środa, 30 kwietnia 2014

Przetańczyć całą noc - Tannhäuser z Berlina




Tak mi się nieszczęśliwie poukładały terminy, że nie mogłam zasiąść przed ekranem, żeby zobaczyć „Tannhäusera” transmitowanego z Berlina we właściwym czasie. Wiedząc, że wykorzystam okazję do oglądania  spektaklu gdy tylko się nadarzy postanowiłam sobie solennie unikać recenzji i opinii na jego temat. Nerwowy chichot mojego przyjaciela mającego już to doświadczenie za sobą nie wróżył nic dobrego zaś powierzenie reżyserii Sashy Waltz od razu mnie zaniepokoiło. Przywołało w pamięci te przypadki, w których tancerze stanowili moim zdaniem niepotrzebny naddatek na scenie, powodując na niej zbędny tłok a nie wnosząc niczego nowego . A taka sytuacja zdarza się ostatnio dosyć regularnie, mam nawet wrażenie, że obok scenografii „z lotu ptaka” zaczyna stanowić modę. Tym razem jednak Waltz nie ograniczyła się do prostego dublowania śpiewaków przez tancerzy, poszła znacznie dalej. Dało to bardzo niedobry efekt, bo przez większość czasu mieliśmy przed oczami swoistą wojnę o uwagę widzów toczoną przez pokaźną grupę baletową z nieszczęsnymi śpiewakami. Nie było wątpliwości, który z tych zespołów był ważniejszy dla pani reżyser. Jak ci z Państwa, którzy nie widzieli mogą się domyślać nie ten, co powinien. Najbardziej zaskoczyła mnie jednak kiepska, wręcz fatalna jakość tego ruchu scenicznego. Wyglądało to jak nieudany debiut, nie zaś praca znanej i uznanej choreografki. Przykłady można by mnożyć, ale – od początku. Umieszczenie groty Venus w dużej misie przypominającej tęczówkę ludzkiego oka może się wydawać atrakcyjne od strony wizualnej i nawet takie jest dopóki nie pojawią się w niej tancerze. To jedyny fragment dzieła, w którym ich obecności wymaga libretto, co w niczym nie pomaga. Tłum sylwetek splątanych w ciągłej  kotłowaninie, stłoczonych na bardzo małej powierzchni robi wrażenie raczej piekielnego kotła niż ekscytujących bachanaliów (na  życzenie Waltz do drezdeńskiej wersji partytury doczepiono bachanalia paryskie). Widzowie teatralni mogli z odległości nie dostrzec innego elementu czyniącego  te namiętne w założeniu igrzyska zabawnymi – nienachalnej urody cielistych majtek, w które z oczywistych przyczyn wyposażono ich uczestników.  Można by to wszystko jednak wybaczyć, gdyby nie kazano w tych warunkach śpiewać  Venus i Tannhäuserowi. Nawet wiotkiej Prudenskiej sprawiało to kłopot (potknięcie o czyjąś nogę lub rękę mogło mieć fatalne skutki), a co dopiero starszemu panu obdarzonemu pokaźną tuszą – Seiffertowi. Dalej nie było lepiej – w akcie pierwszym zafundowano nam także idiotyczną bieganinę i poskoki drużyny landgrafa Hermana. A najgorsze jeszcze na nas czekało. Mniejsza już o to, że osadzenie akcji w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku powoduje, iż tak wyraźna opozycja miłości ziemskiej, cielesnej i duchowej, niebiańskiej traci sens.  To były czasy  powojennego rozluźnienia obyczajów, królowania seksbomb i „wojen biustów”. Co też usiłowano nam przypomnieć, gdy podczas pieśni Tannhäusera towarzystwo całe (znów stłoczone bez miłosierdzia) oddawało się łapaniu za krocza, podkasywaniu obfitych spódnic partnerek aż wreszcie nastapił moment tak niewiarygodnie głupi, że aż w swoim idiotyzmie fascynujący – panowie złapali panie za piersi i zaczęli nimi (zarówno piersiami, jak partnerkami) rytmicznie potrząsać. Trwało to czas jakiś i doprawdy podziwiam odporność bezpośrednich widzów, którym udało się zachować milczenie. Mnie na widok tych harców i konwulsji opanował atak straszliwego, głośnego śmiechu. Siedząc na widowni i próbując nie wybuchnąć byłabym zagrożona uduszeniem. W części finałowej atrakcji było mniej, ale Wolfram musiał w czasie swojej arii wykonać kilka tanecznych pas, natomiast powracający z Rzymu pielgrzymi okazali się wytrawnymi akrobatami, Niektórzy z nich odbywali drogę stojąc na ramionach współpątników. To już jednak drobiazgi – trzeci akt został najmniej zniszczony przez Sashę Waltz. Tę produkcję będę wspominać jako nawet nie tyle złą, co absurdalnie niemądrą. Ale płyta z jej rejestracją pozostanie ze mną, bo zawsze można zamknąć oczy i rozkoszować się dźwiękiem. A jest czym – w moim odczuciu to był najlepszy współczesny  „Tannhäuser”, jakiego miałam szczęście słuchać.  Właściwie trochę się tego spodziewałam ze względu na Daniela Barenboima, ale rzeczywistość przekroczyła  moje oczekiwania. Barenboim stanowi rzadki przypadek połączenia niebywałej fachowości z wszechogarniającą i zaraźliwą miłością do Wagnera. Kiedy ma, jak tu, do dyspozycji wspaniałą orkiestrę – Staatskapelle Berlin - efekt wymyka się próbie opisu. Gdyby ktoś potrzebował przykładu na to, czym jest wagnerowska niekończąca się melodia – oto on. Do poziomu orkiestry dostosował się też chór brzmiący … po prostu niebiańsko. Peter Seiffert śpiewa  Tannhäusera już bardzo długo i bardzo często. To słychać, zarówno w pozytywnym, jak negatywnym sensie: ma rolę przemyślana i przepracowaną, jednak głos jest już trochę zmęczony i niekiedy brakuje mu mocy i blasku. Seiffert zawsze był Tannhäuserem raczej lirycznym, takim też pozostał. Na szczęście nie ma on zwyczaju siłowego wypychania dźwięku, u niego może być za delikatnie, ale bez napinania się. Nieco gorzej z postacią sceniczną, bo wiek i postura nie dodają wiarygodności. Podobała mi się Marina Prudenskaya – ma ten zmysłowy timbre głosu, o jaki w partii Venus chodzi. Wszelkie działania aktorskie uniemożliwiła jej Waltz. Ann Petersen wydała mi się przyzwoitą Elzbietą, aczkolwiek to nie ta srebrzysta barwa, jaka w tej roli najbardziej lubię i momentami popadała w zbyt duże vibrato. Stworzyła, mimo niesprzyjających warunków ciekawą rolę, zwłaszcza w finale, kiedy jej bohaterka jest już samym cierpieniem. René Pape wyposażył Landgrafa Hermanna w te same cechy, co innych swoich wagnerowskich bohaterów: godność,szlachetność i cudowne brzmienie miękko lejącego się głosu. Na koniec zostawiłam sobie Wolframa, nie tylko dlatego, że to wspaniała postać i przepiękna muzyka. Jakoś ostatnio Wolfram ma szczęście do świetnych odtwórców – Tézier, Gerhaher, Degout – doprawdy trudno orzec, który najlepszy. Peter Mattei dołączył do nich jak równy, a może nawet…. Dysponuje nietypowym głosem, wysokim barytonem o górze niemal tenorowej, ale mocy większej niż nazwyczaj bywa w tym rodzaju bywa. Sama barwa nie jest dla mnie szczególnie atrakcyjna, ale, to jak artysta się nią posługuje owszem – klasa supermistrzowska! Jak cudownie Mattei przekazuje w „O du mein holder Abendstern” tęsknotę za niedosiężną miłością, której można tylko składać hołd, a nigdy nie dotknie się jej naprawdę. Ona boli, ale – lepiej tak kochać niż nie kochać wcale. W finale Wolfram heroicznie walczy o duszę Tannhäusera i Mattei śpiewa to tak, że wiemy iż czyni to z głębi serca. Mieć takiego przyjaciela …
Tym z Państwa, którzy być może sądzą, że przesadzam, zaś spektaklu nie widzieli serdecznie polecam obydwa linki. Nie ma w nich fragmentu najbardziej kuriozalnego, ale to, co jest wystarczy za świadectwo.






9 komentarzy:

  1. Jeśli w transmisji telewizyjnej baletowy dodatek był trudny do zniesienia, trudno wyobrazić sobie odbiór "na żywo", może znośniejsza była krótko w drugim akcie, gdy chór maszeruje w te i wewte, a proklamacje ciągną się w nieskończoność. Do tego obraz pląsającego Petera Mattei w III akcie prześladuje mnie do dziś. Niemniej, strona muzyczna przedstawienia była wspaniała.
    Z Peterem Seiffertem przez lata miałam problem - widziałam go w różnych rolach wagnerowskich, w transmisjach, na żywo. Głos jak należy, ale czegoś mi brakowało. Wreszcie przekonał mnie do siebie rolą Tannhausera - nie tym razem, jakiś czas temu, w przedstawieniu w DOB. Trafiłam na przedstawienie w nie tak wspaniałej obsadzie jak obecnie recenzowane, ale wtedy wszyscy tego wieczora śpiewali jak uniesieni, a i sama inscenizacja, sprzed kilku lat, bez ekstrawagancji, bardzo dobra.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było też zamieszanie z odtwórczynią partii Elżbiety, ponieważ przez długi czas figurowała w obsadach.....Marina Poplavska. Ostatnio Barenboim ma słabość do Rosjanek w repertuarze niemieckim, niebawem Netrebko zaśpiewa pod jego batutą Vier letzte Lieder Straussa i jest ponoć wymarzoną Elzą dyrygenta. Póki co, Poplavska zaprezentuje w Berlinie swoją Małgorzatę w Fauście, którą pamiętamy niekoniecznie najlepiej z MET. P.

      Usuń
    2. Ja mam jednak głęboką ndzieję, że pojawi się wreszcie nowy Tannhauser (i nie musi to być Kaufmann), bo jestem trochę zmęczona Seiffertem.

      Usuń
    3. Na żywo Seiffertem brzmiał w tym spektaklu lepiej niż w transmisji w Mezzo Live HD. Robert.

      Usuń
  2. Ojej, w takim razie cieszę się, że w obsadzie nastapiła zmiana, nie przepadam za Poplavską.O ile pamiętam, pierwszą rolą wagnerowską Netrebko ma być właśnie Elżbieta , może potem i Elza, kto wie. W każdym razie będzie to z pewnością interesujące.

    OdpowiedzUsuń
  3. Popsy jest tak dokładnie nijaka, że jej wszechobecność jest dla mnie zagadką, choć może nie do końca.
    Co do "wymarzonej odtwrórczyni" tego czy tamtego przez Barenboima. Mam wrażenie, że ten dyrygent kieruje się przede wszystkim względami marketingowymi. Po prostu uwielbia pokazywać się na estradach ze śpiewaczką na topie. Kiedyś to była Bartoli, teraz jest Netrebko.
    Mam nadzieję, że jednak Anna Netrebko się opamięta i nie sięgnie po Wagnera. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie się wydaje, że Barenboim po prostu lubi Netrebko, pracowali razem już wiele razy. Poza tym - dajmy jej szansę, potrafi zaskakiwać. Ona przynajmniej nie jest nijaka. Może wyda jakąś niemiecką płytę zanim stanie na scenie, wtedy ewentualnie coś będzie wiadomo.
    Nie mam wiekszego problemu z Seiffertem i wierzę, że live brzmi jeszcze lepiej, ale mam wrażenie, że istnieje obecnie tylko jeden przyzwoity Tannhauser. Tęsknię za kimś innym (oczywiście dobrym) w tej roli.

    OdpowiedzUsuń
  5. A pamiętacie może młodego Seifferta z rejestracji "Fidelia" pod Harnoncourtem na CD (Teldec)? Ależ to był piękny. liryczny głos. Potem nadszedł Lohengrin (w Bayreuth śpiewany pięknie) i przeskok w mocniejszy repertuar, co kompletnie zdewastowało barwę.Słyszałem go jakieś trzy lata temu jako Tannhausera w DOB i niestety głos był mocno, mocno sforsowany. Ale to koszty Tristana i temu podobnych partii. P.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie słyszałam, ale "Fidelio" to nie jest moja ulubiona opera. Główną zaletą dzisiejszego Seifferta wydaje mi się to, że on zdaje się mniej więcej wiedzieć co wokalnie może, a czego nie, nie nadrabia krzykiem i siłowym wypychaniem dźwięku. 60-te urodziny już za nim, zmiany barwowe są też wynikiem upływającego czasu. A ten sprzyja raczej tzw. baritenorom, czy jak tam ich zwać.
    A pamięta ktoś "Tannhausera" z Zurychu, w którym kamerzysta wolał pokazywać reakcję Seifferta na pieśń turniejową Waltera niż młodego wykonawcę, który zresztą śpiewał dobrze.To był Kaufmann...

    OdpowiedzUsuń