Są
takie opery, które bezpowrotnie utonęłyby w otchłani niepamięci gdyby nie
pojedynczy fragment, zwykle aria, wciąż nagrywana na płytach i śpiewana na
koncertach. Do tej niewdzięcznej kategorii należy „La Wally ” Catalaniego, wszyscy
znają „Ebben, me ne andro lontana” (wykonywały ją z upodobaniem Maria Callas,
Renata Tebaldi czy Renata Scotto), ale niewielu z nas miało okazję zapoznać się
z całością i sprawdzić przynajmniej nausznie czy rzecz rzeczywiście niewarta
jest uwagi. Nie ma co się oszukiwać, zazwyczaj wyrok czasu bywa słuszny i
rzadko z mroków zapomnienia udaje się wydobyć prawdziwy diament. Nie powiodło
się i tym razem, co stwierdziłam oglądając spektakl transmitowany z Grand Théâtre de Genève, tyleż z powodu
samego dzieła jak sposobu jego scenicznej realizacji. Zacząć wypadałoby jednak
od utworu. Alfredo Catalani miał tego pecha, że był niemal rówieśnikiem
Pucciniego i jego własny talent na porównaniu tym nie korzystał. Na dodatek, to
wielkiemu mistrzowi dostawały się najlepsze libretta Luigiego Illicy, który dla
Catalniego wysmażył twór mocno niedoskonały. Historia opowiedziana w „La Wally ” opiera się na
romansie i sztuce teatralnej Wilhelmine von Hillern. Oryginał kończył się
jednak happy endem, czego nie zniósł by żaden szanujący się werysta, Illica
dopisał więc zakończenie tyleż melodramatyczne, co absurdalne. W związku z tym
nieszczęsny tenor zmuszony został do dwukrotnego spadania do tej samej górskiej
rozpadliny, w finale już nieuratowany przez bohaterską dziewczynę, która (z
niewielką pomocą lawiny) podąża za ukochanym. Najgorsze jednak nie wydały mi
się meandry fabuły a niezdecydowanie zarówno kompozytora jak librecisty co
właściwie chcą stworzyć – rodzajową operę o życiu szwajcarskich górali czy też
porządny melodramat, w którym namiętności wybujałe są niczym okoliczne szczyty.
Najbardziej cierpi na tym postać amanta, który niewiedzę o własnych chęciach i
skłonnościach dzieli z autorami. Sama muzyka też nie wydała mi się frapująca, a
wręcz nudnawa zaś próby udramatycznienia jej na siłę niczego dobrego nie
przynoszą. Po dwugodzinnym słuchaniu pozostało mi wspomnienie czegoś w zasadzie
miłego, ale w sumie trochę mdłego i nijakiego. Wrażenie pogłębione zostało
przez Cesare Levi, który nie bardzo miał pomysł co z tym fantem zrobić. W
związku a tym w części pierwszej mamy ostentacyjnie podkreślaną tradycyjność
tej produkcji – zgodne z czasem i miejscem akcji śliczne kostiumy oraz scenografię
jak z lat pięćdziesiątych wraz oleodrukowymi górami w tle. W drugiej atmosfera się zagęszcza i reżyser wraz
ze scenografem Ezio Toffluttim nie
mielił najwyraźniej odwagi, żeby kontynuować przyjęty kierunek, w związku z tym
na tle tych samych szczytów z lanszaftu mamy białą kładkę symbolizującą grań i … złowróżbny obraz czaszki. Najlepszy jest
jednak obraz przepaści, do której spada biedny tenor – to dziura w deskach
sceny. W akcie ostatnim, zakończonym już upadkiem bezpowrotnym bohater ginie w
„czeluści” z której dziesięć minut wcześniej ktoś inny wychodził po schodkach i
takoż do niej powracał. Wszystko to razem nie sprzyja przejęciu się dramatem
Wally, która, jak to sopran nie chce barytona (błąd, ma on do zaśpiewania
najciekawszą muzykę), za to z tenorem, jak to zwykle z nimi bywa ciągłe
kłopoty. Przy tym ona też nie bardzo wie, czy bardziej chciałaby go uśmiercić czy
wylądować z nim w sypialni. Jak na takie warunki Ainhoa Arteta zrobiła co
mogła, abyśmy zaczęli kibicować nieszczęsnej Wally, ale niestety – na taką
bohaterkę potrzeba śpiewaczki wyrafinowanej jak wyżej wymienione mistrzynie.
Arteta zaś nie dość, że emocjonalnie obojętna jest kolejnym sopranem, który po
latach kariery utracił dół skali, góra zaś mocno się odbarwiła i tylko średnica
pozostaje przyjemna dla ucha. Yonghoon Lee był mi jak dotąd znany wyłącznie z
nazwiska z którym spotykałam się w recenzjach z Met i innych renomowanych
teatrów (dobre opinie zbiera zwłaszcza
za swojego Carlosa). Po „La
Wally ” nie nabrałam ochoty na pogłębienie znajomości. Nie mam
pojęcia, gdzie Lee się kształcił (w rodzinnej Korei?), ale w moich uszach brzmi
jak dziwna mieszanka szkół rosyjskiej i amerykańskiej. Z rosyjskiej ma pewną
gwałtowność, z amerykańskiej przeświadczenie, że należy śpiewać zawsze tak,
jakby się stało na największej scenie świata (na nieco mniejszej daje to
niezachęcający efekt krzyku). Do tego dochodzą jeszcze górne dźwięki wydobywane
ze ściśniętego gardła. Szkoda – to atrakcyjny w barwie tenor i dobrze się
prezentujący mężczyzna. W tej sytuacji laury wokalne należą do dwojga artystów,
sądząc po nazwiskach pochodzących ze wschodu Europy (trudno znaleźć o obojgu
jakieś konkretne wiadomości) – Vitaliya Bilvyy i Ivanny Lesyk-Sadivskiej . Sadivska
zachwyciła mnie nie tylko pięknym głosem, ale też czystko technicznymi
umiejętnościami oraz wrodzonym wdziękiem, z jakim zaprezentowała się na scenie
jako Walter, przyjaciel z dzieciństwa Wally. Pieśń o szarotce, która powraca w
czasie akcji kilkakrotnie wcale nie jest tak prosta do wykonania jakby się
mogło wydawać. Bilvyy, poza ciepłym, giętkim barytonem ma jeszcze spore
możliwości wyrazowe – inaczej brzmi, kiedy błaga Wally o miłość, inaczej gdy próbuje
ją na niej wymusić a jeszcze inaczej na sekundy przed próbą zamordowania
Hagenbacha na jej życzenie. Evelino Pidò nie pozostawił mi właściwie żadnego
wrażenia – Orkiestra Szwajcarii Romańskiej brzmiała poprawnie, tempa były
rozsądne, dynamika też, koordynacja między sceną a orkiestronem właściwa. I
tyle.
poniedziałek, 28 lipca 2014
sobota, 26 lipca 2014
Addio, Maestro Bergonzi!
Smutno jakoś ostatnio. Odchodzą jeden za drugim
mistrzowie, którzy stanowili punkt odniesienia dla następnych pokoleń
śpiewaków, dyrygentów, muzyków. Dziś przyszła wiadomość o śmierci Carlo
Bergonziego, który 13 dni temu obchodził dziewięćdziesiąte urodziny. Dotrwał. Nie
śpiewał od dawna, ale dobrze było pomyśleć, że jest tam, w Buseto i nadal
mieszka w swoim hotelu o nazwie „I Due Foscari” . A teraz dołączył do swoich
uczniów – Salvatore Licitry i Vincenzo La Scoli. Addio, Maestro!
wtorek, 22 lipca 2014
Papageno i kartki papieru - "Czarodziejski flet" w Aix
Zaczęło się
groźnie – jedna z pracownic technicznych odczytała list, z którego wynikało, że
festiwal w Aix-en-Provence, podobnie jak kultura francuska są poważnie
zagrożone przez brak pieniędzy. Chodziło głównie o płace i zajęcie osób
sezonowo zatrudnionych, a wszak festiwal, z samej swej natury daje pracę i
honorarium tylko czasowo. Tego typu
incydenty zdarzają się w Aix regularnie, zaś w tegorocznej, sześćdziesiątej
szóstej (czyżby znów piekielna interwencja?) główne uderzenie protestów zostało
skierowane na spektakl „Ariodante” , z Mozartem protestujący obeszli się
łagodnie.
„Czarodziejski flet” można interpretować wszelako, ale nurty podstawowe są trzy – albo dostajemy ponury , za to wzniosły do granic śmieszności dramat (nie cierpię tej opcji) , albo widowisko w założeniu przynajmniej poetyckie (rzadko, ale czasem się to udaje) lub też zwyczajną bajkę, dziecięcą zabawę w jazdę bez trzymanki gdzie sens i morał są wyłożone w sposób czasem nadto jasny. Spektakl z Aix to kolejna ścieżka – sceniczny dowód na banalne i oczywiste twierdzenie, że wszyscy: muzycy, śpiewacy, chórzyści, statyści, pracownicy techniczni, twórcy efektów specjalnych, dyrygent, reżyser itd. bez końca, oraz my, publiczność jesteśmy współtwórcami tego jedynego, raz się zdarzającego przedstawienia. Oglądając efekt poczułam się trochę jak na wyrafinowanych warsztatach teatralnych, jakby reżyser Simon McBurney chciał mi powiedzieć : tak oto powstaje Sztuka, zbiorowym wysiłkiem – chcesz dołączyć? Jak to wygląda konkretnie? Przede wszystkim – nie ma scenografii. Widzimy tylko płaszczyzny zmieniające czasem kąt nachylenia i kurtyny stanowiące tło dla niewymyślnych, ale trafnych i spełniających swe zadanie projekcji wideo. Kostiumy są proste – żadnych tam papuzio-pierzastych szatek dla Papagena czy zdumiewających szat dla Królowej Nocy. Rekwizytów – kilka, też codziennej natury, jak drabinka, stół, czy wózek inwalidzki – wykorzystywany bez sensu i potrzeby w wielu produkcjach, tu sens ma. Samo w sobie to wszystko nie stanowi nadzwyczajnej osobliwości, ale mamy elementy dodatkowe. Widzowie, poza akcją czysto sceniczną mogą obserwować jak ona się tworzy na bieżąco. Patrzymy bowiem na pana , który rysuje kredą na tablicy napisy i symbole stające się, dzięki przekazującej obraz kamerze projekcjami video i komentarzem do wydarzeń. Oglądamy też osobę (wraz z niezbędnym jej do pracy warsztatem) tworzącą efekty dźwiękowe do scen mówionych. Główni bohaterowie, zwłaszcza Papageno (który desperacko poszukuje swej „Ein Mädchen oder Weibchen” również w orkiestronie i na widowni ), ale także Sarastro rozpoczynający drugi akt mową wprost do widzów, wśród których się znajduje dość często wchodzą w interakcje z muzykami, obsługą sceny, dyrygentem i publicznością. Brak bogatej scenografii wymusza rozwiązania piękne czasem w swej prostocie - na przykład ptaki towarzyszące Papageno są symbolizowane przez ludzi trzepoczących złożonymi kartkami papieru. Wszystko to, proszę Państwa działa! Czas się przyznać – bardzo mi się ten „Czarodziejski flet” podobał. Mimo, iż w tym spektaklu paternalistyczno-mizoginiczna wymowa samego utworu (i tak przepadam za „Fletem”, wszak kocha się bardziej pomimo niż za) jest raczej podkreślona niż stonowana. Popatrzmy na Królową Nocy – to nie jest żadna z typowo operowych Złych Czarodziejek , to kobieta której podstawową winą była niechęć do poddania się woli męża i każdego innego mężczyzny, który zechce nią rządzić(Sarastro!) , co jest przecież powinnością i powołaniem samicy. O tym się mówi w tekście wielokrotnie. Królowa, stara i bezsilna bez powodzenia próbuje wszcząć bunt przeciwko męskiej hegemonii, teraz odbierającej i zawłaszczającej jej córkę. Którą, brew tradycji wykonawczej bohaterka kocha, jak normalna matka. W tym momencie znalazłam na YT tylko jeden fragment przedstawienia z Aix, ale za to ten robiący największe wrażenie. To „Der Hölle Rache” w niesamowitym wykonaniu Kathryn Lewek. Popatrzcie i posłuchajcie jak ona śpiewa i jak gra, jak akcentuje każdą nutę wściekłymi zwrotami wózka i jakiej jakości jest jej koloratura.
https://www.youtube.com/watch?v=8IrekvRE7Vs
Lewek niecały rok temu zdobyła trzecią nagrodę na Operaliach, zgarnęła też nagrodę publiczności, czemu się szczególnie nie dziwiłam. Poza niezaprzeczalnym talentem w różnych kierunkach ma ona jeszcze tę cechę, którą zwie się „star quality”, a dziś, kiedy u śpiewaczki najważniejsza jest smukła talia liczy się też jej uroda. Wielka kariera przed nią. Trzeba jednak podkreślić, że w tym spektaklu właściwie całość strony muzycznej była wspaniała. Idealny Tamino – Stanislas de Barbeyrac (liryczny, aksamitny tenor ) , dobra Pamina – Mari Eriksmoen (jak dla mnie trochę za chłodny w barwie głos, ale to kwestia osobistych preferencji), doskonały Papageno – Thomas Oliemans, pełen autorytetu choć młody i atrakcyjny (ale również protekcjonalny) Sarastro z pięknym, basowym brzmieniem - Christof Fischesser (mogłoby być trochę więcej mocy) , wdzięczna Papagena – Regula Mühlemann oraz filuterne i ironiczne zarazem Damy: Ana-Maria Labin, Silvia de La Muela, Claudia Huckle (brzmiały świetnie każda z osobna nie gubiąc przy tym stopliwej zespołowości) – taki zespół zdarza się niezmiernie rzadko. A dodać trzeba, że wsparty został przez śpiewaków drugoplanowych na równie wysokim poziomie, co dotyczy też chóru – English Voices. Pablo Heras-Casado zasłużył sobie na moją wdzięczność, bardzo dawno nie słyszałam “Czarodziejskiego fletu” zagranego tak barwnie i serdecznie, z uwagą, miłością do tej muzyki i młodzieńczym temperamentem jednocześnie. Heras-Casado musi mieć imponującą podzielność uwagi – zapanowanie nad fantastyczną Freiburger Barockorchester , śpiewakami i masą innych wykonawców nie przeszkodziło mu w wykonaniu drobnych zadań aktorskich.
Królowa Nocy |
Kathryn Lewek w cywilu |
środa, 16 lipca 2014
José Carreras
José Carreras, przez Placida Domingo i Luciano
Pavarottiego zwany „młodszym braciszkiem” nie bardzo to pieszczotliwe
określenie lubił. Może, obok niewątpliwej czułości zawierało zbyt dużą dawkę
protekcjonalnego pobłażania? W każdym razie
przy okazji słynnych koncertów Trzech Tenorów, dla których poniekąd
powrót Carrerasa na scenę po ciężkiej chorobie był pretekstem , starsi koledzy
musieli bardzo uważać, żeby im się
„braciszek” nie obraził. Do czego miał
skłonność. Głos nie był już wtedy tym samym instrumentem co u szczytu
kariery, mimo iż jego właściciciel nie skończył wówczas nawet 44 lat. Co było w
większym stopniu tego przyczyną – walka z leukemią czy lekkomyślność w doborze
repertuaru trudno dziś rozstrzygać, zapewne po trosze obie te rzeczy. W każdym
razie, do okresu pełnej blasku kariery tego tenora warto wrócić, chociaż nie
trwał on długo. Jak to często u mnie bywa, wcale nie zamierzałam o tym pisać,
ale zmobilizował mnie przypadek. Poszukując
stale wszelkich nagrań muzyki pewnego zapomnianego kompozytora trafiłam na
zawierającą dwie jego arie recitalową płytę Carrerasa, nagraną, sądząc po zdjęciu
na okładce jeszcze przed trzydziestką.Po dogłębnych badaniach okazało się, że
rejestracji dokonano w 1975, zaś winylowy krążek ukazał się rok póżniej. CD „José Carreras singt
Donizetti, Bellini, Verdi, Mercadante, Ponchielli” właśnie wznowiono (w czerwcu
2014) - jest więc szansa mieć to we
własnej płytotece – a ze wszech miar warto! Gdyby nasz bohater trzymał się tego
typu repertuaru być może mieli byśmy przyjemność słuchać go w takiej,
najwyższej formie nieco dłużej. Ciekawa jest też zawartość tego wydawnictwa –
poza oczywistościami typu fragmentów „Balu maskowego” czy „Mocy przeznaczenia” mamy tu mnóstwo
rarytasów: „L'infamie ... Ô mes amis, mes frères” z “Jèrusalem”,
tenorowe wyjątki z Pochiellego – „Il figliuol prodigo” , Donizettiego „Marii di
Rohan” , Belliniego „Adelsona i Salvini” czy Mercadantego „Il Giuramento”. W
mojej wersji specjalnej jest jeszcze kilka smakowitych bonusów Leoncavalla i Mascagniego całość zaś
zamyka (wyjątkowo) hit – słynny „Lament Federica’” z „Arlezjanki”. Już sam ten
zestaw cymeliów jest oszałamiający, ale
zaletę szczególną i decydującą stanowi ich wykonanie. Carreras prezentuje tu wszystkie walory swego
głosu – którego urodę trudno opisać, bo cóż właściwie znaczy „piękny”? Dla każdego zapewne coś troszkę
innego. W każdym razie to tenor dość ciemny, ale mający w sobie blask
(sprzeczność tylko pozorna), wyrazisty, giętki, szlachetny. Muszę przyznać, że
kiedyś, kiedy dopiero poznawałam operę nie byłam zwolenniczką interpretacji
katalońskiego divo. Zdawało mi się wtedy (szczerze mówiąc tak uważam do dziś),
że każdą, nawet najpogodniejszą muzykę przyprawia on szczyptą smutku i
melancholii. Ale dziś to u niego lubię. Dlatego właśnie początek płyty zdziwił
mnie niepomiernie, „La mia letizia
infondere” brzmiało mi, jak na tego
artystę niezmiernie dziarsko. Ale z każdą nastepną arią było już coraz smutniej,
zaś finalny lament zaprawiony był już tak czystą rozpaczą z jaką popełnia się
samobójstwo. Mam wrażenie, że ten depresyjny nastrój to część natury José Carrerasa (na szczęscie tylko część), jego znak
firmowy. Czy pamiętają Państwo jakieś jego role komediowe, czy chociażby
utrzymane w radośniejszym klimacie? Poza kawalerem Belfiore z nagrania „Dnia
królowania” chyba takich nie było. Swoją drogą, wyjątkowo dobrze wspominam
serię wczesnych oper Verdiego pod batutą Lamberto Gardellego – w większości
partie tenorowe należały właśnie do Carrerasa i śpiewane były przepięknie. W
„Korsarzu” towarzyszyły mu Jessye Norman i Montserrat Caballe, która była jego
protektorką i współsprawczynią błyskawicznej kariery młodszego kolegi. To u
jej boku i na jej życzenie 24 letni
zaledwie tenor stanął na scenie Liceu jako Gennaro w „Lucrezii Borgii” i dzięki temu uniknął właściwie okresu
czeladniczego – niemal od początku wystepował w na najlepszych scenach i w
głównych rolach. Nie był dobrym aktorem, ale 30-40 lat temu jeszcze tego nie
wymagano, zaś Carreras prezentował się znakomicie. Niestety, zalety jego głosu
zwróciły uwagę ówczesnego cesarza muzycznego świata, Herberta von Karajana,
który bez opamiętania powierzał mu partie zbyt ciężkie, niszczące urodę i
możliwości średniej wagi tenora. Carreras nie umiał czy nie chciał odmawiać i
ściągać na siebie gniewu wszechmocnego maestra (jak to konsekwentnie i przez
wiele lat czynił Domingo) i zapłacił wysoką cenę. Dziś, kiedy występuje jeszcze okazjonalnie
lepiej jest tych koncertów unikać – to ten sam przypadek, co u wielkiej
Caballe. Ale nagrania potrafią nam dostarczyc kolosalnej przyjemności – dla
mnie wspólna „Lucia z Lammermoor” obojga Katalończyków jest do dziś tą
ulubioną, bardziej nawet ze względu na Edgarda Carrerasa, niż jego Lucię.Na
koniec musze nawiązać do bogatego życia osobistego Carrerasa, bo jego polski epizod spowodował
iż na bożonarodzeniowym koncercie Trzech Tenorów, wśród kolęd znanych na całym
świecie zabrzmiało „Lulajże, Jezuniu”. Placido Domingo i Luciano Pavarotti
śpiewali po włosku („Dormi, o bambino”), Carreras przynajmniej zaczął po
polsku.
https://www.youtube.com/watch?v=r_zf_vW1FUA
https://www.youtube.com/watch?v=2qZ42VGJxgo
https://www.youtube.com/watch?v=vE8icHeNuJ4
https://www.youtube.com/watch?v=XG7EYC8oqCw
https://www.youtube.com/watch?v=VVEJXbki9Hs
https://www.youtube.com/watch?v=cgA6mp6kbIc&feature=kp
https://www.youtube.com/watch?v=r_zf_vW1FUA
https://www.youtube.com/watch?v=2qZ42VGJxgo
https://www.youtube.com/watch?v=vE8icHeNuJ4
https://www.youtube.com/watch?v=XG7EYC8oqCw
https://www.youtube.com/watch?v=VVEJXbki9Hs
https://www.youtube.com/watch?v=cgA6mp6kbIc&feature=kp
piątek, 11 lipca 2014
"Wilhelm Tell" w Monachium
Rossini
nie należy do tych kompozytorów, z których twórczością jestem szczególnie zaprzyjaźniona
– ot, jeśli coś wpadnie w ręce, korzystam, ale sama nie poszukuję. Z francuską wielką
operą historyczną jeszcze gorzej – staram się raczej unikać, bo zwyczajnie mnie
nudzi. Ostatnie teatralne dzieło maestra z Pesaro to oczywisty przykład tego
gatunku a jak dotąd nie miałam okazji zobaczyć i usłyszeć „Wilhelma Tella” w całości. Znam oczywiście kilka popularnych
fragmentów – arię Matyldy, arię Arnolda (była na pierwszej płycie Luciano
Pavarottiego, która trafiła do moich rąk), uwerturę. Transmisja z Bayerische
Staatsoper wydała mi się dobrą okazją do poznania czegoś, co właściwie dało
początek trendowi, który w operze zadomowił się na długo. Ponieważ jednak zanim
zasiądę do oglądania rzeczy wcześniej nieoswojonej mam zwyczaj przygotowywania się do tej czynności (czytam
libretto lub przynajmniej streszczenie, sprawdzam warunki powstania, odniesienia
historyczne) po rozpoczęciu spektaklu już wiedziałam, że muzyka została
bezlitośnie pocięta, co akurat w wypadku tego utworu mieści się doskonale w
tradycji wykonawczej – pierwszego cięcia dokonał słynny Adolphe Nourrit na … trzecim przedstawieniu wyrzucając arię
tenorową. Nie wiem właściwie dlaczego – nie podobała mu się, była za trudna? Ta
ostatnia możliwość nie ma wielu cech
prawdopodobieństwa, wszak to Nourrit (tyle, że w bardzo tu wysokiej górze skali
posługiwał się on jeszcze prawdopodobnie falsetem, podczas, gdy jego następca,,
Gilbert Duprez stosował już do dziś używaną technikę piersiową). Jakby nie było
to zdarzenie dało początek skracania długiej partytury o z jakichś przyczyn
niewygodne fragmenty. Pełne wykonanie zajęłoby około czterech godzin, ale znamy
wszak równie długie, lub jeszcze dłuższe dzieła, których nikt skracać by się
nie ośmielił. W monachijskim spektaklu problem leży nie tylko w wycięciu
niektórych scen ale też w wymieszaniu kolejności. W ten sposób widzowie
pozbawieni zostali nie tylko sporych fragmentów baletowych (czego akurat ja nie
żałuję), ale też dużej części finałowego, czwartego aktu, zaś uwertura ze
słynnym galopem zabrzmiała przed drugą częścią
spektaklu. Materiał podzielono nienazbyt rozsądnie – część pierwsza kończy się dramatycznym wyciemnieniem w
momencie strzału Wilhelma do jabłka umieszczonego na głowie syna, zaś po
przerwie dostajemy ową uwerturę z dopisaną dość dziwaczną scenką z udziałem
dziecięcia po czym znów następuje
wyciemnienie i … powrót do obrazu z łukiem. W związku z tym mamy do czynienia
nie tylko z nierównością czasową (126 i 50 minut), ale też z zatratą logicznej
spójności ciągu wydarzeń. No, ale skoro zgodne to było z najwyższą, reżyserską
wolą nie powinnam pewnie narzekać. Produkcja nadto jest nieszczególnej urody za sprawą bardzo
brzydkich kostiumów umieszczających akcję
- no właśnie – w jakim czasie? Ohydne (naprawdę) męskie garniturki,
dzianinowe kamizelki i sweterki oraz damskie garsonki i upiorne koki
wskazywałyby na lata siedemdziesiąte, zaś czarne mundury najeźdźców i fryzury
Matyldy na okres wojny. Nazistowskie szaleństwo zastępuje pozbawionym wyobraźni
reżyserom wszelkie reżimy – bo to takie łatwe. Przecież nikt nie będzie się
zastanawiał nad tym, skąd w takim razie
znajdujący się na podorędziu łuk , gdy żołnierze najeźdźczej armii wymachują
podejrzanie nowocześnie wyglądajaca bronią palną. Naprawdę nikt? Nie wiem, czy
tylko mnie irytują tego typu dziury logiczne, zwłaszcza, gdy libretto
poukładane zostało przez autorów może nie pasjonująco, ale z sensem. Nie udało
mi się też odczytać znaczenia scenografii składającej się z wielkich, ruchomych
tub układających się w różne kompozycje przestrzenne, a nawet wykonujących coś
w rodzaju tańca. Jako element kompletnie abstrakcyjny a przy tym wizualnie
efektowny mogę to jednak zaakceptować. Od strony muzycznej wrażenia mam lepsze,
chociaż Dan Ettinger prowadził orkiestrę
zaledwie poprawnie, nie wyczułam w niej rossiniowskiego blasku i energii. Gdyby
ktoś mnie zapytał o wokalnego bohatera wieczoru bez namysłu wskazałabym chór –
tyleż ze względu na urodę i zróżnicowanie partii, którą kompozytor mu napisał,
co wykonawcze zalety zespołu BSO. Z odtwórców ról głównych najlepiej spisali
się Marina Rebeka jako Matylda i Bryan Hymel – Arnold. Łotewska sopranistka
dała się szerokiej publiczności poznać jako Donna Anna w transmitowanym do kin
spektaklu Met. Wtedy nie do końca mnie przekonała – zauważyłam w niej chłód nie
pasujący do postaci. Widać jednak, że artystka zrobiła postępy w kwestii
interpretacji zaś zalety samego głosu pozostały na miejscu – to dźwięczny,
okrągły sopran o miłej dla ucha barwie. Rebeka rozumie też dobrze cechy stylu,
ozdobniki są może nie olśniewające ale precyzyjne, legato miodopłynne. Bryan
Hymel nie jest niestety śpiewakiem charyzmatycznym (niestety, bo gdyby tę
charyzmę miał byłby dziś supergwiazdą, zasługuje na to), ani pięknogłosym ale
zalety wokalne zastepują gwiazdorski blask. Doskonała technika pozwala mu być
dość swobodnym w górze skali, przy tym należy on do tych nielicznych tenorów,
których brzmienie w tym rejestrze się nie zaostrza. Tę niesłychanie cenną a
rzadką zaletę dzieli on z samym Luciano Pavarottim. Żeby być całkiem uczciwym,
trzeba dodać, że sama końcówka arii czwartego aktu, nie wypadła olśniewająco,
acz zupełnie dobrze. Bohater tytułowy, Wilhelm Tell nie dostał od autora szansy
na popis, jego rola jest ważna, ale nieefektowna (poza dramatyczną scenę z
łukiem). Michael Volle grał z dużym zaangażowaniem, ale jego głos jest do Rossiniego
nieco za ciężki i mało giętki. Podobała mi się Evgeniya Sotnikova, którą znam
doskonale z wielu epizodów na monachijskiej scenie. Tym razem doczekała się wreszcie partii nieco
większej (choć padła ofiarą skrótów) i jako Jemmy, syn państwa Tellów
zaprezentowała nieduży ale sprawny i ładny głos oraz wyjątkowo tej roli
sprzyjające warunki fizyczne. Z licznych postaci drugoplanowych wyróżniłabym Günthera Groissböcka jako demonicznego blond dyktatora - ten śpiewak, nawet gdy nominalnie jego
postać jest szlachetna (jak np. Wodnik) i tak zazwyczaj laduje jako łajdak, a
co dopiero kiedy kanalią być powinien. Sprzyja temu nietypowo, lekko chropawy
ale wyrazisty bas.
PS. Reżyserem spektaklu był operowy debiutant,
specjalista od Schillera na scenie dramatycznej Antú Romero Nunes i po tym doświadczeniu nie
mam większej ochoty poznawać go lepiej.
sobota, 5 lipca 2014
Recenzenci i "Kawaler z różą" - Glyndebourne
Pracowite
czczenie (cóż za słowo!) okrągłych rocznic urodzin wielkich kompozytorów wydaje
mi się działalnością jałową, by nie rzec czczą. To się może przydać raczej tym
mniej znanym lub zapomnianym, których dzieła mogą przy takiej okazji trafić na
sceny, gdzie dawno nie gościły. Zaś jubilatowi samemu wszystkie celebracje są
już gruntownie obojętne. A czy komuś w czymkolwiek pomogło jeszcze więcej
Verdiego lub Wagnera minionego roku ? Inna rzecz z Brittenem – trudno go zaliczyć do kategorii
autorów przez teatry lekceważonych, ale niektórych krajach rocznicowy „Peter
Grimes” nie byłby od rzeczy. Miesiąc temu
minęło 150 lat od dnia przybycia na ten świat Richarda Straussa, który nie ma w
dodatku w tym roku wielkiej konkurencji w dziedzinie jubileuszy muzycznych. W
związku z tym jego utwory grane są prawie wszędzie (prawie … i sami Państwo
wiedzą gdzie nie są) w ilościach przekraczających rozsądne granice. Strauss był
kompozytorem płodnym, uprawiającym z wielkim powodzeniem różne gatunki, pełno
go więc zarówno na estradach koncertowych jak i w teatrach. To święto z
własnym, 80-tym jubileuszem istnienia postanowiono połączyć na jednym z podobno
najbardziej uroczych festiwali świata, w Glyndenbourne wystawiając bodaj
najpopularniejszą straussowską operę – „Kawalera z różą” (funkcjonująca w
języku polskim popularniejsza wersja tytułu – „Kawaler srebnej róży” brzmi
efektownie, ale nie ma sensu). Gości tego bloga nie muszę nudzić nieudolną próbą
opisu specyfiki języka muzycznego Richarda Straussa, warto jednak dodać, że dla
wielu osób jest on niejako autorem granicznym, ostatnim działającym w
dwudziestym wieku a nadającym się do słuchania. Elementem sprzyjającym
percepcji „Kawalera” są zawarte w partyturze partie wokalne, pełne miękkich, długich
linii melodycznych, tak lubianych przez publiczność. Jest także spójne
libretto, którego komizm jednych śmieszy, innych nie, ale mimo
osiemnastowiecznego entourage sam problem może być bliski wielu z nas. Zresztą
– czas akcji to dziś żaden kłopot,
najwyżej się go zmieni. Tak uczyniono w Glyndebourne przenosząc wydarzenia najpóźniej jak się dało
bez obrażania zdrowego rozsądku. Lata
pięćdziesiąte dwudziestego wieku były przecież ostatnim okresem, w którym (w
cywilizacji zachodu) kobiety traktowano tak bezceremonialnie oraz instrumentalnie
za ich własnym przyzwoleniem. Dama z pewną pozycją społeczną miała prowadzić
dom na określonym poziomie, być piękna i milczeć. Dziś sytuacja wydaje się inna – możemy protestować,
możemy pracować i zarabiać ale wymagania wzrosły niepomiernie. Przekonała się o
tym w sposób paskudny jedna ze śpiewaczek występujących w spektaklu, dość
obrzydliwie potraktowana przez prasę. Po
premierze Financial Times określił kreującą rolę Octaviana Tarę Erraught jako
„przysadzisty zbiorniczek szczenięcego tłuszczu” (chubby bundle of puppy fat),
parę innych gazet używało mniej chamskich określeń, ale sens był ten sam.
Niejako przy okazji zauważano, że Erraught świetnie śpiewała, ale jakież to ma
znaczenie, skoro nie wygląda idealnie. W całej tej aferze pierwszorzędne
znaczenie mają dwie sprawy - po pierwsze można sobie wyobrazić, jak ta
dziewczyna się poczuła. Po drugie – taki stosunek do tego, co w operze powinno
być najważniejsze mają tzw. profesjonaliści. A mówimy o osóbce rzeczywiście
niemającej idealnych warunków fizycznych do roli chłopaka (niewysoka,
okrąglutka i nieomylnie kobieca), ale dalekiej od rozmiarów Stephanie Blythe,
nie mówiąc już o dawniejszych gwiazdach. Wszystko to budzi we mnie nie tylko
niesmak, ale i głęboki smutek, a nawet strach. Jedyna nadzieja w Ameryce,
proszę Państwa. Tam, mimo słynnych standardów urodowych wprowadzonych przez
Gelba „każdy kilogram pani Blythe jest dobrem narodowym”, bo z jej ciała
wydobywa się wspaniały głos zaś gwiazda sama jest niezrównaną interpretatorką i
potrafi w tym głosie zawrzeć wszelkie odcienie emocjonalne. O to chodzi w operze, która wszak w dużej
mierze opiera się na konwencji, która z realnym życiem nic wspólnego nie ma!
Nie każdy artysta może wyglądać jak Jonas Kaufmann, Luca Pisaroni czy Anja
Harteros, zaś Octavian dysponować chłopięcym typem urody Anne Sofie von Otter, chociaż
oczywiście miło, jeśli tak się zdarzy. Rzecz nie w tym, aby nie zauważać pewnej
fizycznej nieprzystawalności śpiewaka do jego postaci, należy to jednak zrobić
z zachowaniem form i, co znacznie ważniejsze „znać proporcjum, mocium panie”.
Nie bardzo przekonuje mnie wyświechtany argument o tym, że wszak opera jest teatrem
i to należy wziąć pod uwagę przede wszystkim. Skoro już wyrobiliśmy sobie –
całkowicie słusznie – ślepotę na kolor i żadnemu recenzentowi nie przyszłoby do
głowy narzekać na to, iż oto szesnastowieczny hiszpański monarcha jest na
scenie ciemnoskóry, jego małżonka to ewidentna Latynoska zaś syn – Azjata
przestańmy też mierzyć nieszczęsnemu Octavianowi talię!
Przy
całym zamieszaniu i hałasie w tej sprawie zniknęło trochę samo przedstawienie,
a szkoda, bo było warte uwagi. Debiutujący jako szef muzyczny festiwalu w
Glyndebourne Robin Ticciati poprowadził London Philharmonic Orchestra
wykazując się nie tylko werwą, ale też właśnie wyczuciem proporcji – miałam wrażenie, że wszystkie grupy
instrumentów współistnieją ze sobą w idealnej równowadze.To samo dotyczy
wokalistów, którym dyrygent zapewnił właściwe wsparcie. Obiecujący początek. Do
reżyserii Richarda Jonesa nie mam większych zastrzeżeń, zmiana czasu akcji
niczego libretta nie pozbawiła.Po podniesieniu kurtyny nie widzimy łoża, na
którym kochankowie właśnie zakończyli igraszki, mamy obrazek nieco bardziej
finezyjny- Marszałkową, nagą i kuszącą biorącą prysznic oraz admirującego ten
obraz Octaviana. Podobały mi się też bardzo niektóre sceny komiczne, zwłaszcza
początek trzeciego aktu gdzie widzimy najpierw próbę całej akcji wyprowadzenia
w pole barona von Ochsa , potem zaś demonstrację środków mających go wspomóc w
uwiedzeniu Mariandel. Najważniejsze jednak są 4 kreacje wokalno-aktorskie. Tara
Erraught, 28-letnia zaledwie Irlandka to wspaniały talent pod oboma względami,
śpiewająca czystym, jasnym, pełnym blasku , wyrównanym we wszystkich rejestrach
głosem, grająca zaś z młodzieńczą werwą.Uważam, że skrzywdzono ją ohydnymi
kostiumami, co tym smutniejsze, że wszystkie pozostałe były świetne. Kate Royal miała nieco kłopotów z rozgrzaniem
głosu , brzmiącego na początku nieco sucho (to sopran raczej chłodnego,
srebrzystego typu), ale po jakimś czasie się udało i monolog z pierwszego aktu
był już piękny. Royal jest bardzo szczupła , urodziwa, nie była więc zagrożona
przez recenzencką bezceremonialność.
Theodora Gheorghiu z kolei dysponuje wzruszająco kruchą, dziewczęcą urodą ale
głosik ma maleńki, z gęstą wibracją –poprawna, ale zatęskniłam za fizycznie nie
tak idealną, za to wokalnie znacznie lepszą Dianą Damrau. Gwiazdą wieczoru
okazał się jednak Lars Woldt jako baron Ochs, mocny, ładny głos, zaś aktorstwo
po prostu pyszne, na granicy komicznej szarży ale nigdy jej nieprzekraczające.
Wszystkie (co do jednej) role wspomagające zostały wykonane doskonale warto
wspomniec kilka nazwisk : Michael Kraus – Faninal, Marianne – Miranda Keys,
Valzacchi – Christopher Gillet, Notariusz - Gwynne Howell i wreszcie Włoski Śpiewak –
Andrej Dunaev. Z tą ostatnią rolą nie do końca udało się Straussowi spełnić
swój zamysł. Składa się ona z jednej, banalnej ale pięknej arii, która miała w
założeniu być kpiną, zaś stała się jednym z największych przebojów opery.
Subskrybuj:
Posty (Atom)