„Anna
Bolena” stanowiła dla swego twórcy prawdziwy przełom, istotną zmianę
jakościową. Po triumfalnej premierze przechodziła różne koleje losu, bywała i
zapominana na lata i przywracana do repertuaru na dłużej. To jedna z tych oper,
które wystawia się zazwyczaj dla
śpiewaczki zdolnej do udźwignięcia roli tytułowej, stawiającej przed
odtwórczynią bardzo wysokie wymagania. Chodzi nie tylko o wokalną
nieskazitelność, co już jest niebywale trudne, ale o coś więcej. Tu potrzeba
szczególnego typu aktorki-śpiewaczki, niezbyt zręcznie zwanego po polsku
tragiczką. Nieszczęsna bohaterka od pierwszych nut i chwil na scenie zna swoje
przeznaczenie i my też je znamy – nie dlatego, że przyswoiliśmy tę wiedzę na
lekcjach historii. Mam słabość do maestro Donizettiego i takich ról, ale
niełatwo zaspokoić na nie apetyt. Winy nie przypisuję okrzyczanemu kryzysowi
wokalnemu, bo mam wrażenie, że znalezienie dobrej Anny, Elżbiety, Marii Stuardy
czy Lucrezii nigdy nie stanowiło łatwego zadania. Całkiem niedawno mieliśmy w
Wiedniu i Nowym Jorku zupełnie przyzwoite spektakle „Anny Boleny”, ale czegoś
bardzo im brakowało. Anna Netrebko, czarująca głosem o właściwym wymiarze i
wspaniałej urodzie nie posiada tego tajemniczego pierwiastka, który tworzy
donizettiowską heroinę. Rosyjska diva dopiero teraz znalazła chyba kompozytora,
który w jej głosie i temperamencie leży najlepiej. Nazywa się … Verdi. Widać
czasem trzeba długiego błądzenia by dotrzeć do celu oczywistego. Wracając
jednak do nieszczęsnej Boleny chciałabym tym, którzy jeszcze tego nagrania nie
odkryli polecić z całego serca zapis przedstawienia z Arena di Verona, 29 marca
2007. Produkcja sama nie należy do najbardziej wymyślnych i skandalicznych, ale
pełna jest irytujących szczegółów psujących całość, która mogłaby być bardzo udana.
Winę za to przypisuję w podobnej mierze
Grahamowi Vickowi, co scenografowi i projektantowi kostiumów Paulowi
Brownowi. Scenografia jest tyleż brzydka
( w sinawych kolorach) i zawieszona pomiędzy epokami, co pełna elementów niby
symbolicznych, które przeszkadzają i śmieszą.
Mamy na przykład wielką, białą maskę pośmiertną z zawiązanymi oczami,
która towarzyszy poczynaniom bohaterów przez prawie cały drugi akt, mamy
gigantyczny miecz wbity w podłoże – jedno i drugie zapewne ma służyć jako
memento. Kostiumy stanowią mieszankę piorunującą - udają pochodzące z szesnastego wieku, ale nie do końca (drapowane damskie
tiurniury to raczej początek dwudziestego), są demonstracyjnie wręcz
przeładowane, wielowarstwowe i koszmarnie utrudniają poruszanie śpiewakom (
można sobie wyobrazić jak trudno w nich o odpowiednią wentylację). Szczególnych
„gratulacji” domaga się suknia, w którą
Brown ubrał nieszczęsną Giovannę w drugim akcie, z potwornymi wałkami w
roli rękawów. Reżyseria, chociaż pozbawiona większych ekscesów też nie ułatwia
życia protagonistom – Giovanna w akcie
błagania i pokory czołga się na brzuchu przed swą królową pokonując opór
kunsztownej, spiętrzonej szaty i śpiewając przy tym. Przytoczone szczegóły świadczą tylko o
jednym: arogancji Najwyższej Władzy, którą we współczesnym teatrze operowym
jest niestety reżyser. Gdyby chociaż poświęcenie wykonawców przydawało
dramatowi jakichś nowych znaczeń, ale przecież tak się w tym wypadku nie
dzieje. Zaś ów spektakl, jak to dziś często bywa stanowił koprodukcję kilku
teatrów i rozpełzł się potem po całych Włoszech. Miał różne obsady wspierające,
ale jedną bohaterkę główną stuprocentowo spełniającą wymogi roli Anny. Mariella Devia urodziła się
do takich partii i prezentuje w nich absolutną kontrolę nad czysto wokalnym,
stylistycznym ale także emocjonalnym jej aspektem. W tym głosie (niejako przy
okazji o nasyconej, pięknej barwie i wyrównanym we wszystkich rejestrach) nie
uświadczysz powierzchownej „łezki”, ona nie musi szlochać, błądzić rozbieganym
spojrzeniem i rzucać się w konwulsjach po podłodze, żebyśmy wiedzieli, że umysł
Anny został zmącony. Devia w momencie
nagrania spektaklu miała 59 lat, ale konia z rzędem temu, kto by się tego wieku
dosłuchał. W tym miejscu należy podziękować piratowi, który rzecz zarejestrował
i ocalił nie tylko utrwalając bezcenną kreację, ale też wykonując świetną
robotę – możemy obserwować akcję z pewnego oddalenia , zupełnie jak w teatrze.
Od czasu do czasu zdarzaja się zbliżenia na śpiewaków, lecz żadnemu z nich nie
sprawdzimy stanu migdałków. Najważniejszym partnerem Marielli Devii okazał się
w tym spektaklu Francesco Meli jako Percy prezentując te same zalety co zwykle
– bezbłędną otwartą emisję, piękne brzmienie glosu już wówczas nie tak
lirycznego, jak mogłoby się wydawać i żarliwość bez przerysowań. Laura
Polverelli była fachową Giovanną , najlepiej wypadła w duecie z Devią – kwestia
inspiracji? Michele Pertusi śpiewał króla Enrica bez przekonania, mam wrażenie,
że raczej Bellini stanowi jego naturalne terytorium. Elena Belfiore jako Smeton
nie wywarła na mnie najlepszego wrażenia (trochę ostro i krzykliwie), ale
utrzymała się w granicach akceptowalności. Te przekroczył niestety dyrygent Lü Jia nie panujący zupełnie nad dymnamiką
dźwięku. Orkiestra brzmiała momentami hałaśliwie, co powodowało u solistów
konieczność walki o bycie słyszalnym. Mimo wszystko, jeśli nie znacie –
poświęćcie ponad 3 godziny tej „Bolenie”. Warto.
piątek, 30 maja 2014
niedziela, 25 maja 2014
Opera inna niż wszystkie
Zaiste,
dziwna to opera, pod pewnymi względami niepodobna do niczego, co w tym gatunku
dotąd widziałam. W tym, że Rachmaninow zdecydował się napisać muzykę do tekstu
Puszkina nie ma jeszcze nic szczególnego – romantyczny poeta okazał się na
przestrzeni dwóch wieków librecistą równie efektywnym oraz inspirującym jak
Shakespeare. Tutaj nawet dosłownie librecistą, bo kompozytor nie zawracał sobie
głowy jakimkolwiek przykrawaniem utworu dla swoich potrzeb, potraktował go
wprost. Takie przypadki już się wcześniej zdarzały. Ale fakt, że Rachmaninow zdecydował się
właśnie na „Skąpego rycerza”, z jego całkowicie wydawałoby się nieoperową
fabułą jest już zdumiewający. Poniósł koszty podjęcia takiego ryzyka – jego
dzieło nigdy nie stało się popularne, nawet w Rosji wystawiane bywa niezmiernie
rzadko, a co dopiero gdzie indziej. Szkoda, bo rzecz to smakowita i przez swoja
osobność niezmiernie interesująca. Dodać należy, iż ta odrębność nie kryje się
w warstwie muzycznej – tam wpływy wagnerowskie są aż nadto oczywiste, można się
nawet dosłuchać bezpośrednich cytatów z „Pierścienia Nibelunga”. Osobliwość
kryje się w fabule i konsekwencjach scenicznych, jakie ona powoduje. Całość
(trwająca niewiele ponad godzinę) składa się z trzech obrazów : w pierwszym
młody rycerz Albert narzeka na skąpstwo ojca, za sprawą którego nie może
honorowo wypełniać obowiązków wobec swego suwerena – wszak wyposażenie (koń,
zbroja, giermek) drogo kosztuje. Wymknąwszy się dzielnie pokusie otrucia
rodzica, dziedzic rusza na skargę do hrabiego zaś tatuś oddaje się największej
rozkoszy swego życia – liczeniu zgromadzonych dóbr. Wszystko kończy się jak
powinno – wrednego skapca trafia apopleksja przed obliczem władcy, droga do
skarbca staje przed spadkobiercą otworem. Jak łatwo z tego opisu wywnioskować
brak tu najmniejszej rólki kobiecej zaś jedyną miłością jest żądza pieniądza. W
dodatku w dzisiejszych czasach rzecz mocno trąci polityczną niepoprawnością,
jedną z pięciu postaci okazuje się bowiem podły żydowski lichwiarz – to on
sugeruje narzekającemu synowi własnoręczne skrócenie Baronowi życia. Na domiar
trudności, które trzeba pokonać przy wystawianiu „Skąpego rycerza” partia
tytułowa nie należy do łatwych – jej zasadniczą część stanowi kolosalny (jakieś
25 minut!) monolog, który mógłby wystraszyć wytrawnego wagnerowskiego basa. Była
pisana dla Fiodora Szalapina, on jednak pokłocił się z Rachmaninowem przed
premierą na której wykonał ją ktoś inny. Z niezbyt bogatej praktyki wykonawczej
wynika, że chętnie po rolę Barona sięgają co odważniejsi wśród barytonów, jak w
inscenizacji którą obejrzałam. Miała ona miejsce w 2004 roku na festiwalu w
Glyndebourne. Reżyserka Annabel Arden
zrezygnowała ze średniowiecznych realiów chcąc nam chyba przypomnieć o tym, jak
odwieczna i ponadczasowa jest obsesja gromadzenia dóbr. Aby zaś uświadomić
widowni jej nieczystą naturę zatrudniła akrobatkę ucharakteryzowaną na istotę
wyrażnie diablej proweniencji. Postać ta milcząco towarzyszy bohaterom a to
wyginając się pod sufitem, a to niemiłosiernie krzywiąc twarz w odrażającym
grymasie komentującym ludzkie działania. Niepotrzebnie. Tym bardziej, że
grzebanie przy czasie akcji powoduje nieuchronna konsekwencję w postaci
niezgodności obrazu ze śpiewanym tekstem. Bo oto widzimy współczesnie odzianego
mężczyznę, który lamentuje nad swym dziurawym hełmem i wasalnymi obowiązkami
wobec przystojniaczka w garniturze i z kucykiem. Arden założyła prawdopodobnie,
że to żaden koszt i najważniejsze jest przesłanie. Trochę mnie jednak irytuje
założenie, że bez tego nie pojmę w czym rzecz. Taka łopatologia powoduje u mnie
zawsze dyskomfort. Ale – może powinnam się cieszyć, że reżyserka nie posunęła
się znacznie dalej, a mogła, biorąc pod uwagę dzisiejszą praktykę sceniczną. W
każdym razie Sergei Leiferkus, wykonawca kluczowej roli Barona podołał trudnemu
zadaniu. Może chciałoby się troszkę głębszego brzmienia, ale baryton Leiferkusa
bez problemu osiągał za to górę skali, no i co za mróżąca krew w żyłach
interpretacja! Richard Berkeley-Steele
nie dysponuje niestety głosem o właściwej mocy i jako Albert nieco się
męczył. Problem jednak w tym, że Rachmaninow napisał tę partię dla porządnego
heldentenora, zaś takich brakuje nawet do spektakli wagnerowskich. Berkeley-Steele śpiewał jednak nie tylko z wysiłkiem, ale też
koszmarnym, trudno rozpoznawalnym rosyjskim. Scenicznie zaś jego Albert
nieoparcie przypominał mi Siegfrieda. Albert Schagidullin w krótkiej acz ważnej
roli Księcia zaprezentował się bardzo kompetentnie. Jak zazwyczaj, gdy słyszy
się operę po raz pierwszy najtrudniej ocenić pracę dyrygenta – na moje ucho Vladimir
Jurowski znakomicie poradził sobie z gęstą orkiestracją partytury.
„Skąpy
rycerz” nie jest z całą pewnością propozycją dla zaczynających dopiero swa
przygodę z operą, ale poławiaczom pereł zmęczonym podążaniem tylko znanymi
ściezkami polecam serdecznie. W nadchodzącym sezonie La Monnaie zamierza wystawić
pod tytułem „Trojka” wszystkie jednoaktówki Rachmaninowa: „Aleko”, „Skapego
rycerza” i „Francescę da Rimini” w dobrej, wschodnioeuropejskiej obsadzie.
Radość z tego wydarzenia psuje mi tylko jedno – reżyserię powierzono pani Kirsten
Dehlholm (związanej z grupą Hotel Pro Forma), która ostatnio zafundowała
Poznaniowi koszmarnego „Parsifala”…
https://www.youtube.com/watch?v=iWqWqiISe00
wtorek, 20 maja 2014
O kobiecie z brodą, przebierankach i końcu sezonu w Met
Teraz,
kiedy medialny szum wokół “baby z brodą” już się nad naszymi głowami przewalił
możemy sobie spokojnie powiedzieć – my nie takie rzeczy widujemy w operze, zaś
genderowe przebieranki to nasz chleb powszedni. W zakresie podstawowym rzecz
jest prosta: panie nagminnie grywają panów zaś sytuacja odwrotna nieco
rzadziej, ale też się zdarza. Zapominalskim można przedstawić przykłady z lat
ostatnich : Ewę Podleś z doprawdy imponującym zarostem w „Ciro in Babilonia”
czy też Maxa Emanuela Cencica i Valera
Barnę Sabadusa w wdzięcznie poruszających się w sukniach w „Artaserse”. Bywaja
też większe komplikacje, jak mezzosopranistki w partiach mężczyzn którzy udają
kobiety ( Mozart, Strauss). Nasz ulubiony gatunek po prostu
tak ma od swych narodzin do dziś i nikogo to nie dziwi, o zgorszeniu nie
mówiąc. Nawet w naszym nadwiślańskim zaścianku zdarzył się w przeszłości tylko
jeden znany wyjątek - pan „będący z
zawodu dyrektorem” teatrów operowych (nawet dwóch w tym samym czasie)
publicznie otrząsał się z odrazy i oburzenia na babę co chłopów grywa i
zadeklarował, że z tej przyczyny p. Podleś zatrudniał nie będzie. Nieoceniony
ten fachowiec nie szefuje już na szczęście żadnej poważnej instytucji. Zaś
zabawy w udawanie kogoś innego nadal mają się znakomicie jako zasadniczy wątek
tysięcy komedii literackich, teatralnych, filmowych i wszelkich innych. Poza
zamianą płci pewnie najczęstszym wątkiem takich fabuł jest zamiana ról pomiędzy
wyżej a niżej postawionymi na drabinie społecznej. Z czasów, w których polskie
kino przedwojenne często gościło w telewizji pamiętam nawet „Manewry miłosne”,
w których państwo i służba posługiwali się tym chwytem w celu sprawdzenia
szczerości uczuć kandydata/tki na małżonkę/ka. Ten sam chwyt stanowi główne
źródło komizmu w „Kopciuszku” Rossiniego – Książe nie dowierzając, że okoliczne
panny interesują się nim samym, nie zaś jego stanowiskiem obsadza we własnej
roli swego lokaja zaś sam zakłada liberię. W związku z wykorzystaniem tak
popularnego schematu fabularnego niewspartego przez prawdziwe charaktery – mamy
tu raczej typy - utwór ten wymaga
błyskotliwej, lekkiej lecz wytrawnej reżyserii, inaczej staje się
ciężkostrawny. Niestety taki właśnie był ostatnio w Met. Produkcja jest już stareńka, podpisał ją
Cesare Levi zaś rewitalizować próbował Eric Einhorn. Bez większego powodzenia.
Scenografia i kostiumy umieszczają akcję w początkach dwudziestego wieku, zaś
choć jedno i drugie w zasadzie nie wykazuje sprzeczności z librettem to nie
cieszy też oczu. W osobliwy sposób poinformowano także widzów o tym, które z
postaci mają być tymi buffa, a które mamy potraktować serio. Stąd charakteryzacja traktująca twarze tych
pierwszych masą białego pudru na tle którego kwitną krwiste, okrągłe rumieńce
(namalowane … polskimi kosmetykami, Met od liku lat ma kontrakt na wyłączność z
pewną naszą marką). Być może cała ta dosłowność wzięła się z braku zaufania
realizatorów do komicznej siły samego utworu i przyznam, że go trochę
podzielam. Ta wersja „Kopciuszka” nie wydaje mi się ani szczególnie zabawna,
ani też czarowna. Zapewne ukryta gdzieś
głęboko we mnie mała dziewczynka domaga się wróżki, karocy i mierzenia
pantofelka. Tak czy inaczej siadając do oglądania miałam nadzieję, że dyrygent
wraz ze swoją orkiestrą i śpiewakami sprawią mi frajdę, mimo zastrzeżeń do
samego dzieła, na którym zazwyczaj się trochę nudzę. Uczucie braku
zaangażowania towarzyszyło mi jednak od początku do końca, Fabio Luisi
dyrygował letnio zaś obsada znacznie lepiej wyglądała na papierze niż na
scenie. Nie zawiodłam się na Joyce DiDonato i jej lekkim, uroczym
mezzosopranie, ucieszył mnie również powrót mimiki na jej twarz – podkreśla to
wszak naturalny wdzięk jakim natura niewątpliwie ją obdarzyła. Z panów
najlepiej wypadł debiutujący w Met Pietro Spagnoli – aktorsko standardowy jak
reszta, ale wokalnie bardzo dobry. Juan Diego Florez najwyraźniej nie wyleczył jeszcze choroby,
która wykluczyła go z wcześniejszych spektakli, bo jego głos brzmiał nieco
matowo i były niezwyczajne u tego śpiewaka trudności z osiągnięciem właściwej,
otwartej góry. Głos Aleksandro Corbellego też wydawał mi się nieco
przytłumiony, a że nigdy do atrakcyjnych w barwie nie należał pozostało tylko
podziwiać techniczną biegłość. Luca Pisaroni stanowi zaskakujący wybór do roli
Alidora, książęcego preceptora – za młody, za seksowny! Co gorsza też nie był w
optymalnej formie - prześlizgiwanie się po koloraturowych ozdobnikach świadczy
o tym najlepiej. Wszystkie te kreacje wydały mi się przyzwoite, ale nie tego oczekuję od teatru mającego ambicję być najlepszą operową sceną świata. I tak
skończył się ten sezon transmisji z Nowego Jorku – finałem adekwatnym do
zawartości. Z 10 spektakli tylko jeden,
„Nos” był dla mnie naprawdę fascynujący, dużo przyjemności miałam też z
„Eugeniusza Oniegina” (mimo wszystko) i „Werthera”. Reszta, poza kiepską „Toscą” wydała mi się
taka jak „Kopciuszek” – w zasadzie OK., ale letnia. A Państwu?
czwartek, 15 maja 2014
Dwie "Ifigenie"
Dysfunkcjonalna
rodzina to temat przez literaturę wykorzystywany chyba od jej początków, temat
nośny i taki, o którym każdy odbiorca ma coś do powiedzenia. W końcu większość
z nas w rodzinie się wychowała, a pokażcie mi taką podstawową komórkę społeczną
która w najmniejszym nawet stopniu na żadne dysfunkcje nie cierpi. A jednak
trudno by było (chociaż zapewne się da) znaleźć w całej historii rodzinę
bardziej przerażającą niż ta, którą stworzyli mitologiczni małżonkowie
Agamemnon i Klitajmestra oraz ich potomstwo. Źródła literackie są w ich sprawie
niezwykle bogate – począwszy od Homera poprzez innych pisarzy antycznych (Ajschylosa,
Eurypidesa, Owidiusza, Sofoklesa) , Racine’a aż do współczesności (między
innymi Eugene O’Neill, Sartre czy John Erskine). Teksty te stanowiły też
inspirację dla licznych kompozytorów i librecistów, przy czym – ponieważ czasem
znacznie się od siebie różnią jeśli chodzi o przytaczane fakty – różne też
bywaja w tym względzie pochodzące od nich dzieła muzyczne. Wystarczy porównać najsłynniejsze
opery upiornemu rodowi poświęcone – dyptyk Glucka o Ifigenii oraz „Elektrę”
Straussa. Nie są one tożsame w warstwie treściowej, a co dopiero jeśli chodzi o
intelektualną. Ostatnio powróciłam po długiej przerwie do Glucka i jego
„Ifigenii na Taurydzie”, zaś ten powrót był dla mnie ciekawy dzięki 2 spektaklom, które nie tylko
inscenizacyjnie, ale także muzycznie zdają się pochodzić z zupełnie różnych
światów. Zacząć wypada od wcześniejszej produkcji z Zurychu, poprowadzonej
przez Williama Christie zaś reżyserowanej przez Clausa Gutha. To ostatnie
nazwisko sugeruje sporą dawkę domorosłej psychoanalizy i ta obietnica (lub
groźba, jak kto woli) została zrealizowana. Mnie jednak irytowała w wizji Gutha
jej nadmierna ilustracyjność, niezostawiająca mi miejsca dla interpretacji.
Wszystkie wspomnienia, sny, obsesje Ifigenii i Orestesa są dosłownie pokazane
na scenie z udziałem ich zdublowanych postaci oraz dwóch innych
reprezentujących rodziców. Te figury mają wielkie głowy z papier mache
zaopatrzone w odpowiednie wyrazy twarzy.Troszkę to dziecinne, bardzo
łopatologiczne a w pewnym momencie wręcz
groteskowe. Przy stole zasiada wielkogłowa rodzina i rozpoczyna morderczą
sztafetę – Agamemnon szlachtuje Ifigenię, Klitajmestra Agamemnona, Orestes zaś
Klitajmestrę. Wszystko się zgadza, ale czy koniecznie musimy to zobaczyć na
własne oczy? Czy Guth zakłada, że widz jest kulturowym analfabetą i tej
historii nie zna, nie wie jakie piekło noszą w sobie rozdzieleni brat i
siostra? Reżyser posunął się jeszcze dalej, wprowadzając na scenę … olbrzymią,
skrwawioną dłoń – tego już mi było nadto (kuzynów Rączki z Rodziny Adamsów
spotykam w operze za często), zwłaszcza, że kolejnym jego pomysłem było
zwielokrotnienie postaci bohaterki do granic absurdu. Poza opisaną już dublerką
pojawia się także jej wersja dziecięca a wszystkie kapłanki Diany (Nicolas-François
Guillard, librecista namieszał nieco plącząc rzymską boginię do greckiego mitu
– powinna być Artemida) są lustrzanym
odbiciem Ifigenii. Nie zajął się zaś Guth inną sprawą, która zawsze mnie
nurtowała przy okazji tej opery - czemuż to z taką głęboką radością Ifigenia
wita zaginionego brata dowiadując się, że jest on matkobójcą? Czym innym jest
przecież zrozumienie i wybaczenie, czym innym zaś akceptacja takiego czynu.
Klitajmestra wszak próbowała ratować życie swej córki i nie pozwolić złożyć jej w ofierze w zamian
za militarne zwycięstwo. To pewnie pozostanie na zawsze tajemnicą Glucka. Dodać
trzeba, że „Ifigenia na Taurydzie” wyróżnia się pewna cechą niestandardową –
brak w niej wątku miłosnego, chyba, żeby za taki uznać płomienną przyjaźń
Orestesa z Pyladesem – ich wyznania mogłyby zawstydzić najbardziej rozognionych
kochanków… Od strony muzycznej produkcja zurychska się udała. Czemu się nie
dziwiłam, bo czuwał nad nią stary wyga William Christie – może niezbyt
temperamentny, ale niezmiernie elegancki, skupiony na detalu, rozsądny w
tempach. Wśród śpiewaków wyróżniłabym przede wszystkim Rodneya (lub Roda – bo z
wiekiem zaczął zdrabniać swe imię) Gilfry w roli niezwykle ekspresyjnie
rozdygotanego Orestesa obdarzonego ładnym barytonem. Deon van der Walt był
Pyladesem adekwatnym głosowo, ale jego mimika czasem odwraca uwagę od śpiewu –
ma on zwyczaj krzywić twarz w jedna stronę. Wreszcie Ifigenia – Juliette
Galstian - to rola porządna, aczkolwiek
w tym wypadku niezbyt ekscytująca.
Produkcję
drugą wystawiono w 2011 roku w komplecie z wcześniejszą i nieco mniej ciekawą
operą Glucka poświęconą dawniejszym losom bohaterki – „Ifigenią w Aulidzie”
- w ramach jednego spektaklu. Obie
części grane były w tej samej scenografii i oprawie muzycznej, ale śpiewane
przez różne artystki – ja się skupię na części drugiej. Marc Minkowski
potraktował partyturę zupełnie inaczej niż jego starszy kolega. U Minkowskiego
brak klasycznej elegancji i dopracowania najdrobniejszych szczegółów, zdarzają
się drobne niedokładności. Za to kiedy w partyturze jest burza, to nie
masz żadnych wątpliwości, co się właśnie
dzieje a wiatr niemal szarpie cię za ubranie. Muszę przyznać, że ta żywiołowość
i spontaniczna radość grania i przeżywania muzyki, jakiej dyrygent i jego
sławny zespół les Muciciens du Louvre Grenoble nie zatracili z latami praktyki
bardziej do mnie przemawia. Ale – to szczęśliwy wybór między świetnym a
znakomitym. Wokalnie podobnie, i w tym wypadku także skłaniałabym się ku
śpiewakom Minkowskiego . Mirelle Delunsch jest sopranem , zaś praktyka wykonawcza
przyzwyczaiła nas raczej do mezzo w partii Ifigenii, ale być może dzięki temu
wydaje się ona delikatniejsza, bardziej krucha i złamana przez okrucieństwo
swego losu. Amsterdamski Orestes , Jean-François Lapointe, mniej ekspresyjny
niż Gilfrey zdaje się być skierowany bardziej do wewnątrz, ale to równie
interesująca i angażująca propozycja interpretacyjna. Yann Beuron jako Pylades
był wpaniały, trudno mi sobie wyobrazić lepszego – łagodna słodycz i desperacja
w jednym. Nie do zaakceptowania okazał się dla mnie atrakcyjny scenicznie, ale
śpiewający nieładnym, drżącym głosem Laurent Alvaro jako Thoas (w Zurychu był
kompetentny Anton Scharinger). Od strony czystko inscenizacyjnej palmę
pierwszeństwa bez wątpliwości przyznałabym Pierre Audi’emu. Przygotował
spektakl bardzo skondensowany emocjonalnie, ale nie łopatologiczny. Zaufał
Gluckowi najwyraźniej wychodząc z założenia, że nie musimy mieć przed oczami
konkretnego obrazka, żeby odczuć – pokazać go nam to rola muzyki i jej
wykonawców. Atutem spektaklu była dla mnie ciekawie zaaranżowana przestrzeń z
muzykami i chórem umieszczonymi z tyłu
sceny, zaś jej przodem okolonym ciągami industrialnych schodów z okręgiem
ołtarzowym na środku.
https://www.youtube.com/watch?v=I--jFUtwBIw
Kochani Czytelnicy! Dziś, 16 maja mój blog skończył dwa lata. Dziękuję Wam serdecznie za towarzystwo na operowych ścieżkach!
Kochani Czytelnicy! Dziś, 16 maja mój blog skończył dwa lata. Dziękuję Wam serdecznie za towarzystwo na operowych ścieżkach!
piątek, 9 maja 2014
"Wesele Figara" z Monachium
Od czasu do czasu zamieszczam tu wspominki z moich licznych wizyt w
monachijskiej Bayerische Staatsoper. Dziś kolejna porcja, która może się
przydać, gdyby Państwo rozważali możliwość znalezienia się na jej widowni w
lipcu i obejrzenie „Wesela Figara”. Nadal grana jest tam ta sama, już 17 letnia
(premiera w czerwcu 1997) produkcja Dietera Dorna, która niemal co rok powraca
latem, w ramach festiwalu operowego.
Role drugoplanowe wykonują zazwyczaj miejscowi rezydenci, natomiast do
głównych ściągane są gwiazdy (w tym sezonie będą to Genia Kuhmeier , Vito
Priante i Stephane Degout). W „moim” spektaklu obsada była zupełnie inna, ale
zacznijmy od tego, co się nie zmieniło. Scenografia nadzwyczaj skromna: w I akcie ograniczony białymi ścianami z materiału sześcian sceny
wypełniony jest niewieloma sprzętami, w następnych dwóch są już tylko krzesła,
w ostatnim pozostawiono całkowicie pustą przestrzeń z podłogą zasłaną śnieżnymi płachtami, pełniącymi funkcję
kryjówki dla pragnących pozostać niewidocznymi bohaterów. Niektórzy narzekali
twierdząc iż ów ascetyzm to wynik ograniczonych środków finansowych, mnie się
wydaje, że w tak oszczędnym entourage’u akcja, zarówno sceniczna jak muzyczna
pięknie się uwypukla. Dorn przeprowadził ją prosto i logicznie, nie siląc się
na epatowanie szokującymi pomysłami. Stworzył za to kilka obrazów urzekających
urodą plastyczną, jak ten, w którym samotna Susanna obejmowana jest czule przez
cień stojącego już za sceną Figara. Kostiumy są wariacją na temat strojów z
epoki, niektóre stanowią też swoisty komentarz do charakterów – jak na przykład
„kogucia” purpura noszona przez Hrabiego. Zaś bohaterowie? Przyznaję, że do
dziś nie wiem, czy Hrabina jako niezbyt sympatyczna manipulatorka to wynik
zabiegów reżyserskich, czy też osobowości śpiewaczki. Barbara Frittolli nie
słynie z miłego usposobienia i trochę swego chłodu jej przekazała. Taką koncepcję
roli można zaakceptować, niestety głos, przynajmniej w „Porgi Amor” też był
nierozgrzany. Z czasem jednak brzmiał coraz lepiej i za „Dove sono” Frittolli
odebrała zasłużoną owację. Z Susanną rzecz się miała dokładnie odwrotnie –
Camilla Tilling od początku była urocza i czarowała nas ciepłem i urokiem osobistym oraz ślicznym
sopranem. Problem w tym, że nie wszyscy mieli okazję ten urok docenić, bo
głosik maleńki. Jej Figaro, Ildebrando
d’Arcangelo to jeden z najlepszych współczesnych odtwórców tej roli – pewność
intonacyjna, swoboda interpretacyjna, ładny głos, osobisty wdzięk. Mariusz
Kwiecień bez szczególnego wysiłku ze swej strony zdominował jednak ich
wszystkich, jak to bywa zwykle kiedy pojawia się na scenie jako Hrabia. Potrafi
połączyć arystokratyczno-samczą władczość z urokiem, który czyni konkiety jego
bohatera konkietami właśnie – nie zaś gwałtem. W „Hai gia vinto la causa”
przydaje się też bardzo precyzyjna koloratura, bo Kwiecień nie musi skupiać się
na technice, może poświęcić więcej uwagi interpretacji – z doskonałym
skutkiem. Obok niego największą atrakcją
wieczoru okazała się (przynajmniej dla mnie) Anna Bonitatibus jako Cherubino –
może mało chłopięca, ale jaki piękny, giętki mezzosopran, co za figlarność i
błysk w oku, jaki temperament! Warto też odnotować nazwiska wykonawców ról
drugoplanowych, jest poważna szansa, ze w tym roku się powtórzą, a wszyscy
(może poza lekko poskrzypującą Heike Grotzinger – Marceliną) byli świetni:
Alfred Kuhn – Alfonso , Kevin Conners – Don Curzio, Ulrich Res – Don Basilio,
wreszcie Donato di Stefano – luksusowy doprawdy Don Bartolo. Barbarinę ,
niezwykle rezolutną i świadomą tego co
się dzieje stworzyła słodkogłosa i urocza Evgenija Sotnikova. Juraj
Valcuha, młody słowacki dyrygent (w 2010 miał 34 lata) okazał się w Mozarcie
właściwym wyborem. Udało mu się wydobyć świetlistość tej partytury, a miałam
pewne obawy (jako, że niecały rok wcześniej byłam niechętnym świadkiem
zniszczenia „Don Giovanniego” przez hałaśliwą orkiestrę BSO pod jej ówczesnym
szefem, Kentem Nagano). Tak więc, jeżeli będziecie Państwo w lipcu w okolicach
Monachium – Warto zafundować sobie podobną przyjemność, w moich wspomnieniach
wieczór 17.07.2010 pozostanie jako jeden z bardziej udanych.
Dzisiejsze zdjęcia są mieszanką – część zrobiłam sama (to widać,
niestety po kiepskiej jakości), zaś inne pochodzą ze spektakli w zmienionej
obsadzie, ale dają odrobinkę pojęcia jak to wyglądało.
poniedziałek, 5 maja 2014
Au monde
Sytuacja opery współczesnej nie jest łatwa – szeroka publiczność nie
bardzo się nią interesuje woląc na ogół powracać do dzieł znanych, bezpiecznych,
lubianych niż wkraczać na obce tereny. Tam czeka bowiem często walka z oporną
materią muzyczną, hermetycznym językiem, skrajnie czasem nieprzyjaznym
środowiskiem akustycznym – nie każdy ma chęć i odwagę, aby się z tym mierzyć.
Bo opera, w wieku dziewiętnastym rozrywka jeśli nie masowa (we Włoszech
owszem), to przynajmniej popularna w dwudziestym wdrapała się na tyleż
zaszczytną, co niewygodną pozycję sztuki wysokiej. To na początek, potem było
jeszcze gorzej, zaczęto ją postrzegać jako coś nudnego, snobistycznego, czym
może być zainteresowana wąska grupa starszych ludzi. Próby przywrócenia opery
szerokim masom przez koncerty Trzech Tenorów i inne tego typu działania
powiodły się połowicznie. Trudno wyrokować, kto ponosi winę za rozbrat, jaki muzyka
zwana współczesną (termin nieprecyzyjny, określa się nim dzieła powstałe
przedwczoraj i te urodzone 100 lat temu) wzięła z publicznością. Poza profesjonalistami i naprawdę wąską grupą
wyrafinowanych melomanów propozycja udania się na koncert , na którym grane
będą utwory powstałe niedawno raczej entuzjazmu nie budzi. Oczywiście są
nazwiska, które znać wypada, zdarzają się niespodzianki w postaci nagłego
sukcesu komercyjnego pojedynczego „kawałka”, ale ogólnie wesoło nie jest. Z
operą współczesną jeszcze gorzej. Mam koleżankę, która bywa czasem razem ze mną
w teatrze powierzając mi z pełnym zaufaniem wybór repertuaru. Usłyszawszy, że oto udajemy się na rzecz w
miarę współczesną, pyta ona z lekkim przestrachem „bardzo będą na mnie
krzyczeć?”. Przyznam, że ją doskonale rozumiem. Mnie też często współczesna
muzyka wokalna wydaje się agresywna, złożona z gwałtownych, często zgrzytliwych
dźwięków, które powodują, że czuję się atakowana. Może niekiedy taki efekt jest
zamierzony, zaś na pewno ja nie odebrałam edukacji przygotowującej mnie
należycie do percepcji tej twórczości. Czasem jednak, w przypływie straceńczej
odwagi podejmuję ryzyko. W tym roku już po raz drugi zostałam nagrodzona
kontaktem z dziełem, które zauroczyło mnie na tyle, że chcę, żeby ze mną pozostało.
Zdecydowałam się na próbę obejrzenia najnowszej prapremiery z La Monnaie – „Au
monde” Philippe Boesmansa. Nazwisko 77 letniego kompozytora jest dosyć dobrze
znane, w końcu to jego szósta opera (czwartą była „Iwona, księżniczka
Burgunda”), ale po raz pierwszy z całkowicie współczesnym librettem. Joël
Pommerat zaadaptował po prostu własną sztukę, do której Boesmans napisał
muzykę. Muzykę piękną, liryczną, pełną nieoczywistych melodii, bogato, acz
nieprzytłaczająco zorkiestrowaną - z
ducha Debussy’ego. Przyznaję, że słuchając byłam coraz bardziej zdumiona i
zachwycona, że tak jeszcze można pisać. Linie wokalne, w przytłaczającej
większości parlando nie stanowią jednak zagrożenia dla słuchu,
najintensywniejsze emocje nie muszą przecież być wyrażane za pomocą ostrych,
ogłuszających dźwięków. A od emocji na
scenie aż kipi. Boesmans i Pommerat opowiadają nam historię siedmiorga członków
jednej, majętnej rodziny. Ojciec, sędziwy i momentami tracący kontakt z rzeczywistością
chce przekazać ster rodzinnych interesów (przemysł stalowy) w ręce młodszego
syna, który świeżo porzucił karierę wojskową i wraca do domu. Akcja toczy się
właśnie wokół niego, jedynego bohatera
obdarzonego imieniem - Ori (Orestes?), postaci niezmiernie enigmatycznej. Przez
pierwsze 20 minut razem z rodziną czekamy na jego pojawienie się, napięcie
narasta. Przybycie Oriego nie rozwiązuje go, mnoży tylko pytania. Kim on jest?
Dostajemy tropy, nie otrzymujemy odpowiedzi. To, co wiemy na pewno samo w sobie
jest bulwersujące – Ori pozostaje w zbyt bliskim związku z ze Starszą Córką,
która sama stwierdza, że nie wie, kto jest ojcem dziecka, którego się
spodziewa. Wątek kazirodztwa nie jest jednak najbardziej przerażający - sugestie mrożące krew w żyłach padają z ust
Drugiej Córki, która widuje brata powracającego z nocnych spacerów z okrwawioną
twarzą, podczas gdy w okolicy giną kobiety. Właśnie – widuje, czy tylko śni?
Druga Córka jest postacią najmocniej na scenie obecną, wiemy, czym się zajmuje
zawodowo, ale to nie rozwiązuje zagadek. Właściwie każdy z bohaterów niesie za
sobą cień tajemnicy i tragedii . Starszy Syn, odrzucony przez Ojca (dlaczego?),
Mąż Starszej Córki usiłujący manipulować wszystkimi i w tym celu sprowadzający
do domu Obcą Kobietę (graną przez aktorkę), która staje się katalizatorem
wydarzeń. Wreszcie Najmłodsza Córka adoptowana z powodu podobieństwa do zmarłej
(kiedy? jak?) o znaczącym imieniu Phedra. Najmłodsza obsesyjnie powtarza „nie
jestem nią, jestem sobą” i szuka swego miejsca w tym skomplikowanym układzie. Brzmi to wszystko jak opis hollywoodzkiego
thrillera, ale – inaczej niż w takim filmie – nie dostaniemy w finale żadnych
rozwiązań, odpowiedzi musimy poszukać sami – w sobie. Wszystko to rozegrane jest w cudownej
zgodzie z muzyką, pozbawione w zasadzie gwałtownych wybuchów, ale oderwać się
trudno. Mam wrażenie, że to kolejna produkcja, którą lepiej ogląda się w domu
niż z widowni (która i tak ma zawsze przewagę bezpośredniego słuchania muzyki).
Rzecz dzieje się bowiem w ciemnym, ascetycznie prostym wnętrzu, rozświetlonym
tylko przez szczelinę w zasłonach (wyjście do grodu), w którym tylko my,
widzowie przed ekranem możemy obserwować drobne, jakże ważne gesty, zmiany
wyrazu twarzy i oczu. Autorzy mieli sporo szczęścia, bo teatr La Monnaie de
Munt zapewnił im nie tylko znakomią, własną orkiestrę pod wytrawną batutą
Patricka Davina ale też grupe fantastycznych śpiewaków- aktorów. Patricia
Petibon gra rolę Drugiej Córki w sposób nieco nadekspresyjny, irytujący
momentami, podobnie też ją śpiewa. Początkowo pomyślałam sobie „no tak, jak
zawsze”, ale dłuższa obserwacja przekonała mnie, że była to całkowicie
świadoma interpretacja – ta postać miała
taka być. Znakomicie też wywiązały się ze swoich zadań Charlotte Hellekant
(Starsza Córka) i Fflur Wyn (Najmłodsza) stanowiące kontrast nie tylko głosowy
(mięsisty mezzosopran – srebrzysty sopran) ale także fizyczny. Najmłodsza Córka
nieodparcie przypomina mi przy tym Melisandę – może tak wyglądała jej młodość
przed Pelleasem i Golaudem? Role męskie są nieco skromniejsze wymiarowo, ale
zostały także wykonane znakomicie przez Frode
Olsena (Ojciec), Yanna Beurona (Zięć) i Wernera
Van Mechelena (Starszy Syn). Największy ciężar spoczął na barkach Stéphane
Degouta, który go udźwignął. Ori to osobliwa rola – jego obecność na scenie nie
jest długa, ale to on, bez żadnych starań ze swej strony staje się siłą
sprawczą działań i uczuć wszystkich innych. No i nosi w sobie tajemnicę, o
której istocie sami mamy rozstrzygnąć. Degout jak zawsze zaprezentował zalety
swego głosu, ale też fantastyczny talent aktorski (to magnetyzujące
spojrzenie…).
Moi drodzy, wiem, że pewnie
niewiele osób zdecyduje się na przeczytanie tego wpisu. Ale „Au monde” naprawdę
warto poświęcić dwie godziny swego czasu. Do 13 maja można obejrzeć spektakl
darmowo na stronie La Monnaie. Jeśli ktoś się zdecyduje, podejrzewam, że nie
będzie żałować. W każdym razie- bardzo proszę tego, kto by spróbował o chociażby
króciutkie podzielnie się opinią.
Subskrybuj:
Posty (Atom)