piątek, 14 marca 2014

Przed "Wertherem" z Met

Zanim jutro wieczorem zasiądę w fotelu kinowym, aby przeżywać męki miłosne niezrównoważonego młodzieńca pokuszę się o wstęp.  W ramach przygotowań do transmisji nowojorskiej wyciągnęłam z półki nieobejrzaną jeszcze płytę z zapisem koncertu, który odbył się w Théâtre du Châtelet blisko 10 lat temu, 27.04.2004. Prezentowano barytonową wersję „Werthera”, w której sam Massenet partię tytułową przetransponował w prezencie dla przyjaciela, wielkiego Mattii Battistiniego.Opera w formie koncertowej to rzecz nieco dziwaczna i kaleka – śpiewacy, w cywilnych kostiumach na ogół usiłują jednak pokusić o interpretację nie tylko głosem. Rezultat bywa różny, ale zawsze mamy bonus w postaci widocznej doskonale orkiestry i dyrygenta. W opisywanym przypadku była to zaleta szczególnie cenna, nie do przecenienia wręcz. Orchestre National du Capitole de Toulouse i cały wokalny zespół wykonawczy prowadził bowiem Michel Plasson, który „Wertera” nie tylko kocha, ale zna na pamięć, nie tylko od strony partytury, ale także libretta. „Prześpiewał” dokładnie cały tekst, wszystkie partie od epizodów po główne, a także oczywiście chóralne. Patrzenie na człowieka ewidentnie uwielbiającego swoją pracę, wkładającego w nią całe serce i uwagę stanowi olbrzymia przyjemność, zwłaszcza, że przełożyło się to na niemal bezbłędny rezultat dźwiękowy.  Natomiast sam Werther nie przekonał mnie do siebie. Thomas Hampson, którego lubię i szanuję ma wydawałoby się wszelkie dane, aby zadaniu sprostać. Nie tym razem – głos brzmiał matowo a bohater sam, mimo wysiłków śpiewaka był zbyt dojrzały na młodzieńczą nadreaktywność i skupienie się na sobie. Lepiej wypadła Charlotte w wykonaniu Susan Graham, uroczej damy, którą natura obdarowała nie tylko pięknym, zwłaszcza w średnicy mezzosopranem, ale także pokładami ciepła uwiarygodniającego jej postać. Nie miałam większych zastrzeżeń do Sandrine Piau, chociaż widywałam bardziej promienne Sophie. Jako Albert wystąpił Stéphane Degout, który wyglądał na syna pary amantów, nie zaś na małżonka, którego Charlotcie wybrała matka. Śpiewał znakomicie, już wówczas objawiając cechy dziś będące jego znakiem firmowym – wspaniałą dźwięczność głosu , mistrzowską dykcję i znakomite aktorstwo. Na koniec tego posta muszę się do czegoś przyznać – aczkolwiek zwykle nie mam wątpliwości, jaki głos brzmi w moich uszach atrakcyjniej (tenor versus baryton) w tym rzadkim przypadku moja preferencja się nie potwierdziła. „Pourquoi me reveiller” w wersji barytonowej brzmi po prostu  o wiele mniej efektownie, niż śpiewane przez dobrego tenora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz