Lubię
Czajkowskiego. Takie stwierdzenie rzucone mimochodem w rozmowie z ambitnym
melomanem może nas narazić na stanowczy protest lub pobłażliwy uśmiech. Jakoś
tak się od jakiegoś czasu porobiło, że obcowanie z muzyką Piotra Ilicza zaczęło
być zaliczane to kategorii przyjemności nieco wstydliwych. Przy okazji premiery
w TWON „Jolanty”Zamku Sinobrodego” pytanie „Bartok wiadomo, arcydzieło, ale po
cóż dlaczegóż ten Czajkowski ?” dało się słyszeć i widzieć w druku bardzo
często. Podobno o gustach się nie dyskutuje
(powiedzonko tyleż popularne co nieprawdziwe), pozostaje mi więc tylko
stwierdzić, że mnie ta sytuacja smuci, zaś z lekka protekcjonalny ton jakim opinie
tego typu bywają wygłaszane wręcz troszkę irytuje. Zaś „Damę pikową”, o której
będzie niniejszy post uważam za
najlepszą operę Czajkowskiego. Są w niej nużące dla mnie elementy (nadmiar
zbiorowych scenek rodzajowych), nie ma takiej jednorodności i konsekwencji
stylistycznej jak np. w „Eugeniuszu Onieginie”, brak też ewidentnego przeboju
(w typie „Kuda, kuda” czy sceny z listem). Mamy za to interesującego, choć
odpychającego protagonistę, który
sprawia wrażene stworzonego ręką Dostojewskiego, nie zaś Puszkina (u p.
Kamińskiego można znaleźć frapującą analizę postaci wraz z uzasadnieniem
historycznym). Wpływy Dostojewskiego da się zaobserwować w wielu rosyjskich
librettach, tu jednak wystepują szczególnie intensywnie. Poza Hermanem
największe wrażenie robi bohaterka tytułowa - drugoplanowa, ale mająca
zasadniczy wpływ na losy pary nieszczęsnych amantów, domniemana posiadaczka
tajemnicy trzech kart, Hrabina. Tym razem moją uwagę na zapis spektaklu z
barcelońskiego Liceu ściągnęła właśnie ona. Produkcja miała premierę w 2003
roku, zarejestrowano wznowienie 7 lat późniejsze. Reżyser Gilberto Deflo znany
jest z rewolucyjnego temperamentu – nie miesza w libretcie, nie przenosi akcji
w inne czasy (nawet współczesne kompozytorowi), nie zalewa sceny wodą bez
ewidentnej potrzeby, nawet nie każe nam na nią patrzeć z lotu ptaka. Zaiste,
człowiek o żelaznym charakterze i podziwu godnej odwadze zaufania w pełni
autorom dzieła. Tak też uczynił przy okazji „Damy pikowej” i jestem mu za to
głęboko wdzięczna.Dostałam spektakl, w którym wszystko zostało opowiedziane po
kolei, we właściwych dekoracjach, ładnych kostiumach (jedynie tu dało się
zaobserwować lekkie przesunięcia czasowe, zawinione jednak przez Modesta
Czajkowskiego, który już w libretcie nieco pomieszał epoki). Przy tym
scenografia nie stała się głównym bohaterem, co bywa zasadniczą wadą produkcji
Zeffirellego. Dzięki spokojnemu, naturalnemu sposobowi rozwoju akcji można było
całość uwagi poświęcić muzyce i bohaterom – jakież to odświeżające! Postacią
centralną w tej operze, bez wątpienia najważniejszą jest Herman, osobnik tyleż
godzien głębokiego współczucia co budzący szczerą niechęć. Rola ta stawia przed
artystą duże wymagania – trzeba ją wykonać nie tylko dobrze technicznie, ale
też uwiarygodnić emocjonalnie. Misha Didyk nie sprostał temu zadaniu. Wyglądał idealnie – smukły, jasnowłosy,
obdarzony przydatną tu „mundurową urodą”, ale mimo starań nie potrafił zagrać
stopniowej degradacji osobowości Hermana, od pierwszych kroków na scenie
sprawiał wrażenie rozhisteryzowanego i tak pozostało do końca. Gdyby jednak
podołał wokalnie, możnaby to wybaczyć. Problem w tym, że Didyk, mimo właściwej,
słowiańskiej barwy dysponuje instrumentem zbyt lekkim do partii Hermana i skutkiem
tego straszliwy wysiłek był słyszalny właściwie przy każdej próbie wziesienia
głosu w wysokie rejestry. Szkoda, bo w średnicy tenor brzmiał
satysfakcjonująco. Artysta nie wyciągnął z tej przygody żadnych wniosków - podjął się 2 lata później Manrica w La Monnaie i, jak być może
pamiętacie skończyło się to przykro.
Liza – Emily Magee miała wszystkie dźwięki na miejscu, jej sopran był przyjemny
dla ucha, ale czegoś mi brakowało, pozostałam obojętna na dramat Lizy. Miałam
wrażenie, iż sama śpiewaczka nie jest przekonana do postaci, i doprawdy trudno
mi ją za to winić. Liza to jedna z tych kobiet, które możemy spotkać w dużej
liczbie we wszystkich krajach, epokach i środowiskach: z grona zalotników
zawsze nieomylnie wybierze tego, który najpewniej zrujnuje jej życie zaś potem
będzie podążać ku zagładzie z uporem ćmy. Elena Zaremba nie sprawdziła się w
roli Pauliny, w której zapisane są dwa odrębne style muzyczne. Zaremba wyglądała świetnie w obu wcieleniach, w obu
też niestety skrzypiała niemiłosiernie. Lado Atanelli był poprawnym Tomskim.
Ludovic Tézier pięknie jak to on zaśpiewał „duszoszczypatielną” arię księcia
Jeleckiego. Tylko masochistyczną naturą Lizy można tłumaczyć pożałowania godny
fakt, że gdy taki facet tak się do niej zwraca („Ja was
ljublju, ljublju bezmierno”) ona pozostaje zimna jak głaz. I wreszcie nadszedł czas na wisienkę, która w
tym wypadku ważniejsza była od całego tortu – Hrabinę. Podstawowy problem z tą
rolą polega na tym, iż zazwyczaj wykonują ją
śpiewaczki otoczone nimbem dawnej chwały – damy, u których muzykalność i
środki wyrazu wciąż są na miejscu, ale z głosem bywają kłopoty, czasem poważne.
W Liceu mieli to niebywałe szczęście, że
zadania podjęła się Ewa Podleś. Jest to bezwzględnie moja największa operowa
miłość i muszę się bardzo starać, by nie popadać w ekstazę przy każdym
zetknięciu z jej sztuką. Ale cóż mam czynić, gdy ona zasługuje na te wszystkie
przymiotniki w stopniu najwyższym. Jej Hrabina jest absolutnie fantastyczna,
pod każdym względem. Jeżeli tej roli w jej wykonaniu nie widzieliście i nie
słyszeliście trzeba to nadrobić koniecznie! Trzeba zobaczyć jak ta budząca lęk, kostyczna,
władcza starucha zostawszy sama wspomina
swą młodość. Jak staje się krucha, bezbronna i mimo charakteryzacji możemy w
niej zobaczyć przez ulotny moment dziewczynę, którą była. Kiedy zaś powraca w
koszmarze Hermana jako upiór jest prawdziwą
diablicą – kuszącą i wiodącą na manowce. Nie muszę dodawać, że Podleś
zaprezentowała też głos w pełni sił i urody, oraz nienaganną dykcję. Była
jedyną osobą na scenie, którą rozumiało się doskonale niezależnie od tego, czy
podawała tekst rosyjski czy francuski. Publiczność Liceu najwyraźniej też
uznała, że Maestra ukradła spektakl reszcie obsady – owacja dla niej była
ogłuszająca. Dyrygent Michael Boder
wydaje się być z tych dobrze współpracujących ze śpiewakami. Nie majstrował
przy tempach, nieźle też wyczuł specyficznie melancholijne fragmenty muzyki,
wykonał kawał porządnej roboty. To samo mogę powiedzieć o chórze, zwłaszcza o
męskiej jego części. Panowie mieli trochę zadań aktorskich, które zrealizowali
z powodzeniem.
Ja też będę "odważny" i powiem: bardzo lubię Czajkowskiego, a jego "E.Oniegin" to jedna z moich ulubionych oper i nigdy nie mam dość. I może dlatego również zauważyłem ów protekcjonalny tonik. Chyba przede wszystkim część polskich odbiorców i recenzentów ma jakiś problem. Pamiętam przed laty było na polskim rynku pismo muzyczne, które prowadziło "kącik konesera" (czy coś w ten deseń), a tam - tylko muzyka barokowa na instrumentach z epoki jako ta wysublimowana i ambitna twórczość będąca odtrutką dla tego obrzydliwego romantyzmu i hałaśliwych orkiestr symfonicznych.
OdpowiedzUsuńIstotnie są melomani dla których pieśń jest czymś "lepszym" od opery, barok i wcześniej oraz wiek XX spogląda z góry na romantyczne włoskie bel canto itp. Nawet w starych muzykologicznych polskich książkach można przeczytać różne ciekawe rzeczy.
Na omawianą "Damę pikową" wybrałem się kiedyś do kina bez oczekiwań co do wystawy i obsady. Poszedłem "na Podleś". Ta genialna śpiewaczka zawsze była, moim zdaniem, prawdziwym zwierzęciem scenicznym. Problem, że nie miała szczęścia spotkać równie genialnego reżysera. Pamiętam jak Diva musiała się męczyć i na własną rękę budować postać w okropnych realizacjach "Semiramidy" w Berlinie czy "Tankredzie" w Madrycie. Na szczęście to popisowe role Maestry więc wyszła zwycięsko.
W przedstawieniu barcelońskim jej Hrabina jest naprawdę elektryzująca. Robert.
Pamiętam jeszcze koszmarnego "Giulio Cesare'", chyba też z Madrytu, w którym Podleś ofiarnie targała nadpsutą głowę Pompejusza...
UsuńKiedy zwykły meloman krzywi się z wyższością - trudno, traci tylko on sam zaś każdy ma prawo nie cierpieć nawet największych geniuszy. Ale problem powstaje wtedy, kiedy p. Treliński mając podpisany z Maestrą kontrakt na Azucenę rezygnuje z niego bo "Trubadur" to taka marna opera i on jej wystawiał nie będzie. Wtedy dopiero jest się czym martwić.
Moim zdaniem "Trubadur" jest fantastyczną operą pod każdym względem. Nawet z tym tak wyśmiewanym librettem nie mam przesadnego problemu, bo i nigdy nie traktuję libretta jako "bytu" autonomicznego.
UsuńTak, słyszałem o tej sprawie z "Trubadurem" w TWON. Może i dlatego m.in repertuar sceny narodowej (operowej) jest zawsze tak niekompletny, zdarzają się tam "smaczki", a od lat nie ma wielu ważnych dzieł bez których trudno budować międzynarodowy prestiż.
Zawsze nie mogłem zrozumieć, że mając do dyspozycji taką artystkę jak Podleś, a do tego mieszkającą w Warszawie i chętnie tam występującą, tak w sumie niewiele się dla niej w tym teatrze wystawiło. No, ale to osobny temat. Robert.
Z recenzowanego przedstawienia pozytywnie (mało powiedziane) zapamiętałam jedynie p. Podleś. Cieszę się na zbliżająca się "Elektrę" w TWON.
OdpowiedzUsuńPs. Odważnie przyznaję się: Czajkowskiego symfonicznego zdecydowanie nie lubię (mam przechlapane w rodzinie). Nieco lepiej mi idzie z jego twórczością operową, a "Jolanta" od lat sprawia mi przyjemność.
Poza Maestrą był jeszcze Tezier, ale rola Jeleckiego składa się właściwie z jednej arii, pewnie go nie zapamiętałaś.
UsuńAha, mnie nie chodziło o rzeczywiste, prywatne gusta, bo nic nikomu do tego, tylko o modę i tendencję w pisaniu i mówieniu o Czajkowskim w sposób lekceważący.
Aj, moda.... lekceważę.
UsuńTy tak, ale moda ma to do siebie, że sę szerzy. Na szczęście też mija...
OdpowiedzUsuń