"Faworyta" z Tuluzy
„Faworyta” notuje ostatnio nieoczekiwany
wzrost popularności – na przyszły sezon zapowiadania jest na wielu różnych
scenach, głównie francuskich, ale nie tylko (także, w wersji koncertowej w
Salzburgu). Dlaczego akurat teraz, a wcześniej nie – trudno powiedzieć, zalety
i wady samego dzieła nic się wszak nie zmieniły. Takie zjawiska związane są
zazwyczaj z pojawieniem się supergwiazdy która chce daną rolę wykonywać, zaś
jej pozycja pozwala na dyktowanie dyrektorom teatrów konkretnego repertuaru. Tutaj
nie o to jednak chodzi. Tak czy inaczej
dobrze wykonana „Faworyta” zawsze warta jest uwagi i bardzo się ucieszyłam, że
w Tuluzie zdecydowano się ją wystawić. Produkcja
miała sporego pecha do obsady – jako pierwsza odwołała swe występy Sophie Koch,
ponad zawarty już kontrakt przedkładając szansę mocno spóźnionego debiutu w
Met, gdzie ciąża uniemożliwiła Elinie Garančy udział w „Wertherze”. Zastępstwa za
Koch podjęła się Kate Aldrich. Potem
zrezygnował Saimir Pirgu. Na szczęście epizodyczną rólkę Don Gaspara miał
wykonać młody chiński tenor, Yijie Shi, który zdążył już doskonale się
zaprezentować na festiwalu Rossiniego w Pesaro, zaproponowano mu więc
Fernanda. Śpiewak z szansy skorzystał, choć na nauczenie się partii od podstaw
miał niewiele czasu. Jego awans spowodował jednak konieczność poszukania nowego
Gaspara. W dodatku kalendarz koncertowy
Orchestre national du Capitole
spowodował, iż pomiędzy próbą generalną a premierą minęło aż pięć dni,
co raczej nie sprzyja koncentracji. Zaprezentowany na deskach Théâtre du Capitole spektakl w żadnym razie nie
wyglądał na prześladowany przez tak
zmasowane przeciwności losu. Po odsłonięciu kurtyny miałam natrętne
wrażenie, iż realizatorzy nie mogąc się zdecydować czy pozostawić akcję w XIV
wieku czy przenieść ją do współczesności zatrzymali się pomiędzy tymi
możliwościami, ale był to oczywiście zabieg celowy. Zaowocował on pewnymi
dziwactwami w dziedzinie kostiumów, których zaprojektowanie powierzono
Christianowi Lacroix, co uczyniło je ważniejszymi niż być powinny. Mistrz
odział wszystkie właściwie postaci w bezsensowne stroje mające stanowić syntezę
hiszpańskiego średniowiecza z XXI wiekiem. Dało to efekt dziwaczny, żeby nie
powiedzieć śmieszny, szczególnie zabawne wydały mi się typowe dla czasu i
miejsca akcji kryzy, otaczające jednak tylko … połowę szyi. W finale zaś
Lacroix ubrał tytułowa bohaterkę tak, że wyglądała jak czarny tłumok wykończony
u dołu intensywnie czerwoną falbaną. W czasie dramatycznego duetu pozbywała się
części garderoby, co dało efekt pozytywny. Szkoda tylko, że nie pozwolono jej
zdjąć olbrzymiej i sztywnej, czarnej woalki, która niczym się nie tłumaczy. Nie
pierwszy raz przyszło mi skonstatować, że mistrz kompletnie nie rozumie służebnej
roli kostiumu i stara się go uczynić atrakcją samą w sobie, w miarę możliwości
główną. Gdyby mi przyszło podziwiać te ciuchy w miejscu do tego właściwym, na
pokazie mody, pewnie nawet mogłabym się zachwycić tymi rzeźbiarskimi fakturami
i wspaniałymi kolorami. Intensywne barwy zestawione z oszczędną scenografią Vincenta
Lemaire (kolumnada pełniąca różne role – a to pałacu królewskiego, a to
klasztoru) były niezwykle atrakcyjne dla oczu zwłaszcza w scenach zbiorowych,
bo wyglądały jak kompozycja malarska. Żałuję jednak, że reżyser Antonello
Allemandi nie zdołał w większym stopniu zapanować nad dominującym temperamentem
Lacroix. Poza tym reżyseria sama była taka, jak powinna – nienamolna i w
zasadzie pozbawiona dziwactw. W zasadzie, gdyż jedno się znalazło – Fernand
dźwigał ze sobą (wszędzie!) złotą, świecącą własnym światłem… walizkę. Nawet
nie będę próbowała się domyślać czego
symbolem miała ona być. Od strony muzycznej rzecz udała się pięknie, a to za
sprawą głownie dwóch panów. Kate Aldrich okazała się zupełnie niezłą Leonorą,
chociaż mam wrażenie, że to głos już raczej do Carmen niż Donizettiego. Aldrich
jest urodziwą damą, ale ani w jej śpiewie brak płynności i ciepła, a w
aktorstwie nie ma tego czegoś nieuchwytnego, co czyni postać wiarygodną. Tym
niemniej trzyma poziom. Szkoda, że między nią a jej amantem kompletnie brak
iskry zwanej też chemią, ale trudno za to winić któreś z nich. Za to pojawienie
się na międzynarodowej scenie takiego tenora jak Yijie Shi to prawdziwe święto
– chłopak (właściwie mężczyzna - 31 lat, czego kompletnie nie widać) ma piękny,
promienny głos, znakomitą, łatwą górę skali (a i dołowi niczego nie brakuje) oraz doskonałą
świadomość tego, co śpiewa. Jest też przekonujący od strony wyrazowej,
przynajmniej głosowo, bo czeka go jeszcze nieco pracy nad aktorstwem. Jeśli
kariera Shi potoczy się tak, jak powinna Juan Diego Florez będzie mógł troszkę
odetchnąć… Trzecim protagonistą
„Faworyty” jest król Alfons XI – obecny na scenie tylko przez dwa środkowe
akty, za to jak obecny! To do niego należy najwspanialsza aria tej opery (obok
popularnej „Ange si pur” czy też „Spirto gentil” w werski włoskiej) „Léonore,
viens” okraszona dziarską cabalettą. Jego motywacje są też nie do końca
jednoznaczne, a więc najciekawsze. A że w końcu traci dziewczynę – cóż, tak to
niestety bywa z barytonami. W tym wypadku królem był Ludovic
Tézier i to właściwie wystarczy za recenzję. Nie wiem, co u niego bardziej
podziwiać: piękno barwy, dyscyplinę stylistyczną czy samoświadomość. Tézier
jest jednym z niewielu, którzy w czasach zachłannych mediów i managmentów potrafił się nie spieszyć i dać
sobie i swemu głosowi czas na rozwój. Spokojnie przechodził kolejne etapy
kariery i dojrzewał do Verdiego, nie gubiąc po drodze tego, czego już się
nauczył o Mozarcie czy Donizettim. Przy tym, w ostatnich latach poprawia
skutecznie to, co dotąd było jego słaba stroną – aktorstwo. Nie jest i nigdy nie będzie tzw. zwierzęciem
scenicznym, ale dopilnowany przez dobrego reżysera osiąga niezłe rezultaty.
Poza protagonistami w Tuluzie świetni byli także śpiewacy drugoplanowi, ze
szczególnym uwzględnieniem Marie-Bénédicte Souquet jako Inès a także chór przygotowany przez Alfonsa
Caiani. Antonello Allemandi dał się nieco za mocno ponieść temperamentowi i
orkiestra pod jego batutą brzmiała dynamicznie, energicznie i nieszczególnie
subtelnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz