Filmy
operowe od wielu lat są już rzadkością i eksperymentem. Ewentualny producent
nie ma szans na zwrot poniesionych wydatków, a koszty takiego przedsięwzięcia
bywają olbrzymie. Podstawą filmu musi być przecież już gotowe nagranie, które
trzeba przygotować. Na dodatek zdobycie do obsady śpiewaczych gwiazd to klasyczna mission
impossible – oni, zakontraktowani na co najmniej 5 lat do przodu zwyczajnie mają za mało czasu na
dodatkowe zajęcia. Zdarza się, że decydują się na rólkę typu cameo – jak
ostatnio Jonas Kaufmann czy Joseph Calleja,
ale poświęcanie bezcennych tygodni na ciężką pracę przynoszącą
niewspółmiernie małe profity nie ma po prostu sensu. Zwłaszcza dziś, gdy
najlepsze teatry operowe świata oferują nam całe sezony transmisji swoich
spektakli do kin (ROH, Met, czasem La
Scala) czy nawet bezpłatne streaming video w Internecie (BSO,
La Monnaie),
nie mówiąc już o telewizji. Wszystko to powoduje, że nie ma co liczyć na
powstanie produkcji typu „Don Giovanniego” Loseya , „Carmen” Rossiego czy
„Otella” Zefirellego. Mariusz Treliński od lat opowiada o planach własnej
ekranizacji „Don Giovanniego”, ale to
nadal raczej sfera marzeń niż realna możliwość (a szkoda, mogłoby być
ciekawie). Z wyłożonych wyżej powodów każdą nowość w tej trudnej dziedzinie
witam z życzliwym zainteresowaniem. Tym razem było ono zaprawione lekką
podejrzliwością – bo dlaczego „Hunter’s Bride” a nie „Der Freischütz” (kto dziś pamięta, że początkowo Weber chciał nazwać
swoje dzieło „Die Jagersbraut”?) . Zangielszczenie tytułu także nie ma większego sensu – widz
„cywilny” się nie połaszczy, a „zorganizowany” może nie rozpoznać Webera pod
takim kryptonimem. Tak czy tak, przeniesienie na ekran akurat tej opery to
pomysł przedni – fabuła jest niezwykle filmowa, pełna elementów nadprzyrodzonych
i magicznych a utwór nie należy do tych, które dyrektorzy teatrów wystawiają
szczególnie chętnie. Seans zaczął się właściwie standardowo – od konstatacji,
że reżyser Jens Neubert przeniósł akcję z wieku siedemnastego do początku
dziewiętnastego - czyli mniej więcej do
czasu powstania utworu. Mamy więc koniec wojen napoleońskich, Max i Kasper są
żołnierzami króla Fryderyka Augusta I Saksońskiego. Jesteśmy w okolicach
Drezna, gdzie też kręcono zdjęcia. Niby drobiazg, ale trochę zmienia
charaktery, głownie Maxa – wracający z bitwy wojak raczej nie powinien być
romantycznym młodzieńcem. I nie jest. Michael König to mocno dorosły facet o
niedźwiedziowatej posturze, ze zmierzwioną fryzurą i zarostem co wydaje się
logiczne – w tych okolicznościach trudno oczekiwać odprasowanego munduru i
ogólnej schludności. Podrasowano także kilka innych szczegółów – na przykład
Wilczy Jar jest miejscem, do którego wrzuca się ciała poległych żołnierzy
(pokazano nawet, chyba w celu epatowania naturalizmem węża wypełzającego z
otwartych ust jednego z nich), którzy są milczącymi świadkami konszachtów
Kaspra i Maxa z nadprzyrodzonymi mocami. Później zobaczymy jeszcze
przygotowania do pochówku, obmywanie zwłok i zaszywanie ich w całuny. Te
dodatkowe sceny stanowią przykre świadectwo braku zaufania reżysera do autorów
dzieła i widzów – trzeba „udramatycznić” bo uwaga osłabnie? W porównaniu z tym,
co widuje się teraz na scenach europejskich „Hunter’s Bride” można jednak uznać
za wersję nienaruszającą zasadniczo substancji utworu. London Symphony
Orchestra pod sprężystą batuta Daniela Hardinga gra z werwą (odrobinkę
przeszkadzają w odbiorze „naturalne” dźwięki) zaś głowni śpiewacy są na dobrym
poziomie. Nie bardzo podoba mi się barwa głosu Michaela Königa, przydałoby się
tez nieco więcej mocy ale w sumie jego Max daje się zaakceptować. Michael
Volle, jak to baryton musiał wyspecjalizować się w rolach czarnych charakterów
i troszkę za bardzo chce być demoniczny, ale kreacja wokalna przednia. Juliane
Banse, znana mi z licznych spektakli opery w Zurychu jest taka jak na scenie –
fachowa, ładna, obdarzona ciekawym w kolorycie sopranem i … niezbyt
ekscytująca. Za to młodziutka Regula Mühlemann, dysponująca malutkim, ale
bardzo dźwięcznym, jasnym sopranem to sam wdzięk i słoneczna osobowość. Zgodnie
z akcją opery na sam koniec zostawiłam sobie wisienkę na torcie i niebywały
luksus, jakim niewątpliwie jest obsada rólki Pustelnika. Podjął się jej René
Pape (to właśnie takie cameo) i wykonał, jak to on – doskonale. W sumie – to
porządna produkcja, którą warto zobaczyć i usłyszeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz