W swoich
nieustannych peregrynacjach po słabo znanym i niezbyt u nas popularnym
terytorium opery rosyjskiej dotarłam do kompozytora zwanego jej ojcem –
Michaiła Glinki. Jak na rodzica zbyt płodny nie był, popełnił bowiem tylko dwa tego rodzaju dzieła: „Życie
za cara” (w czasach ZSRR przechrzczone
na „Iwana Susanina”) oraz „Rusłana i Ludmiłę”.
Oba narodziły się w sposób niezupełnie typowy, żeby nie rzec dziwaczny –
zwłaszcza drugie. Zachwyciwszy się poematem Puszkina Glinka zaczął od … napisania muzyki. Kompletna partytura
powstała, zanim jeszcze jej autor
znalazł librecistę (Puszkin już wówczas
nie żył), później zaś dawał swoim rozlicznym przyjaciołom różne jej
fragmenty, które polecał wypełniać zadaną treścią. Nad całością miał zapanować
Walerian Szyrkow, który napisał większość tekstu i poskładał wszystko w jaką
taką całość. Taka nieortodoksyjna metoda nie mogła dać właściwego rezultatu –
spójnego libretta z logiczną fabułą. Koniec końców „Rusłan i Ludmiła” treściowo
nieodparcie przypomina niektóre utwory Haendla, w których losy magów i
czarodziejek splatają się nierozłącznie z losami zwykłych śmiertelników zaś
miejsca akcji przenoszą z tajemnych siedzib tych pierwszych do ludzkich domów i chat. Niesamowity talent melodyczny
Glinki pospołu z solidnym rzemiosłem i włoskimi inspiracjami (kompozytor odbył
obowiązkową w pewnych kręgach podróż do Italii poznając tam muzykę Belliniego i
Donizettiego) zaowocował jednak klejnotem niepospolitym. Opera jest śliczna, urocza i niesłychanie barwna pod każdym względem –
ot, takie bawidełko o niesamowitym
wdzięku, które u szanującego się wielbiciela Mussorgskiego wywołuje w
najlepszym wypadku pobłażliwy uśmiech, w gorszym pogardliwe prychnięcie. Tym niemniej – o zgrozo – ma status dzieła
narodowego, więc całkiem zlekceważyć go nie można. Kiedy więc 2 lata temu otwierano po remoncie moskiewski
Teatr Bolszoj jako pierwszą premierę
zaplanowano właśnie „Rusłana i Ludmiłę”. Proszę sobie wyobrazić jaki strach
musiał z kolei paść na zapiekłych tradycjonalistów, kiedy się dowiedzieli, że
reżyserować będzie Dmitri Tcherniakov. Sama włączając
sobie zapis tego wydarzenia nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, bo
komu jak komu, ale jemu zawdzięczam przeżycia ekstremalne – od krańcowego
zachwytu do zniesmaczenia i kolosalnej nudy. Podejrzewałam Tcherniakova o niewczesną chęć zmasakrowania
tego nadto błyszczącego i wdzięcznego utworu. Tymczasem myliłam się - duch zwyciężył literę, i choć na premierze
reżysera powitało buczenie następne spektakle okazały się prawdziwym sukcesem. Tcherniakov
wykazał się cechą, którą zauważyłam u
niego po raz pierwszy – poczuciem humoru i całkowicie świadomie pożartował
sobie trochę z uświęconej tradycji. Zrobił to jednak w sposób dość życzliwy i w
żadnym razie delikatnej struktury utworu nienaruszający. Po odsłonięciu kurtyny
zobaczyliśmy bowiem … dokładnie to, co powinniśmy – wielką, przepiękną salę
(Kreml?), weselne stoły i tłumy postaci odzianych w bogate kostiumy z epoki.
Dopiero po pewnym czasie czujne oko mogło zacząć dostrzegać niepokojące
szczegóły – ostentacyjny kostium Bajana (oślepiająco biała peruka i broda)
projekcje wideo na umieszczonych z tyłu ekranach czy przemykających tu i ówdzie
panów we współczesnych garniturach. Pod koniec pierwszego aktu było już całkiem
jasne, że trafiliśmy po prostu na wesele do nowych ruskich, których stać nawet
na wynajęcie Kremla, i którzy lubią się popisywać - stąd kostiumy. A potem zaczęła się już
wielka, choć dyskretna kpina z kultu obrazka, który w mniejszym lub większym
stopniu wyznajemy wszyscy. To dlatego czarodziej Finn z taką odrazą opowiadał
Rusłanowi o dziejach swoich zalotów do koleżanki po fachu, Nainy, która przez
lata śmiała się postarzeć. Tyle, że na scenie mieliśmy atrakcyjną
czterdziestolatkę, pełną goryczy i złości – znamy? Zanim jednak ten wątek
uzyskał swoistą kontynuację razem z Rusłanem trafiliśmy na pole bitwy usłane
ciałami martwych żołnierzy. To fragment, który robi kolosalne wrażenie dzięki
lamentowi bohatera „Pole, pole” i monologowi Głowy. Tu Tcherniakov dokonał
prostego, acz efektywnego zabiegu: zamiast sztucznej głowy pojawiła się
projekcja wideo z urodziwą męską twarzą zaś zamiast chóru głos Aleksandra
Polkovnikova. Sytuacja ta, chociaż scenicznie zdała egzamin mogła jednak
wywołać irytację – oto znów reżyser ingerował w materię muzyczną. Nie po raz
ostatni niestety, bo w ramach realizmu seksualnego rolę Ratimira, przeznaczoną
dla kobiety obsadzono falsecistą, z bardzo kiepskim efektem wokalnym. Z tym
pogodzić się trudno. Mimo, że Yuriy Mynenko
jest uroczym młodzieńcem i grał dobrze. Jego rola szczególnie ważna okazała się
w trzecim akcie, w którym bohaterowie zostali omamieni przez czarodziejski
zamek Nainy, a raczej jego mieszkanki , sprawiające wrażenie profesjonalnej
załogi domu uciech. Dziewczęta jednak bardziej opiekowały się zmęczonymi
mężczyznami niż zachęcały do fizycznej eksploatacji – dawały to, co panom było
w tym momencie najbardziej potrzebne. Taki odpoczynek wojownika. Nic dziwnego,
że Finn musiał panów gromko napominać i wyciągać stamtąd niemal siłą. W akcie
czwartym kolejny czarodziejski zamek – tym razem podstępnego Czarnomora okazał
się luksusowym SPA. Miejsce to oferowało swej jedynej klientce wszystko
począwszy od modnego, śnieżnobiałego wystroju wnętrza poprzez dobra materialne
(pełna garderoba) aż do personelu gotowego na każde skinienie i do każdej usługi. Szczególną radość na widowni wywołało
pojawienie się szczerzącego zęby, wytatuowanego kulturysty, który miał
najwyraźniej dla Ludmiły być atrakcją natury cielesnej. Dla wywołania
odpowiedniej atmosfery w tle przemykały stadka oddającej się erotycznym igraszkom
prześlicznej młodzieży, w tym dwie pomachujące wesoło swymi bliźniaczymi
atutami goluteńkie panie. Jak to w bajce – pokusa hedonistycznego życia została
w końcu pokonana i w finale, zgodnie z librettem znaleźliśmy się tam, gdzie na
początku. I chociaż Rusłan zdarł z Ludmiły ceremonialny, weselny kostium i
okrył ją swoja złachmanioną na polu walki
kurtką zapewne nie ja jedna zaczęłam się zastanawiać: ile czasu minie,
zanim On dostrzeże na jej twarzy zmarszczki i zapragnie uciec do zamku Nainy
zaś Ona zatęskni za SPA i umięśnionym masażystą? I tak to baśń zamieniła się w
historię niepokojąco współczesną. Vladimir Jurowski znakomicie zapanował nad
bogatą materią muzyczną tej opery pięknie wydobywając jej blask, bajkową
melodyjność i wdzięk. Szkoda tylko, że nie stawił zdecydowanego oporu w kwestii
Mynenki, bo falsecista ten zupełnie nie dał sobie rady z czysto belcantową
partią Ratimira. Szczególnie przykro dla uszu brzmiały gwałtowne i mocno
różniące się od siebie barwą zmiany rejestrów. Inny eksperyment (znacznie łagodniejszy) polegał na połączeniu
postaci Bajana i Finna, ale to właściwie nie stanowiło poważnej ingerencji w
strukturę opery, zaś Charles Workman doskonale dał sobie radę prezentując
zdrowy, ładny w barwie tenor i sporą wytrzymałość – w takim układzie miał co
śpiewać, i to od samego początku do finału. Albina Shagimuratova , koloraturowa
gwiazda w obu ariach potwierdziła swoja renomę acz specjalnie ekscytująca nie
była. Alexandrina
Pendatchanska, która po latach kariery pod tym nazwiskiem występuje obecnie
jako Alex Penda odwrotnie – zdarzały się jej niepotrzebne ostrości w głosie i
drobne intonacyjne nieścisłości, ale stworzyła pełną, ciepłą kreację wokalną.
Mikhail Petrenko obecnie śpiewa głównie Wagnera, przyjemnie posłuchać go w rodzimym
repertuarze. To może nie jest typowy, słowiański, wibrujący bas, ale do partii
Rusłana nadaje się doskonale, zwłaszcza,
że Petrenko ładnie dopieszcza długie, wymagające wzorcowej kontroli oddechowej
frazy. Podobał mi się także od strony interpretacyjnej. Chór w rosyjskiej
operze zawsze ma co robić, zaś zespół Teatru Bolszoj, duży i doświadczony
niemal za każdym razem staje na wysokości zadania – jak i tu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz