„Lohengrin”,
często nazywany nie bez powodu ostatnią operą belcantową jest dostępny nawet
tym, którzy Wagnera unikają. Byłam już świadkiem wielu lohengrinowych olśnień u
osób, którym na sam dźwięk nazwiska kompozytora uruchomia się w mózgu jakaś
blokada złożona zazwyczaj z obiegowych opinii, rzadko mających potwierdzenie w
rzeczywistości. W związku z tym jest to dzieło straszliwie niebezpieczne, bo,
jak mówi pełen słynny tenor „jeśli raz Wagner cię dopadnie – koniec, to się
może tylko pogorszyć”. Pewnie stąd
bierze się stosunkowo niewielka ilość polskich wagneromaniaków – nie bardzo mamy od czego zaczynać.
„Lohengrin” został w Warszawie właśnie wystawiony po raz pierwszy od niepamiętnych czasów (1956). Produkcję
importowano z Welsh National Opera, gdzie miała premierę w maju 2013.
Przystosowanie do rozmiarów naszej sceny musiało polegać na znacznym
ograniczeniu jej przestrzeni, co dało na ogół dobre efekty. Przede wszystkim
dźwiękowe, bo zabudowanie dekoracjami stworzyło nowe środowisko akustyczne, znacznie bardziej przyjazne
śpiewakom niż to bywa zazwyczaj. Mnie, przyzwyczajonej do monumentalizmu Teatru
Wielkiego ten „Lohengrin” wydał się ponadto zaskakująco intymny, co odebrałam
pozytywnie zwłaszcza w kilku duetach, gdzie bohaterowie nie musieli błądzić
kilometrami aby się odnaleźć. Obrazy zbiorowe nie zostały „zaduszone” dzięki
dwupoziomowej scenografii. Uroda tej ostatniej wydała mi się mocno dyskusyjna,
z właszcza w pierwszym i trzecim akcie, gdzie znaleźliśmy się w dosyć
obskurnych koszarach (przynajmniej tak to wyglądało). Nie w tym jednak główny
problem – a w przeniesieniu akcji do czasów kompozytora. Cała fabuła należy
bowiem do kategorii mitu, który możemy w pełni zaakceptować jeśli rozgrywa się
„dawno, dawno temu”, w średniowieczu, o którym niewiele wiemy bądź też w krainie
Nigdy-Nigdy. Natomiast w konkretnych,
znacznie bliższych nam warunkach historycznych, uwiarygodnionych przez
konkretny kostium cała opowiadana historia prezentuje się co najmniej
egzotycznie. Nie miałam natomiast zastrzeżeń do pomysłu wprowadzenia już na
początku młodzieńca pomachującego raźno śnieżnobiałym skrzydłem, jako
demaskującego Gotfryda przedwcześnie. Można wszak przyjąć, że to my jesteśmy
uprzywilejowani i widzimy go tak jak Lohengrin, a nie jak jego otoczenie
postrzegające wyłącznie łabędzia. Ogólnie rzecz biorąc od strony
inscenizacyjnej rzecz wydała mi się raczej letnia – ani nie oburza ani nie
zachwyca.Wydarzenia toczą się zgodnie z logiką libretta, w pamięci pozostaje
klika ładnych obrazków (zamglone sylwetki w oknach zamku) – więcej nie oczekiwałam.
Za to występ orkiestry zarówno bardzo
mnie ucieszył, jak sprowokował do wcale niewesołych rozważań. Ucieszył, bo zagrali naprawdę dobrze, a to
nie jest łatwa partytura. Podobał mi się pomysł rozmieszczenia dwóch grup
dętych blaszanych w krańcowych lożach pierwszego balkonu – zabrzmiało to
niezmiernie przestrzennie i atrakcyjnie. A skąd mój smutek? Ano stąd, że na co
dzień ta orkiestra jest zwyczajnie skandalicznie zaniedbywana przez dyrekcję
teatru. Ma potencjał, co doskonale słychać przy tych rzadkich okazjach, kiedy
dobry dyrygent może z nią solidnie popracować. Ale zazwyczaj powierza się ją
przypadkowym szefom na krótkie terminy i
o żadnej ciągłości nie może być mowy. Cóż, kiedy kierownictwo muzyczne to
najwyraźniej ostatnia rzecz, na której zależy panom Dąbrowskiemu i Trelińskiemu.
Stefan Soltesz osiągnął z naszą orkiestrą znakomity rezultat, mimo, iż
próby podobno dalekie były od atmosfery spokoju i wzajemnej adoracji. Nie o to
jednak chodzi – chodzi o talenty, wspólną chęć wypracowania satysfakcjonującego
rezultatu oraz czas, aby to zrealizować.
Żadnej ze składowych tym razem nie zabrakło. Chór, jak zwykle przygotowany
przez Bogdana Golę wykonał powierzone sobie zadania wokalne i aktorskie bez
zarzutu, co w Teatrze Wielkim jest normą. Peter Wedd okazał się mocno
kontrowersyjnym Lohengrinem: niektórzy narzekali, że go z parteru prawie nie
słyszeli, inni słyszeli doskonale z drugiego balkonu i byli usatysfakcjonowani.
Ja nie miałam kłopotów z docieraniem głosu, czego momentami żałowałam. Nie
wiem, kto przekonał tenora o tak małym wolumenie, że może śpiewać tę partię.
Niestety, permanentny wysiłek niszczy urok lirycznej barwy, w pewnym momencie
(koniec drugiego aktu) spowodował też istotne obawy o stan zdrowia artysty,
który po wymagającym mocy fragmencie się zakrztusił. Jako postać Wedd jest
sympatyczny, ale pozbawiony charyzmy, którą Lohengrin mieć powinien. Mary
Mills, dysponująca ładnym,słodkim, okrągłym sopranem jako Elsa była bardzo
dobra – wierzyło się jej. Największą gwiazdą przedstawienia okazała się bez
najmniejszych wątpliwości Anna Lubańska, która udowodniła, że Ortrud nie musi
krzyczeć, żeby być wiarygodną i powodować ciarki na plecach. To właśnie sztuka
belcanta zastosowana w praktyce, no i cóż za rola, jaka wyrazista osobowość!
Biorąc pod uwagę całokształt kilka nietrafionych, krzykliwych nut w trzecim
akcie można spokojnie zapomnieć. Egoistycznie się cieszę, że wielki świat nie
zabrał nam Lubańskiej i mogę ją podziwiać na miejscu – Ortrud to kolejna jej
rola, którą (obok min. Dydony i Sary) zachowam w bardzo wdzięcznej pamięci ! Panowie Thomas Hall (Telramund) i
Bjarni Thor Kristinsson (król Heinrich) rozgrzewali się długo, ale za to
skutecznie. Hall zaprezentował przy tym przyjemny w barwie baryton, obaj zaś
niezłe aktorstwo. Ogólnie rzecz biorąc spędziłam w teatrze udane 4,5 godziny,
zakończone nieco dziwnym finałem. Nie wiem, czy lud Brabancji powinien się
cieszyć z odzyskania swego księcia biorąc pod uwagę jego aroganckie i dziecinne
zachowanie. Ale to już temat na odrębna historię ….
Nie wiem, które przedstawienie Pani widziała, ale ja po premierze mam dokładnie takie same odczucia jeśli chodzi o stronę wokalną. Początek wszyscy mieli słaby, byłam nawet nieco załamana w pierwszym akcie, lecz stopniowo zaczęli się rozśpiewywać - pierwsza Mills, potem Kristinsson, Hall dopiero z początkiem drugiego aktu, gdzie też po raz pierwszy usłyszeliśmy panią Lubańską, która - w odróżnieniu od reszty - od samego początku zabrzmiała rewelacyjnie!
OdpowiedzUsuńCo do Petera Wedda... Siedziałam na wspomnianym drugim balkonie i w sumie słyszałam nie najgorzej, ale usatysfakcjonowana bynajmniej nie byłam. Głos jakby zatrzymany w gardle, wyraźnie zabrakło nośności i przestrzeni. Z wywiadu zamieszczonego w gazetce teatralnej dowiedziałam się, że on próbuje też śpiewać Parsifala :/
A pomysł na łabędzia urzekł mnie niezmiernie :)
Pozdrawiam
Drusilla
Byłam we wtorek, nie cierpię premier. Irytuje mnie celebrycka otoczka. ale nie to najważniejsze - na 3-4 spektaklu nie ma już premierowych nerwów i wszystko się naturalnie układa. Ja siedziałam w szóstym rzędzie, dźwięk był tam nienaganny. Parsifala? Biedactwo, przecież może być nieszczęście w drugim akcie.Żal, bo w Mozarcie Wedd mógł brzmieć pięknie. Po co to niszczyć, zamiast korzystać z tego, co natura dała? A łabądek cudny był! Obawiam się jednakowoż, że biorąc pod uwagę finał lub brabancki mógł się poczuć jak poddani Joffreya Baratheona , z którym nieodparcie chłopię mi się skojarzyło.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPo wielu kierunkach pora wreszcie uwzględnić Warszawę. Zobaczę wznowienie "Elektry" nie tylko ze względu na Ewę Podleś, ale i Cristine Goerke, która jest chyba najlepszą obecnie, obok Irene Theorin, wykonawczynią roli tytułowej. Liczę na prawdziwą elektrownię na scenie :) Robert.
OdpowiedzUsuńA pewnie, że warto nas odwiedzić. Też będę na "Elektrze", z tych samych względów. Sprawdź może repertuar Warszawskiej Opery Kameralnej - nie ma, poza Pasiecznik wielkich nazwisk, spektakle stare jak świat, ale zazwyczaj jest czego słuchać - zwłaszcza, gdy śpiewa Anna Radziejewska (ostatnio wznowiono dla niej "Włoszkę") - no i wnętrze - klejnocik.
OdpowiedzUsuńA E. Herlitzius nie jest charyzmatyczną Elektrą? Pozdrawiam świątecznie - Piotr
OdpowiedzUsuńAleż jest (znakomita była w ostatnim, niesamowitym spektaklu Chereau)! Także świetną Ortrud> Pozdrawiam wzajemnie.
OdpowiedzUsuńMiałem szczęście trafić (przypadkowo, będąc przejazdem) na jej spektakl w Dreźnie. Mówiąc młodzieżowym slangiem "rozwaliła system" :) i wióry poleciały. Miała godne siebie partnerki - A. Schwanewilms i "Wagnerissimę", czyli Waltraud Meier. W czerwcu ta sama obsada pojawi się nad Łabą ponownie, a ponieważ z Polski to relatywnie blisko (szczególnie z Wrocławia) warto się wybrać. Zapomniałem o dyrygencie, a to w Elektrze przecież postać pierwszoplanowa. Za pulpitem Christian Thielemann - polecam Piotr.
OdpowiedzUsuńDrobne sprostowanie - Lohengrin wystawiony został w Warszawie 1956 roku (Mierzejewski/Bregy), w "Romie". Spektakl legendarny w mojej rodzinie ponieważ odrobione do ostatniego szczegółu biało-złote zestawienie łódka-łabądek-rycerz pokonało dobre wychowanie.
OdpowiedzUsuńSerdeczne dzięki za poprawkę! Zazdroszczą też rodziny - moja była kompletnie obojętna na uroki opery - wykonali obowiązek, zaprowadzili na "Traviatę" i parę innych spektakli i koniec.
UsuńObojętna? Jednak doprowadzili!
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
Usuńczy możnaby usunąć powtórzenie,
OdpowiedzUsuńjakieś dziwy się dzieją
Zrobione. A doprowadzili, bo uważali, że tzw. człowiek kulturalny powinien mieć pewną bazę, która obejmowała też podstawy opery i baletu.
Usuń