Zanim
jutro wieczorem zasiądę w fotelu kinowym, aby przeżywać męki miłosne niezrównoważonego
młodzieńca pokuszę się o wstęp. W ramach
przygotowań do transmisji nowojorskiej wyciągnęłam z półki nieobejrzaną jeszcze
płytę z zapisem koncertu, który odbył się w Théâtre du Châtelet blisko 10 lat
temu, 27.04.2004. Prezentowano barytonową wersję „Werthera”, w której sam
Massenet partię tytułową przetransponował w prezencie dla przyjaciela,
wielkiego Mattii Battistiniego.Opera
w formie koncertowej to rzecz nieco dziwaczna i kaleka – śpiewacy, w cywilnych
kostiumach na ogół usiłują jednak pokusić o interpretację nie tylko głosem.
Rezultat bywa różny, ale zawsze mamy bonus w postaci widocznej doskonale
orkiestry i dyrygenta. W opisywanym przypadku była to zaleta szczególnie cenna,
nie do przecenienia wręcz. Orchestre National du Capitole de Toulouse i cały
wokalny zespół wykonawczy prowadził bowiem Michel Plasson, który „Wertera” nie
tylko kocha, ale zna na pamięć, nie tylko od strony partytury, ale także
libretta. „Prześpiewał” dokładnie cały tekst, wszystkie partie od epizodów po
główne, a także oczywiście chóralne. Patrzenie na człowieka ewidentnie
uwielbiającego swoją pracę, wkładającego w nią całe serce i uwagę stanowi
olbrzymia przyjemność, zwłaszcza, że przełożyło się to na niemal bezbłędny
rezultat dźwiękowy. Natomiast sam Werther
nie przekonał mnie do siebie. Thomas Hampson, którego lubię i szanuję ma
wydawałoby się wszelkie dane, aby zadaniu sprostać. Nie tym razem – głos brzmiał
matowo a bohater sam, mimo wysiłków śpiewaka był zbyt dojrzały na młodzieńczą
nadreaktywność i skupienie się na sobie. Lepiej wypadła Charlotte w wykonaniu
Susan Graham, uroczej damy, którą natura obdarowała nie tylko pięknym,
zwłaszcza w średnicy mezzosopranem, ale także pokładami ciepła
uwiarygodniającego jej postać. Nie miałam większych zastrzeżeń do Sandrine
Piau, chociaż widywałam bardziej promienne Sophie. Jako Albert wystąpił Stéphane
Degout, który wyglądał na syna pary amantów, nie zaś na małżonka, którego
Charlotcie wybrała matka. Śpiewał znakomicie, już wówczas objawiając cechy dziś
będące jego znakiem firmowym – wspaniałą dźwięczność głosu , mistrzowską dykcję
i znakomite aktorstwo. Na koniec tego posta muszę się do czegoś przyznać –
aczkolwiek zwykle nie mam wątpliwości, jaki głos brzmi w moich uszach
atrakcyjniej (tenor versus baryton) w tym rzadkim przypadku moja preferencja
się nie potwierdziła. „Pourquoi me reveiller” w wersji barytonowej brzmi po
prostu o wiele mniej efektownie, niż śpiewane
przez dobrego tenora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz