Dwie
odsłony tego samego, nieczęsto wystawianego dzieła to zawsze dla mnie gratka i
okazja do porównań. Zwłaszcza, jeśli
muzycznie zostały zrealizowane przez częściowo ten sam zespół ludzi, zaś różnią się diametralnie
koncepcją reżyserską. Poza tym w kraju, w którym oper barokowych się nie
wystawia i nawet na Haendla czy Vivaldiego możemy liczyć tylko w wersji
koncertowej (pod warunkiem, że jest akurat w programie bezcennego cyklu Opera
Rara) Rameau jest niczym UFO – na ogół trzeba się zdać na relację tych, którzy
podobno widzieli. Tym razem mamy do
czynienia z podwójną ciekawostką, bo „Hippolyte et Aricie” to nie „Platee” czy
„Les Indes galantes” i na
scenach światowych pokazywany bywa rzadko. Była to właściwie pierwsza opera
Jean-Philippe Rameau mająca szczęście zostać przedstawioną publiczności, która
zupełnie jej nie zrozumiała. Z dzisiejszej perspektywy można to tłumaczyć tym,
że prekursorzy nigdy nie mają łatwo. Na tle obowiązujących wówczas kanonów,
najdoskonalej ucieleśnianych przez Lully’ego Rameau musiał się wydawać
rewolucjonistą skłonnym pochować klasyczne reguły. Zamiast dostojnie płynącej
muzyki okraszonej melodeklamacją i równie niespiesznymi wstawkami baletowymi
osiemnastowieczni słuchacze zostali zaskoczeni czymś, co wydawało im się
brutalne i hałaśliwe. Współczesny odbiorca, o ile oczywiście nie jest
ortodoksyjnym wielbicielem francuskiej opery barokowej może potraktować to
zupełnie inaczej. Nie da się wprawdzie odmówić Rameau temperamentu i
melodyjności, ale ujawniają się one głównie we fragmentach instrumentalnych
(uwertura, taneczne divertissements) i chórach. Partie solowe są jeszcze dość
monotonne, chociaż zdarzają się już zaczątki arii i sceny robiące silne
wrażenie swym wyrazem emocjonalnym. Dla mnie największy kłopot stanowią filozoficzne
dyskusje pomiędzy boginią Dianą i Amorem, zwyczajnie nudne (wiem, jestem
profanką) i nadmiar postaci drugoplanowych. To oczywiście znak czasów i mimo
wszystko opera podobała mi się na tyle, żebym wytrzymała z nią sześć godzin
(2x3 ) nie usypiając przy tym (nie w trybie ciągłym oczywiście, tego bym raczej
nie zniosła). Wersja paryska przenosi nas prosto w czasy powstania opery – kostiumy,
charakteryzacja, sposób poruszania się postaci, efekty sceniczne – wszystko to
jest osiemnastowieczne z ducha. Chyba właśnie dlatego poczułam się jak solidna
uczennica na niezbyt pasjonującej lekcji
- mówiono o sprawach ważnych, usiłowałam słuchać porządnie, ale, z
małymi wyjątkami nie bardzo mnie to wszystko obchodziło. Hieratyczne gesty i
pobielone twarze były zgodne z epoką, ale ani trochę nie zbliżały do bohaterów,
wręcz przeciwnie – wywoływały dystans zarówno do nich, jak opowiadanej
historii. Szkoda, bo w Paryżu na ogół śpiewano lepiej niż w Glyndebourne :
Anne-Catherine Gillet (Aricie),Topi Lehtipuu (Hippolyte) oraz Andrea Hill
(Diane) z pewnością przewyższali swoich brytyjskich kolegów. Także Emmanuelle
Haïm znakomicie panowała nad materią dźwiękową całości. Tempa były nieco
szybsze niż u zasłużonego Williama Christie i miałam wrażenie, iż dyrygentce
oraz jej zespołowi (Les Arts Florissants) granie tej muzyki sprawia wielką
frajdę.
W Glyndebourne opowiedziano nam tę samą historię zupełnie inaczej. I
tu dowodnie przekonałam się, że czasem teza głoszona przez zwolenników
regietheatru bywa prawdziwa – współczesne realia lepiej trafiają do widza.
Zaraz, realia? Po odsłonięciu kurtyny
ukazała się … olbrzymia lodówka, w
której wśród jaj, parówek, warzyw i innych artykułów spożywczych wesoło
figlowały sobie mityczne postacie prologu. Królestwem bogini Diany był zamrażalnik,
Miłość zaś wykluła się na naszych oczach z jaja, zaopatrzona w pstre piórka i
sklejony żelem czub. Wyglądało to niezmiernie kolorowo i zabawnie. Niestety wraz z rozpoczęciem
właściwej akcji zrobiło się znacznie smutniej – zgodnie z librettem. Nie powiodła się próba uwypuklenia postaci
tytułowych – Hippolyte i Aricie pozostali raczej nudni, chociaż Jonathan Kent
zrobił wszystko, żeby widownia choć trochę
przejęła się ich losem. Trudno jednak mieć pretensję do reżysera, tak to
przecież wygląda w partyturze. Sam Rameau wyposażył Phèdrę i Théséa w muzykę
przejmującą, pełną gwałtownych uczuć. Zaś współczesny entourage pozwolił się
nam z nimi zidentyfikować znacznie mocniej niż w wypadku odległych figur w dziwnych strojach i
makijażach. Nie jest to kwestia wokalnych różnic interpretacyjnych, te role w
obu spektaklach grali ci sami artyści. O
ile do Sarah Connolly można zgłosić drobne zastrzeżenia w kwestii nieco
wymuszonych, ostrych gór to jej rola
naprawdę robiła doskonałe wrażenie. Jako
Thésée wystąpił Stéphane Degout i on już był fantastyczny pod każdym
względem. Wspaniale słucha się śpiewaka, którego każde słowo dociera do widowni
idealnie, podane pięknym barytonem o niespodziewanie dużej skali (jak na głos
raczej niewielkich rozmiarów). Dramat swojego bohatera Degout przekazał tak, że chciało się płakać razem z
nim. Bardzo przejmująca wydała mi się scena finałowego spotkania znękanego
króla z Neptunem, który był nie tylko bogiem, ale także ojcem. Wcześniej zaś
miałam wrażenie, że domniemana zdrada ze strony syna zabolała Tezeusza znacznie
bardziej niż ta ze strony małżonki. Wszystkie zdarzenia rozegrały się we
współczesnym, ciasnym wnętrzu, w którym mógłby sobie siebie wyobrazić każdy
widz.
Podstawową
nauką, jaka wyciągnęłam z tych dwóch produkcji jest zasada, że niczego nie
należy niczego zakładać z góry. Teoretycznie wszyscy o tym wiemy, ale
najczęściej tylko teoretycznie….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz