piątek, 31 stycznia 2014

Allo, Allo , tu Comte Ory

Płyta z zapisem transmisji „Hrabiego Ory” z Met odleżała się u mnie straszliwie. Do tego stopnia, że Juan Diego Florez, który tamtego 9 kwietnia 2011 zjawił się w teatrze … 35 minut po narodzinach swego pierwszego potomka zdążył po raz drugi zostać tatą (Lucia pojawiła się na świecie 1.01.2014). Czasem tak się zdarza, w końcu jednak przychodzi ten właściwy moment i nie wiadomo dlaczego (u mnie akurat wiadomo…) krążek ląduje odtwarzaczu sprawiając odbiorcy nieoczekiwaną przyjemność. Nieoczekiwaną, bo Rossini nie zawsze budzi we mnie entuzjazm, za to dosyć często nudzi. Tym razem bawiłam się przednio, chociaż  jak zwykle mistrz Gioacchino sprowokował intensywna pracę pamięci skupionej na pytaniu „gdzie ja to już słyszałam” (w „Podróży do Reims”). Libretto popełnili   Eugène Scribe i Charles-Gaspard Delestre-Poirson nie czyniąc go specjalnie sensownym, za to wyposażając w całą masę sytuacji mogących sprowokować u widza szczery śmiech. Bartlett Sher dołożył trochę od siebie, w związku z tym było rzeczywiście zabawnie, choć niezbyt subtelnie.  Szaleństwo barw rozpętało się przed oczami widzów zaraz po odsłonięciu kurtyny za sprawą kostiumów – wściekle kolorowych, z założenia niepoważnych i stanowiących piorunującą mieszankę różnych epok. Scenografia, prosta i od takiego przeładowania wolna ograniczyła olbrzymią scenę Met do mniejszych rozmiarów , co spowodowało na niej zamierzony tłok, „Hrabia Ory” wymaga bowiem sporego chóru i gromady statystów. Wszyscy oni znajdowali  się w ustawicznym, dobrze zaplanowanym ruchu, który ani przez chwilę nie sprawiał wrażenia bałaganu. Fabuła  zmusza  zwłaszcza panów, ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego bohatera do licznych przebieranek , niektóre z nich wzbudziły we mnie zupełnie niespodziewane skojarzenia. Na widok gromady  wysokich, barczystych „zakonnic", z których kilka obdarzonych było pięknym zarostem nie mogłam nie przypomnieć sobie niezapomnianego serialu „Allo, Allo” oraz Monty Pythona. Te wszystkie cross-genderowe numery w operze byłyby zapewne wdzięcznym polem do dyskusji na modny temat … Ale tu przydałby się najbardziej Cherubino – kobieta roli młodego mężczyzny używającego damskiego przebrania  - można poszaleć. Wracając jednak do Hrabiego, w jego otoczeniu znajdziemy też pazia Isoliera, zwycięskiego rywala do uczuć Hrabiny Adeli. Jak wiemy postać tę gra mezzosopranistka – w oglądanej inscenizacji Joyce DiDonato. Mam z tą niezmiernie sympatyczną śpiewaczką drobny kłopot, który pojawił się  jakiś czas temu kiedy przesadziła ona troszkę z troską o urodę. Nie zaszkodziło to na szczęście jej możliwościom wokalnym, za to nieco ograniczyło aktorskie, a to wielka szkoda  bo DiDonato ma w tym kierunku zarówno talent, jak rzemiosło. Partia Isoliera pasuje doskonale do jej jasnego głosu, od tej strony wszystko było w porządku. Pozytywne zaskoczenie przeżyłam w związku z Dianą Damrau, której ról belcantowych na ogół nie lubię. Damrau wykazała się jednak temperamentem komediowym, a że jako Adela nie musiała być szczególnie subtelna także wokalnie zdała egzamin – technikę opanowała przecież doskonale. Tym razem nie zagłuszała też Juana Diego Floreza, w czym podejrzewam zasługę dyrygenta. Florez zaś mógł dopisać Hrabiego Ory do listy swych największych sukcesów. Tą postacią wdzięcznego huncwota można się pobawić i tenor sprawiał wrażenie, że robi to z olbrzymią przyjemnością. Co samo w sobie stanowi wielką sztukę – tworzenie lekkiej, sowizdrzalskiej roli wymaga przecież nie tylko komediowej biegłości. Efekt niewymuszonej zabawy da się osiągnąć dopiero wtedy, kiedy wokalna biegłość na to pozwala. Nie muszę dodawać, że z tym Florez nie ma najmniejszego kłopotu i już dziś można spokojnie stwierdzić, że zapewnił sobie w historii gatunku pewne miejsce wśród najlepszych tenorów rossiniowskich.  Główni bohaterowie perfekcyjnie zagrali i zaśpiewali brawurowy tercet pod koniec opery, Kiedy to z woli reżysera mieli okazję pofiglować sobie na wielkim łożu z momentu na moment zmieniając układ owego „menage a trois”.  Oprócz nich w operze mamy co najmniej dwie ważne postacie wspomagające. Bez Guwernera dzieło mogłoby się spokojnie obejść – nie wnosi on nic do fabuły zaś jego aria jest długa i nudna, za to wyposażona w masę ozdobników. Sprawiały one duży kłopot Michele Pertusi’emu, który zabrzmiał nietypowo dla siebie sucho i nieciekawie. Za to fantastycznie spisał się jako Raimbaut, totumfacki Hrabiego Ory Stephane Degout. Śpiewał z właściwą sobie kryształowo czystą intonacją i dykcją wspartą osobistym, szelmowskim urokiem. Jego pijacka aria to małe dziełko samo w sobie. Muzyczną jakość spektakl ten zawdzięcza w dużej mierze Maurizio Beniniemu, który doskonale wyważył proporcje pomiędzy elementami komicznymi i lirycznymi i zaprezentował przykład modelowej współpracy ze śpiewakami, co w ostatnich czasach wydaje się być coraz większą rzadkością.
http://www.youtube.com/watch?v=9BXsmSy6FsA&list=PLB5F9E0A523102B29







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz