piątek, 4 kwietnia 2014

Portret rodzinny we wnętrzu - Rameau razy 2



Dwie odsłony tego samego, nieczęsto wystawianego dzieła to zawsze dla mnie gratka i okazja do porównań. Zwłaszcza, jeśli  muzycznie zostały zrealizowane przez częściowo ten sam  zespół ludzi, zaś różnią się diametralnie koncepcją reżyserską. Poza tym w kraju, w którym oper barokowych się nie wystawia i nawet na Haendla czy Vivaldiego możemy liczyć tylko w wersji koncertowej (pod warunkiem, że jest akurat w programie bezcennego cyklu Opera Rara) Rameau jest niczym UFO – na ogół trzeba się zdać na relację tych, którzy podobno widzieli.  Tym razem mamy do czynienia z podwójną ciekawostką, bo „Hippolyte et Aricie” to nie „Platee” czy „Les Indes galantes” i na scenach światowych pokazywany bywa rzadko. Była to właściwie pierwsza opera Jean-Philippe Rameau mająca szczęście zostać przedstawioną publiczności, która zupełnie jej nie zrozumiała. Z dzisiejszej perspektywy można to tłumaczyć tym, że prekursorzy nigdy nie mają łatwo. Na tle obowiązujących wówczas kanonów, najdoskonalej ucieleśnianych przez Lully’ego Rameau musiał się wydawać rewolucjonistą skłonnym pochować klasyczne reguły. Zamiast dostojnie płynącej muzyki okraszonej melodeklamacją i równie niespiesznymi wstawkami baletowymi osiemnastowieczni słuchacze zostali zaskoczeni czymś, co wydawało im się brutalne i hałaśliwe. Współczesny odbiorca, o ile oczywiście nie jest ortodoksyjnym wielbicielem francuskiej opery barokowej może potraktować to zupełnie inaczej. Nie da się wprawdzie odmówić Rameau temperamentu i melodyjności, ale ujawniają się one głównie we fragmentach instrumentalnych (uwertura, taneczne divertissements) i chórach. Partie solowe są jeszcze dość monotonne, chociaż zdarzają się już zaczątki arii i sceny robiące silne wrażenie swym wyrazem emocjonalnym. Dla mnie największy kłopot stanowią filozoficzne dyskusje pomiędzy boginią Dianą i Amorem, zwyczajnie nudne (wiem, jestem profanką) i nadmiar postaci drugoplanowych. To oczywiście znak czasów i mimo wszystko opera podobała mi się na tyle, żebym wytrzymała z nią sześć godzin (2x3 ) nie usypiając przy tym (nie w trybie ciągłym oczywiście, tego bym raczej nie zniosła). Wersja paryska przenosi nas prosto w czasy powstania opery – kostiumy, charakteryzacja, sposób poruszania się postaci, efekty sceniczne – wszystko to jest osiemnastowieczne z ducha. Chyba właśnie dlatego poczułam się jak solidna uczennica na niezbyt pasjonującej lekcji  - mówiono o sprawach ważnych, usiłowałam słuchać porządnie, ale, z małymi wyjątkami nie bardzo mnie to wszystko obchodziło. Hieratyczne gesty i pobielone twarze były zgodne z epoką, ale ani trochę nie zbliżały do bohaterów, wręcz przeciwnie – wywoływały dystans zarówno do nich, jak opowiadanej historii. Szkoda, bo w Paryżu na ogół śpiewano lepiej niż w Glyndebourne : Anne-Catherine Gillet (Aricie),Topi Lehtipuu (Hippolyte) oraz Andrea Hill (Diane) z pewnością przewyższali swoich brytyjskich kolegów. Także Emmanuelle Haïm znakomicie panowała nad materią dźwiękową całości. Tempa były nieco szybsze niż u zasłużonego Williama Christie i miałam wrażenie, iż dyrygentce oraz jej zespołowi (Les Arts Florissants) granie tej muzyki sprawia wielką frajdę. 








W Glyndebourne opowiedziano nam tę samą historię zupełnie inaczej. I tu dowodnie przekonałam się, że czasem teza głoszona przez zwolenników regietheatru bywa prawdziwa – współczesne realia lepiej trafiają do widza. Zaraz, realia?  Po odsłonięciu kurtyny ukazała się  … olbrzymia lodówka, w której wśród jaj, parówek, warzyw i innych artykułów spożywczych wesoło figlowały sobie mityczne postacie prologu. Królestwem bogini Diany był zamrażalnik, Miłość zaś wykluła się na naszych oczach z jaja, zaopatrzona w pstre piórka i sklejony żelem czub. Wyglądało to niezmiernie kolorowo  i zabawnie. Niestety wraz z rozpoczęciem właściwej akcji zrobiło się znacznie smutniej – zgodnie z librettem.  Nie powiodła się próba uwypuklenia postaci tytułowych – Hippolyte i Aricie pozostali raczej nudni, chociaż Jonathan Kent zrobił wszystko, żeby widownia choć trochę  przejęła się ich losem. Trudno jednak mieć pretensję do reżysera, tak to przecież wygląda w partyturze. Sam Rameau wyposażył Phèdrę i Théséa w muzykę przejmującą, pełną gwałtownych uczuć. Zaś współczesny entourage pozwolił się nam z nimi zidentyfikować znacznie mocniej niż w  wypadku odległych figur w dziwnych strojach i makijażach. Nie jest to kwestia wokalnych różnic interpretacyjnych, te role w obu spektaklach grali ci sami artyści. O  ile do Sarah Connolly można zgłosić drobne zastrzeżenia w kwestii nieco wymuszonych, ostrych gór  to jej rola naprawdę robiła doskonałe wrażenie. Jako  Thésée wystąpił Stéphane Degout i on już był fantastyczny pod każdym względem. Wspaniale słucha się śpiewaka, którego każde słowo dociera do widowni idealnie, podane pięknym barytonem o niespodziewanie dużej skali (jak na głos raczej niewielkich rozmiarów). Dramat swojego bohatera Degout  przekazał tak, że chciało się płakać razem z nim. Bardzo przejmująca wydała mi się scena finałowego spotkania znękanego króla z Neptunem, który był nie tylko bogiem, ale także ojcem. Wcześniej zaś miałam wrażenie, że domniemana zdrada ze strony syna zabolała Tezeusza znacznie bardziej niż ta ze strony małżonki. Wszystkie zdarzenia rozegrały się we współczesnym, ciasnym wnętrzu, w którym mógłby sobie siebie wyobrazić każdy widz.
Podstawową nauką, jaka wyciągnęłam z tych dwóch produkcji jest zasada, że niczego nie należy niczego zakładać z góry. Teoretycznie wszyscy o tym wiemy, ale najczęściej tylko teoretycznie….








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz