http://www.youtube.com/watch?v=9BXsmSy6FsA&list=PLB5F9E0A523102B29
piątek, 31 stycznia 2014
Allo, Allo , tu Comte Ory
Płyta z
zapisem transmisji „Hrabiego Ory” z Met odleżała się u mnie straszliwie. Do
tego stopnia, że Juan Diego Florez, który tamtego 9 kwietnia 2011 zjawił się w
teatrze … 35 minut po narodzinach swego pierwszego potomka zdążył po raz drugi
zostać tatą (Lucia pojawiła się na świecie 1.01.2014). Czasem tak się zdarza, w końcu
jednak przychodzi ten właściwy moment i nie wiadomo dlaczego (u mnie akurat
wiadomo…) krążek ląduje odtwarzaczu sprawiając odbiorcy nieoczekiwaną
przyjemność. Nieoczekiwaną, bo Rossini nie zawsze budzi we mnie entuzjazm, za
to dosyć często nudzi. Tym razem bawiłam się przednio, chociaż jak zwykle mistrz Gioacchino sprowokował
intensywna pracę pamięci skupionej na pytaniu „gdzie ja to już słyszałam”
(w „Podróży do Reims”). Libretto popełnili
Eugène Scribe i Charles-Gaspard Delestre-Poirson nie czyniąc go
specjalnie sensownym, za to wyposażając w całą masę sytuacji mogących sprowokować
u widza szczery śmiech. Bartlett Sher dołożył trochę od siebie, w związku z tym
było rzeczywiście zabawnie, choć niezbyt subtelnie. Szaleństwo barw rozpętało się przed oczami
widzów zaraz po odsłonięciu kurtyny za sprawą kostiumów – wściekle kolorowych,
z założenia niepoważnych i stanowiących piorunującą mieszankę różnych epok.
Scenografia, prosta i od takiego przeładowania wolna ograniczyła olbrzymią
scenę Met do mniejszych rozmiarów , co spowodowało na niej zamierzony tłok,
„Hrabia Ory” wymaga bowiem sporego chóru i gromady statystów. Wszyscy oni
znajdowali się w ustawicznym, dobrze
zaplanowanym ruchu, który ani przez chwilę nie sprawiał wrażenia bałaganu.
Fabuła zmusza zwłaszcza panów, ze szczególnym
uwzględnieniem tytułowego bohatera do licznych przebieranek , niektóre z nich
wzbudziły we mnie zupełnie niespodziewane skojarzenia. Na widok gromady wysokich, barczystych „zakonnic", z których
kilka obdarzonych było pięknym zarostem nie mogłam nie przypomnieć sobie niezapomnianego
serialu „Allo, Allo” oraz Monty Pythona. Te wszystkie cross-genderowe numery w
operze byłyby zapewne wdzięcznym polem do dyskusji na modny temat … Ale tu
przydałby się najbardziej Cherubino – kobieta roli młodego mężczyzny
używającego damskiego przebrania - można
poszaleć. Wracając jednak do Hrabiego, w jego otoczeniu znajdziemy też pazia Isoliera,
zwycięskiego rywala do uczuć Hrabiny Adeli. Jak wiemy postać tę gra
mezzosopranistka – w oglądanej inscenizacji Joyce DiDonato. Mam z tą
niezmiernie sympatyczną śpiewaczką drobny kłopot, który pojawił się jakiś czas temu kiedy przesadziła ona troszkę
z troską o urodę. Nie zaszkodziło to na szczęście jej możliwościom wokalnym, za
to nieco ograniczyło aktorskie, a to wielka szkoda bo DiDonato ma w tym kierunku zarówno talent,
jak rzemiosło. Partia Isoliera pasuje doskonale do jej jasnego głosu, od tej
strony wszystko było w porządku. Pozytywne zaskoczenie przeżyłam w związku z
Dianą Damrau, której ról belcantowych na ogół nie lubię. Damrau wykazała się
jednak temperamentem komediowym, a że jako Adela nie musiała być szczególnie
subtelna także wokalnie zdała egzamin – technikę opanowała przecież doskonale. Tym
razem nie zagłuszała też Juana Diego Floreza, w czym podejrzewam zasługę
dyrygenta. Florez zaś mógł dopisać Hrabiego Ory do listy swych największych
sukcesów. Tą postacią wdzięcznego huncwota można się pobawić i tenor sprawiał
wrażenie, że robi to z olbrzymią przyjemnością. Co samo w sobie stanowi wielką
sztukę – tworzenie lekkiej, sowizdrzalskiej roli wymaga przecież nie tylko
komediowej biegłości. Efekt niewymuszonej zabawy da się osiągnąć dopiero wtedy,
kiedy wokalna biegłość na to pozwala. Nie muszę dodawać, że z tym Florez nie ma
najmniejszego kłopotu i już dziś można spokojnie stwierdzić, że zapewnił sobie
w historii gatunku pewne miejsce wśród najlepszych tenorów rossiniowskich. Główni bohaterowie perfekcyjnie zagrali i
zaśpiewali brawurowy tercet pod koniec opery, Kiedy to z woli reżysera mieli
okazję pofiglować sobie na wielkim łożu z momentu na moment zmieniając układ
owego „menage a trois”. Oprócz nich w
operze mamy co najmniej dwie ważne postacie wspomagające. Bez Guwernera dzieło
mogłoby się spokojnie obejść – nie wnosi on nic do fabuły zaś jego aria jest
długa i nudna, za to wyposażona w masę ozdobników. Sprawiały one duży kłopot
Michele Pertusi’emu, który zabrzmiał nietypowo dla siebie sucho i nieciekawie.
Za to fantastycznie spisał się jako Raimbaut, totumfacki Hrabiego Ory Stephane
Degout. Śpiewał z właściwą sobie kryształowo czystą intonacją i dykcją wspartą
osobistym, szelmowskim urokiem. Jego pijacka aria to małe dziełko samo w sobie.
Muzyczną jakość spektakl ten zawdzięcza w dużej mierze Maurizio Beniniemu,
który doskonale wyważył proporcje pomiędzy elementami komicznymi i lirycznymi i
zaprezentował przykład modelowej współpracy ze śpiewakami, co w ostatnich
czasach wydaje się być coraz większą rzadkością.
http://www.youtube.com/watch?v=9BXsmSy6FsA&list=PLB5F9E0A523102B29
http://www.youtube.com/watch?v=9BXsmSy6FsA&list=PLB5F9E0A523102B29
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz