„Kobieta bez cienia” to utwór, który wymaga od swych
realizatorów niezwykłej dyscypliny, pod każdym względem. Jego grzechem
pierworodnym jest przeładowanie – za dużo się dzieje, za dużo słów, „za dużo
nut”, za dużo znaczeń i symboli. Wystarczy spojrzeć na ciągnące się bez końca
streszczenie libretta i z przerażeniem wyobrazić sobie tę operę w rękach Franco
Zeffirellego. Ta wizja budzi we mnie paniczny lęk, nie wiem, czy
przetrzymałabym taki spektakl, czy zatopiona przez rzekę barokowego przepychu i
nadmiaru wymagała natychmiastowej pomocy medycznej. Stawiam raczej na to
drugie, ale na szczęście nigdy tego nie sprawdzę. Całe rozpasanie
słowno-muzyczne zawarte w utworze prowadzi jednak do wniosków prostych,
oczywistych i nieszczególnie odkrywczych – empatia, zdolność do rezygnacji z
części siebie na rzecz innego człowieka czyni nas ludźmi zaś miłość jest
źródłem wszelkiego życia. Do tych banalnych prawd prowadzi nas wyjątkowo
pokrętna fabuła będąca w istocie historią dojrzewania czworga ludzi do swych
ról społecznych: małżeństwa i rodzicielstwa. Proste. W tekście von Hofmannsthala mówi się o tym dosłownie,
niczym w amerykańskim blockbusterze. Dlaczego tak się pastwię nad nieszczęsną
‘żabą” (FROSCH), jak pieszczotliwe zwali swe dziecię sami twórcy? Bo momentami ona
mnie mocno irytuje, zaś momentami … zachwyca. Ogólnie jednak nie lubię
wychodzić z teatru zmęczona i skołowana, a po „Kobiecie bez cienia” tak się
zazwyczaj dzieje. Ona potrzebuje, poza doskonałym dyrygentem (warunek nie do
ominięcia) i takimi też śpiewakami reżysera, który zachowując ducha oryginału i
mimo wszystko nie grzebiąc zanadto przy libretcie oczyści je z tych wszystkich
nadmiarów. O dziwo, ten karkołomny postulat prawie udało się zrealizować
Krzysztofowi Warlikowskiemu w Bayerische Staatsoper . Prawie, bo Warlikowski nie potrafił się
rozstać ze swoimi znakami firmowymi, które od lat czynią jego spektakle
rozpoznawalnymi z daleka. Mamy więc, jak zawsze starych mężczyzn (jednym z
nich, zgiętym wpół, przemierzającym scenę z irytującą wytrwałością jest
Keikobad, który wcale nie powinien być widoczny) czy, w finale lanszafty z
wizerunkami popkulturowych ikon, także religijnych na punkcie których Warlikowski ma obsesję.
Zaniepokoił mnie za to brak ceramiki sanitarnej – cóż to się stało? Ale, pomimo
wszystko sprostał zadaniu i zdrapał z dzieła sporo warstw nie potrzebnego
lakieru sprowadzając je do esencji. Baraka i jego Żonę pokazał nam jak ludzi,
którzy mogliby być naszymi sąsiadami, gorzej – mogliby być nami. Zupełnie nie
przeszkadza mi zgrzebna scenografia, ona ma służyć podstawowemu celowi –
skupieniu się na esencji, nie zaś na elementach baśniowych. Także inny świat,
którym Mamka kusi Żonę Baraka nie jest fantastyczny, zaś Młodzieniec, w
libretcie wizja ze wspomnień tutaj jest wprawdzie ucieleśnionym marzeniem, ale
też zwykłym call-boyem, któremu się płaci… W tak opowiedzianej fabule akcenty
nieco się przesuwają – to nie Cesarzowa i jej dojrzewanie do człowieczeństwa,
ale ludzka para wysuwa się na plan pierwszy. Zwłaszcza, że Elena Pankratova,
poza głosem zdolnym podołać trudnemu zadaniu okazała się posiadać prawdziwy
talent aktorski. Podobał mi się także Wolfgang Koch jako nieszczęsny Barak –
ciepły, nieco ciapowaty i bezradny, dobrze śpiewający (a rola do efektownych
nie należy). Johana Bothę aktorsko ogranicza mocno powierzchowność, ale ten
triumfalny tenor, ze wspaniałą, otwartą górą skali do partii Cesarza pasuje
idealnie. Deborah Polaski podjęła się roli Mamki, najtrudniejszej w całej
operze, pełnej karkołomnych skoków dynamicznych nieco męczącej także w
słuchaniu. Podołała zadaniu, chociaż pewne problemy intonacyjne było jednak
słychac , ale, daj Boże każdej Mamce takie problemy. Została wystylizowana na
bezwzględnego kobietona, ale zdołała przemycić troszkę miękkiej czułości dla
swej podopiecznej. Adrianne Pieczonka zagrała Cesarzowa nieco ogólnikowo, ale
trudności swej partii pokonała brawurowo. Nie brakowało mi ani ciepła i
„śmietanki” w charakterystycznych, straussowskich długich frazach, ani rozedrganych
emocji, ani precyzji intonacyjnej.
Wszystkie partie drugoplanowe i chóralne wykonane zostały wspaniale, w
czym zapewne wydatnie wspomógł wykonawców Kirill Petrenko. Nowy szef muzyczny
Bayerische Staatsoper został tam powitany z wielką estymą, radością i
nadziejami – nie bez powodu. Coż to za wspaniała różnica w porównaniu do
poprzednika, Kenta Nagano! Orkiestra sprawiała wrażenie obudzonej z długiego
letargu, grali doskonale – Petrenko zapanował nad skomplikowana partyturą
wydobywając z niej wszystko, co się dało. I nie zagłuszał śpiewaków, o co w tym
wypadu wymaga wielkiej dyscypliny. Na koniec wspomnieć warto, że ten spektakl
jest jednym z nominowanych do tegorocznej Opera Award. Niby nic, a jednak …
Na szczęście jest to opera dość łatwo dostępna, nawet dla słabiej muzycznie przygotowanych melomanów. Szczególnie w Polsce cieszy się niesłabnącą popularnością, zaraz po "Parsifalu". Stąd też odarcie jej z baśniowej tandety (warstwy niepotrzebnego lakieru), raczej tylko pomoże każdemu dotrzeć do esencji dzieła. A znajomość języka kompozytora jest u nas prawie tak dobra, jak u publiczności BSO, więc tu też nie powinno być problemu.
OdpowiedzUsuńDrogi ironisto! Ja piszę o własnych odczuciach i swoim odbiorze dzieła, które znam dość dobrze. Nie piszę o tym, co "pomoże każdemu", to nie moja rola. Gdybym miała podejmować decyzję o wystawieniu "Kobiety.." w Polsce, być może zgodziłabym się z Twoim punktem widzenia, ale jednak to był spektakl z BSO. Zawsze (także i w blogu dawałam temu wyraz) uważałam, że pierwsze zetknięcie z każdą operą powinno się odbyć "po bożemu", dopiero potem można się zapuszczać w mroczne rejony interpretacji. Tyle, że dla mnie nie jest to pierwszyzna, a podejrzewam, że dla Ciebie też. Mój blog nie ma pełnić funkcji edukacyjnej, ja tylko dzielę się swoimi wrażeniami z innymi entuzjastami. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDroga Autorko, ja nie ironizuję z Ciebie, gdyż zdaję sobie sprawę z Twego doświadczenia. Moja ironia dotyczy dość licznej rzeszy polskich blogowych "operomanów", z kilkumiesięcznym lub jednorocznym stażem w temacie opery, dla których taki "Rigoletto" to za przeproszeniem chłam, a "Parsifal" lub "Rosenkavalier" to temat do prawie naukowych rozważań-i to koniecznie w oryginale! Znam dla przykładu wielu znakomitych i wieloletnich muzyków orkiestrowych, którzy nie rozumieją akurat tej muzyki, stąd też troszki śmieszą mnie tego typu "entuzjaści". Piszesz zresztą o tym sama i całkiem słusznie-twórczość Straussa przeładowana jest znaczeniami niedostępnymi dla tzw. szerokiej publiczności. Kompozytor sam kiedyś powiedział: "użyłem w swoich dziełach tylu wyszukanych środków, ale ile osób będzie je w stanie dostrzec". Czy publiczności BSO jest łatwiej-wątpię, no może od strony językowej. Miałem kiedyś przyjemność, w dawnych już bardzo latach stać na scenie w licznych spektaklach wagnerowskich w dawnej RFN, jakoś kiepsko było z percepcją a nawet z frekwencją, szalony entuzjazm wzbudzały za to repertuarowe "Carmeny", "Trubadury" i "Nabucca". Kiedyś, za dyrekcji Bohdana Wodiczki w TW, próbowano wprowadzać prelekcje Jerzego Waldorffa przed spektaklem, może była w tym jakaś racja. Nie uwierzę jednak nigdy, że taki repertuar to coś, do czego dyszą szerokie rzesze polskich entuzjastów opery. A swoją drogą-wiedzę masz Szanowna Autorko rzeczywiście wyjątkowo rozległą, choć szukasz w operze akurat trochę innego sensu niż ja, ale to przecież rzecz normalna. Pozdrawiam. Niedowiarek
OdpowiedzUsuń