Większość z
nas doskonale zna historię Salome lub też tak nam się zdaje, w końcu pojawia
się ona w dwóch ewangeliach (u św. Marka i św. Mateusza). Richard Strauss za
kanwę swojej opery przyjął niemieckie tłumaczenie dramatu Oscara Wilde’a (z solidnymi
skrótami) . Powstała opera, która po ponad stu latach robi potężne wrażenie, ale
gdyby zapytać o czym właściwie ona traktuje odpowiedź nie byłaby prosta – o
władzy, seksie, dewiacji, religii, miłości wreszcie? O tej ostatniej chyba
najmniej, ale jednak także i o niej. Wielość możliwych interpretacji nie
ułatwia zadania realizatorom, i tak obciążonym już przez kompozytora zadaniem
niewykonalnym. Jest nim oczywiście znalezienie swojej Salome, która powinna
mieć wszystko – głos o odpowiedniej mocy, lecz i delikatności w jednym,
umiejętność właściwego cieniowania jego barw, pewność intonacyjną. Oprócz tego
musi być co najmniej dobrą aktorką, zarówno sceniczną jak i wokalną oraz …
atrakcyjną kobietą. Do tego dochodzi jeszcze inny drobiazg - byłoby dobrze,
gdyby śpiewaczka potrafiła osobiście wykonać Taniec Siedmiu Zasłon,
zastępowanie jej przez zawodową tancerkę psuje efekt … A jeszcze Salome powinna
być młoda – oryginalna bohaterka ma około 15 lat! Jak wyraźnie widać z opisu,
nawet jeśli darujemy sobie warunek ostatni będzie ekstremalnie trudno. Sofia
Jupither, inscenizująca operę w Sztokholmie miała na starcie zadanie nieco
ułatwione – trafiła jej się protagonistka spełniająca doskonale przynajmniej
wokalno-aktorskie wymagania. Pomysł na pokonanie pewnych ograniczeń
wizerunkowych Niny Stemme powinna mieć już reżyserka. I miała. Przyznaję, że
mną ten spektakl mocno potrząsnął, chociaż przecież nikt przy zdrowych zmysłach
zasiadając do oglądania „Salome” nie spodziewa się czegoś łatwego i
przyjemnego. Akcję przeniesiono oczywiście w czasy współczesne nie określając
na szczęście nadmiernie dosłownie, kiedy i gdzie się dzieje. Realia podawane
przez sam tekst, w którym często się przecież wspomina ową lokalizację
geograficzną i czasową zostały jak to zwykle bywa zignorowane. Ale – to
historia biblijna, powinna być aktualna wszędzie i zawsze… W każdym razie, po
odsłonięciu kurtyny widzimy na pierwszym planie kilka tarasów, trzy zamknięte
klapami wejścia do cystern i , z tyłu „pałac”Heroda – mocno przeszkloną willę,
w której najwyraźniej odbywa się impreza. Przez około godzinę wszystko toczy
się zgodnie z librettem.Pozornie. Bo Salome nie jest tu wcale bezczelną dewiantką, rozkapryszonym, okrutnym
dzieckiem, które musi dostać tę zabawkę, której się mu odmawia, obojętne za jaką
cenę. To Jochanaan, młody, atrakcyjny,
upozowany na swojego mistrza wydaje się być ślepy i głuchy, zapiekły w swej
odrazie do grzeszników. Zaś Salome to zmęczona kobieta w średnim wieku, która
wie, że za wszystko będzie musiała zapłacić, zaś waluta może być tylko jedna.
Tę wiedzę nabyła latami żyjąc w otoczeniu Heroda, nie zna innych metod. Dlatego nie ma Tańca Siedmiu Zasłon – Salome,
pomalowawszy twarz w barwy wojenne zdejmuje dolną bieliznę i płaci – nie tylko
władcy, ale też innym mężczyznom. Pokazano ten moment w sposób tak bolesny i
dramatyczny (oszczędzając widowni kotłowaniny splecionych ciał), że widzowi
przyszło zidentyfikować się z nią, kobietą, która za chwilę zażąda głowy
Jochanaana. Dekapitacji ani srebrnej tacy jednak nie będzie, z cysterny
wywleczone zostanie ciało proroka, nadal piekne , lekko tylko naznaczone krwią.
Salome może się do niego przytulić całą sobą, nie tylko pocałować martwe usta.
Odniosła małe zwycięstwo w bezlitosnym świecie mężczyzn, ale jak drogo
okupione! Cała interpretacja, aczkolwiek kontrowersyjna, wydała mi się spójna i
przekonująca jako jeden z możliwych wariantów tej historii. Bez wspaniałej Niny Stemme nie byłaby jednak
tym samym. Bo Stemme przekonała mnie do swojej bohaterki, uwiarygodniając ją w
stopniu, którego się nie spodziewałam. A
jaka kreacja wokalna – dla mnie fenomenalna, poza wszystkimi zaletami, które
opisałam na początku jest jeszcze uroda samego głosu, który w Straussie
prezentuje o wiele ciekawiej niż w Puccinim. Towarzystwo miała na scenie dobre, ale jednak nie na swoim,
wybitnym poziomie. Josef Wagner jako Jochanaan zaprezentował atrakcyjny
baryton, lecz mocy nieco brakowało (głos proroka dochodzący z cysterny było słychać lepiej niż ze sceny, co oznacza techniczne wspomaganie).
Niklas Björling Rygert jako Herod nie miał tego rodzaju kłopotów, ale to tenor
o niezbyt ciekawej barwie. Jonas
Degerfeldt był miłym, aczkolwiek nieco
wyblakłym Narrabotthem, Marianne Eklöf sprostała złożonej głównie z gniewnych
krzyków roli Herodias. Lawrence Renes doskonale zapanował nad skomplikowaną
strukturą dźwiękową dzieła wydobywając zarówno zawartą w nim grozę jak i
delikatność. Mimo gwałtownych czasem skoków dynamicznych zawartych w partyturze
nie pozwolił też orkiestrze zagłuszać śpiewaków, a o to w przypadku Straussa
nie jest łatwo. Ta „Salome” pozostanie ze mna na długo, stanowiąc wspaniały
kontrast ze sławną, efekciarską i pretensjonalną produkcja McVicara z ROH
(2008). Tam Jochanaana zabijał nagi (prezenujacy się dokładnie ze wszystkich
stron), wspaniale umięśniony mężczyzna, zaś Nadja Michael jako Salome tarzała
się we krwi i wkładała odciętą głowę … spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Tylko
Jochanaan dysponował tam mocnym , autorytatywnym głosem Michaela Volle.
Dziękuję za recenzję, ogromnie mnie zainteresowała przedstawieniem. Niestety na youtube dostępne są jedynie fragmentu - czy może wiesz, czy planowane jest wydanie DVD?
OdpowiedzUsuńprzy okazji - nie odezwałam się w sprawie poprzedniego wpisu, bo zmroził mnie potok komentarzy wiedzących lepiej oraz domagających się potwierdzenia wiedzenia lepiej. Wrażenia z przesłuchania płyty mam bardzo podobne do Twoich, zarazem rozumiem pragnienie Floreza oderwania sie od Nemorinów i Toniów.
Marysiu, to przedstawienie, jak całą masę innych możesz znaleźć na Rutrackerze. Nie wiem, kiedy będzie DVD i czy są plany wydania.
OdpowiedzUsuńCo do komentarzy - Robert chyba postawił właściwą diagnozę. Czas przestać reagować bo na porozumienie raczej nie ma szansy.Szkoda, bo to jest zawsze smutne.
Floreza ja też rozumiem - mam wątpliwości, która droga jest lepsza. Ale to jest chyba niegłupi facet i jeśli poślizgnie się na tym Wertherze, nie będzie się przy nim upierał. Ma 2 lata, może przez ten czas dojrzeje do roli, kto wie ...
Spektaklu nie widziałem w żadnej formie, ale słyszałem transmisję w radiu szwedzkim. LA STEMME. Jako całkowitemu amatorowi brak mi słów, by wrazić siłę i bogactwo niuansów kreacji wokalnej szwedzkiej artystki.
OdpowiedzUsuńUważam, że nie opublikowanie tej kreacji na jakimś nośniku (audio lubi wideo) jest przestępstwem -(
Bardzo popieram tę artystkę, ale mam jedną do niej pretensję: nie powinna marnować czasu i energii na role w operach włoskich. Robert.
Tak, Stemme to skarb narodowy. A co do ról włoskich - też nie przepadam, ale to pewnie to samo co u Floreza - naturalna chęć rozszerzenia repertuaru.
OdpowiedzUsuńStemme ma jednak do dyspozycji możliwość poszerzania repertuaru w ramach swego emploi. Wokalne wyprawy do Włoch nie są dla niej koniecznością nawet jeśli w roli Minnie nie ma zapewne w tej chwili konkurentki. Bardzo czekam na jej Elektrę. Robert.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawe! Oglądałam dziś dostepny na YT fragment (scena finałowa) i bardzo mi się podobało.Pięknie zaśpiewała.
OdpowiedzUsuń