wtorek, 11 marca 2014

"Hunter's Bride" czyli "Wolny strzelec" w kinie



Filmy operowe od wielu lat są już rzadkością i eksperymentem. Ewentualny producent nie ma szans na zwrot poniesionych wydatków, a koszty takiego przedsięwzięcia bywają olbrzymie. Podstawą filmu musi być przecież już gotowe nagranie, które trzeba przygotować. Na dodatek zdobycie do obsady  śpiewaczych gwiazd to klasyczna mission impossible – oni, zakontraktowani na co najmniej 5 lat  do przodu zwyczajnie mają za mało czasu na dodatkowe zajęcia. Zdarza się, że decydują się na rólkę typu cameo – jak ostatnio Jonas Kaufmann czy Joseph Calleja,  ale poświęcanie bezcennych tygodni na ciężką pracę przynoszącą niewspółmiernie małe profity nie ma po prostu sensu. Zwłaszcza dziś, gdy najlepsze teatry operowe świata oferują nam całe sezony transmisji swoich spektakli do kin (ROH, Met, czasem La Scala) czy nawet bezpłatne streaming video w Internecie (BSO, La Monnaie), nie mówiąc już o telewizji. Wszystko to powoduje, że nie ma co liczyć na powstanie produkcji typu „Don Giovanniego” Loseya , „Carmen” Rossiego czy „Otella” Zefirellego. Mariusz Treliński od lat opowiada o planach własnej ekranizacji  „Don Giovanniego”, ale to nadal raczej sfera marzeń niż realna możliwość (a szkoda, mogłoby być ciekawie). Z wyłożonych wyżej powodów każdą nowość w tej trudnej dziedzinie witam z życzliwym zainteresowaniem. Tym razem było ono zaprawione lekką podejrzliwością – bo dlaczego „Hunter’s Bride” a nie „Der Freischütz” (kto dziś pamięta, że początkowo Weber chciał nazwać swoje dzieło „Die Jagersbraut”?) . Zangielszczenie  tytułu także nie ma większego sensu – widz „cywilny” się nie połaszczy, a „zorganizowany” może nie rozpoznać Webera pod takim kryptonimem. Tak czy tak, przeniesienie na ekran akurat tej opery to pomysł przedni – fabuła jest niezwykle filmowa, pełna elementów nadprzyrodzonych i magicznych a utwór nie należy do tych, które dyrektorzy teatrów wystawiają szczególnie chętnie. Seans zaczął się właściwie standardowo – od konstatacji, że reżyser Jens Neubert przeniósł akcję z wieku siedemnastego do początku dziewiętnastego  - czyli mniej więcej do czasu powstania utworu. Mamy więc koniec wojen napoleońskich, Max i Kasper są żołnierzami króla Fryderyka Augusta I Saksońskiego. Jesteśmy w okolicach Drezna, gdzie też kręcono zdjęcia. Niby drobiazg, ale trochę zmienia charaktery, głownie Maxa – wracający z bitwy wojak raczej nie powinien być romantycznym młodzieńcem. I nie jest.  Michael König to mocno dorosły facet o niedźwiedziowatej posturze, ze zmierzwioną fryzurą i zarostem co wydaje się logiczne – w tych okolicznościach trudno oczekiwać odprasowanego munduru i ogólnej schludności. Podrasowano także kilka innych szczegółów – na przykład Wilczy Jar jest miejscem, do którego wrzuca się ciała poległych żołnierzy (pokazano nawet, chyba w celu epatowania naturalizmem węża wypełzającego z otwartych ust jednego z nich), którzy są milczącymi świadkami konszachtów Kaspra i Maxa z nadprzyrodzonymi mocami. Później zobaczymy jeszcze przygotowania do pochówku, obmywanie zwłok i zaszywanie ich w całuny. Te dodatkowe sceny stanowią przykre świadectwo braku zaufania reżysera do autorów dzieła i widzów – trzeba „udramatycznić” bo uwaga osłabnie? W porównaniu z tym, co widuje się teraz na scenach europejskich „Hunter’s Bride” można jednak uznać za wersję nienaruszającą zasadniczo substancji utworu. London Symphony Orchestra pod sprężystą batuta Daniela Hardinga gra z werwą (odrobinkę przeszkadzają w odbiorze „naturalne” dźwięki) zaś głowni śpiewacy są na dobrym poziomie. Nie bardzo podoba mi się barwa głosu Michaela Königa, przydałoby się tez nieco więcej mocy ale w sumie jego Max daje się zaakceptować. Michael Volle, jak to baryton musiał wyspecjalizować się w rolach czarnych charakterów i troszkę za bardzo chce być demoniczny, ale kreacja wokalna przednia. Juliane Banse, znana mi z licznych spektakli opery w Zurychu jest taka jak na scenie – fachowa, ładna, obdarzona ciekawym w kolorycie sopranem i … niezbyt ekscytująca. Za to młodziutka Regula Mühlemann, dysponująca malutkim, ale bardzo dźwięcznym, jasnym sopranem to sam wdzięk i słoneczna osobowość. Zgodnie z akcją opery na sam koniec zostawiłam sobie wisienkę na torcie i niebywały luksus, jakim niewątpliwie jest obsada rólki Pustelnika. Podjął się jej René Pape (to właśnie takie cameo) i wykonał, jak to on – doskonale. W sumie – to porządna produkcja, którą warto zobaczyć i usłyszeć.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz