niedziela, 29 czerwca 2014

"Manon Lescaut" w ROH

Czekałam na ten spektakl z wielkim zainteresowaniem ze względu na debiut Jonasa Kaufmanna jako kawalera Des Grieux , ale także na kierownictwo muzyczne Antonio Pappano. Przed seansem starannie, acz wielkim wysiłkiem woli omijałam relacje i recenzje, tak więc do oglądania zasiadłam znając tylko  kilka zdjęć i wiedząc wobec tego, że będzie to kolejna inscenizacja uwspółcześniona. Nic to dziś nie znaczy, bo rozgrywanie akcji w czasach, w których umieszcza ją libretto jest rzadsze niż przenoszenie jej gdzie się reżyserowi podoba. Ciekawe, że w czasach powstania opery ani Puccini, ani jego koledzy nie obawiali się, że odbiorca nie będzie w stanie wruszyć się losem bohaterów żyjących o wiek albo więcej wcześniej.Z modą się jednak nie wygra, trzeba poczekać aż wygaśnie sama lub się przyzwyczaić gdyby wygasnąć nie chciała. Niestety wszystko wskazuje na przypadek drugi, a w tych warunkach trzeba, wchodząc na widownię lub zasiadając w fotelu domowym mieć nadzieję, że przynajmniej koncepcja reżyserska będzie jako tako spójna. O zgodności słowa z obrazem należy, dla własnego dobra zapomnieć i przyjąć rzeczy takie, jakimi są. Jonathan Kent  najwyraźniej starał się, żeby jego inscenizacja była na ile się da logiczna i koherentna, pod tym względem osiągnął sukces. Szkoda, że tylko pod tym, bo nie pokonał podstawowej trudności, jaka staje przed reżyserem „Manon Lescaut” . Jak już pisałam przy okazji spektaklu z Baden Baden tym problemem jest sama bohaterka, a raczej jej charakter, a tu wszystkie jego złe strony zostały niemiłosiernie podkreślone.  Po w miarę konwencjonalnym pierwszym akcie (chciaż Manon od początku nie jest  żadnym naiwnym dziewczątkiem, przybywa na scenę luksusowym samochodem razem z braciszkiem i Gerontem) w drugim razem z nią znajdujemy się w –excusez le mot – burdelu, bo doprawdy trudno to nazwać delikatniej. Manon nie jest tylko utrzymanką Geronta ale jego własnością, używaną w sposób obrzydliwy i służącą jedynie pomnożeniu zysków z prostytucji. Ale ona się na to godzi, ze wstrętem, ale jednak. Dla zarobku bierze udział w kręceniu filmu pornograficznego (mamy nawet obowiązkową w takim dziele scenkę lesbijską), w tym samym celu prezentuje swe wdzięki widowni złożonej z kilkunastu starszych klientów.Wyglądu bohaterki nie ma co bliżej opisywać, wystarczy spojrzeć na zdjęcia – jest adekwatny do miejsca akcji 

(zastanawiająco przypominała mi pewną samozwańczą królową piosenki z naszego kraju- ta sama subtelność i gust) . Miłość kawalera Des Grieux musiała doprawdy być niezmierna i wszechogarniająca, jako, że mimo iż był owego wszeteczeństwa ukrytym pod lateksową maską świadkiem – wybaczył. By, jak każe libretto po raz kolejny przekonać się iż natura jego bogdanki pozostaje niezmienna – „sempre la stessa” - , co w końcu doprowadzi do zguby ich oboje. Nawiasem mówiąc  kawaler , podążający za swoim uczuciem gdziekolwiek ono go zawiedzie to bohater wyjątkowy na tle innych amantów dziewiętnastowiecznej opery zawsze gotowych wziąć pozory zdrady za prawdę i zamęczających sopran aktami wściekłej zazdrości… Akt trzeci wydał mi się nieco pokrętny inscenizacyjnie – trudno powiedzieć, co też właściwie znaczy scenografia z wybiegiem jak na jakiejś koszmarnej aukcji i przejściem „na drugą stronę” przez rozdarty plakat z napisem „naivete”. Za to finał jest rozdzierający jak należy – kochankowie błąkają się do urwanej nagle, jakby po trzesieniu ziemi szosie prowadzącej donikąd za plecami mając rozpaloną pustynię (Dolina Śmierci?). Ten sam, co w lupanarze tylko podniszczony strój Manon eksponujący nad miarę bujną kobiecość Kristine Opolais  przypomina nam co ich zaprowadziło w to miejsce, z którego nie ma już ucieczki. Wszystko to, zapewniam Państwa, którzy nie widzieli, układa się w jakiś ciąg logiczny, chociaż w sumie jest dość obrzydliwe. Nie miałam szczęścia oglądać tegorocznej realizacji rzymskiej, która, sądząc z fragmentów na YT była w miarę normalna, żałuję bardzo. Po nieudanym spektaklu z Baden Baden czeka jeszcze premiera w Monachium, ale reżyserem będzie Hans Neufels, ten od „Rattengrina” , w związku z czym już się boję. Trzeba będzie zacisnąć zęby i znieść to, co widać aby rozkoszować się tym, co słychać – dokładnie tak, jak w Londynie (to oczywiście tylko moje przypuszczenia i obym się myliła jeśli chodzi o produkcję BSO).  Team muzyczny sprawdził się  na królewskiej scenie wspaniale. Spodziewałam się tego po wybitnym facowcu i entuzjaście Antonio Pappano i nie doznałam rozczarowania, chociaż momentami orkiestra była trochę za głośna. Kristine Opolais oczekiwałam z lekkim niepokojem, bo jakkolwiek lubię jej głos, ostatnio wykazywał on oznaki zmęczenia i przetrenowania. Muszę przyznać, że lęk był bezpodstawny – Opolais śpiewała pewnie, wszystkie rejestry ma na miejscu i wszystkich używa. Pewien wysiłek słyszalny w górze skali akurat u Pucciniego nie przeszkadza jak na przykład w Verdim czy belcanto. W ramach tak a nie inaczej ustawionej przez reżysera roli starała się też stworzyć interesującą postać, co udało się tylko częściowo. Jej tour de force, czyli „Sola, perduta, abandonata”  było odpowiednio  dramatyczne i rozdzierające. Jonas Kaufmann, jako w tych warunkach jedyna sympatyczna postać miał zadanie nieco ułatwione, przynajmniej od strony aktorskiej. Z tym, że Des Grieux  w takim ujęciu pozostaje też jedynym, który się zmienia i dojrzewa. Puccini podarował swojemu tenorowi piękną partię – od banalnej piosenki o brunetkach i  blondynkach, przez  liryczny przebój „Donna non vidi mai” aż do dwóch dramatycznych arii w akcie drugim i trzecim. Kaufmann zaczął poprawnie i rozwijał się razem ze swoim bohaterem by już w drugim akcie osiągnąć właściwy wyraz zrozpaczonego mężczyzny udręczonego przez złą miłość. To jego najlepsza pucciniowska rola ( moim zdaniem oczywiście), w której mniej niż zwykle usłyszałam słynnego gardłowego brzmienia a więcej ciepła. Zalety interpretacyjne pozostaja bez zmian. Poza parą nieszczęsnych kochanków „Manon Lescaut”  ma jeszcze do obsadzenia co najmniej dwie ważne role drugoplanowe i tym razem  były one świetne. Chapeau-bas przed Christopherem Maltmanem, który poza tym, że śpiewał znakomicie zdrowym, mocnym barytonem obdarował swego Lescauta osobowością zwodniczo uroczego łotrzyka. Brat Manon jeszcze na początku trzeciego aktu się śmieje i nie traktuje sytuacji poważnie, ale moment, w którym dociera do niego,  że już nigdy siostry nie zobaczy i uśmiech zmienia się w grymas żalu warto zobaczyć. Tym razem nie musiałam przeczekiwać scen z udziałem Lescauta jak to zwykle u mnie bywa, wręcz czekałam na jego pojawienie się. Maurizio Muraro miał do zagrania postać ohydną, bezwzględnego sutenera jakim w tej produkcji uczyniono Geronta i zrobił to bardzo dobrze  naprawdę znakomicie przy tym śpiewając.

Podsumowując – raczej nie powrócę już to tej „Manon Lescaut” w pełnej wersji, ocalając tylko ścieżkę dźwiękową, która jest tego warta. 














7 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A na mojej pułce nagranie tej opery pełni rolę półkownika, bo ja wolę good performance of "Tosca".

      Usuń
  2. dziś transmisja w BBC3

    OdpowiedzUsuń
  3. Posłuchać warto, nie będzie zakłócać wrażenia reżyserska inwencja.

    OdpowiedzUsuń
  4. Papageno, proszę, popraw w moim wpisie tę nieszczęsną "pułkę". Nie zauważyłem przed edycją. Dzięki, R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robercie, nie mogę edytować komentarzy, mogę tylko usunąć. Co też czynię, chociaż szkoda, bo link fajny.

      Usuń
  5. Papageno,

    w mojej opinii spektakl nie jest tak obrzydliwy w warstwie wizualnej, jak napisałaś.
    Jest dość ostry, ale nie wulgarny. Natomiast pod względem wokalnym i aktorskim - jest bardzo dobry.
    Należy tylko żałować, że transmisje live z ROH są niedostępne w Warszawie. Ja obejrzałam transmisję w Kielcach.
    W trakcie przerwy zaprezentowano program transmisji na sezon 2014/2015.
    Jola

    OdpowiedzUsuń