana i w finale, zgodnie z librettem znaleźliśmy się tam, gdzie na początku. I chociaż Rusłan zdarł z Ludmiły ceremonialny, weselny kostium i okrył ją swoja złachmanioną na polu walki  kurtką zapewne nie ja jedna zaczęłam się zastanawiać: ile czasu minie, zanim On dostrzeże na jej twarzy zmarszczki i zapragnie uciec do zamku Nainy zaś Ona zatęskni za SPA i umięśnionym masażystą? I tak to baśń zamieniła się w historię niepokojąco współczesną. Vladimir Jurowski znakomicie zapanował nad bogatą materią muzyczną tej opery pięknie wydobywając jej blask, bajkową melodyjność i wdzięk. Szkoda tylko, że nie stawił zdecydowanego oporu w kwestii Mynenki, bo falsecista ten zupełnie nie dał sobie rady z czysto belcantową partią Ratimira. Szczególnie przykro dla uszu brzmiały gwałtowne i mocno różniące się od siebie barwą zmiany rejestrów. Inny eksperyment  (znacznie łagodniejszy) polegał na połączeniu postaci Bajana i Finna, ale to właściwie nie stanowiło poważnej ingerencji w strukturę opery, zaś Charles Workman doskonale dał sobie radę prezentując zdrowy, ładny w barwie tenor i sporą wytrzymałość – w takim układzie miał co śpiewać, i to od samego początku do finału. Albina Shagimuratova , koloraturowa gwiazda w obu ariach potwierdziła swoja renomę acz specjalnie ekscytująca nie była. Alexandrina Pendatchanska, która po latach kariery pod tym nazwiskiem występuje obecnie jako Alex Penda odwrotnie – zdarzały się jej niepotrzebne ostrości w głosie i drobne intonacyjne nieścisłości, ale stworzyła pełną, ciepłą kreację wokalną. Mikhail Petrenko obecnie śpiewa głównie Wagnera, przyjemnie posłuchać go w rodzimym repertuarze. To może nie jest typowy, słowiański, wibrujący bas, ale do partii Rusłana  nadaje się doskonale, zwłaszcza, że Petrenko ładnie dopieszcza długie, wymagające wzorcowej kontroli oddechowej frazy. Podobał mi się także od strony interpretacyjnej. Chór w rosyjskiej operze zawsze ma co robić, zaś zespół Teatru Bolszoj, duży i doświadczony niemal za każdym razem staje na wysokości zadania – jak i tu. 











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz