W swym
październikowym numerze BBC Music Magazine, który specjalizuje w rankingach
zapytał 172 śpiewaków o najlepszą operę w dziejach. Nie wiadomo właściwie dokładnie, kto był indagowany,
ale kilka nazwisk jest znanych: Kiri Te Kanawa, Placido Domingo, Bryn Terfel ,
Felicity Lott i Renee Fleming. Nie rozmawiano z Johnem Daszakiem, który
żartobliwie poskarżył się na to na Twitterze. Wyniki okazały się na tyle nieoczekiwane, że
spowodowały dyskusję na temat co to właściwie znaczy „najlepsza”. W tym
konkretnym przypadku gremium głosujące było specyficzne i można podejrzewać, iż
często wymieniano nie tyle dzieło najwartościowsze, co raczej ulubione przez
śpiewaka, czytaj – takie, w którym jest dla niego dobra rola. Wśród pięciu
najczęściej wymienianych nie było ani jednej opery Verdiego („Otello” znalazł
się na miejscu 9) ani Wagnera („Tristan i Izolda” na 10). Wygrał Mozart, czego
można się było spodziewać, ale akurat nie to, co wydawałoby się najoczywistsze
(„Don Giovanni” – miejsce 8). And the winner is … „Le nozze di Figaro”. Kontrowersyjny wynik? Każdy byłby kontrowersyjny, bo taki
ranking jak one wszystkie po prostu nie ma sensu, chociaż stanowi pewną
ciekawostkę. No i mogło być gorzej, a przecież wszyscy kochamy „Wesele Figara”
… Otóż … nie wszyscy. Mam koleżankę, częstą towarzyszkę mych operowych
peregrynacji co z pewnym zawstydzeniem i zawsze cichutko przyznaje, iż wie, że
to dzieło genialne „i w ogóle”, ale ją okropnie nudzi. Od lat nie ustaje w wysiłkach, by to uczucie
w sobie zwalczyć, solennie ogląda dostępne spektakle i zawsze kończy się
podobnie: znużeniem, znudzeniem a nawet przyśnięciem. Dla mnie do niedawna
niepojęte, a jednak możliwe i wcale nie tak rzadkie jak by można sądzić. Po
ostatnim doświadczeniu z nową, monachijską produkcją zaczęłam zjawisko rozumieć
nieco lepiej. Czekałam na nią ciekawa bardzo, czym też zastąpiono inscenizację
poprzednią, reżyserowaną przez Dietera Dorna, która przetrwała na tamtejszej
scenie prawie 20 lat. Zastanawiałam się, czy jest potrzeba zmiany dla samej
zmiany, skoro trzymała się świetnie i była nie tylko dobra, ale też nowoczesna
w najlepszym znaczeniu tego słowa. Teraz
już wiem – nie należało tego robić, a przynajmniej nie powierzać reżyserii
Christofowi Loy. Nie stworzył on wprawdzie niczego, co prowokowałoby irytację
czy niechęć, ale za to ze sceny wiało nudą. Panu Loy udało się unieszkodliwić
cały komizm tej historii, całą jej słoneczność (mimo wszystko) i uczynić nas
świadkami dosyć ponurego dramatu w stylu Clausa Gutha. Trudno było się
uśmiechnąć nawet przy okazji odzyskiwania przez Figara mamy i taty, a przyznają
Państwo, że to już niebywałe osiągnięcie w dziedzinie upupiania. Największą
krzywdę Loy zrobił Susannie, z której uczynił smętną postać z prowincjonalnej
tragedii. Ta Susanna snuje się po scenie z minką typu „zaraz, co to ja
chciałam…”, przysiadając od czasu do
czasu na jakiś męskich kolanach całkiem nieprzymuszona. Znikła gdzieś dziewczyna fertyczna,
inteligentna i jednocześnie czuła i kochająca, jaką ją uczynili kompozytor i
librecista. Nie do wybaczenia! W warstwie scenograficznej nowa inscenizacja
jest w zasadzie bliźniaczo podobna do wcześniejszej – też mamy białe ściany i
minimum mebli, ale do tego jeszcze element absurdalny w postaci niewymiarowych
drzwi – w pierwszych dwóch aktach za małych, w pozostałych wielkich. Co zapewne
ma jakieś głębokie, metafizyczne znaczenie (jesteśmy, zależnie od sytuacji
karłami lub olbrzymami ?), którego, niestety nie odbieram. Z elementów dodanych
dostaliśmy jeszcze teatrzyk marionetkowy, ani nie przeszkadzający zanadto, ani
nie dodający przedstawieniu nowych sensów. Dla porządku należy dodać, iż
kostiumy Klausa Brunsa , na oko osadzone w czasie pomiędzy dwiema wielkimi,
dwudziestowiecznymi wojnami okazały się
przyjemne dla oka i eleganckie. Dyrygent Constantinos Carydis zastosował znaną
skądinąd metodę temp ekstremalnych – na ogół straszliwie mu się spieszyło, ale
od czasu do czasu zwalniał do szybkości konduktu pogrzebowego. Skutkiem tych
działań szefa orkiestry przepiękna uwertura została kompletnie zagoniona i
pozbawiona oddechu. Teoria, iż Mozarta należy grać dwa razy szybciej niż by to
wynikało ze współczesnego rozumienia oznaczeń w partyturze zawsze była
kontrowersyjna i mam nadzieję, że
Carydis, laureat nagrody Carlosa Kleibera przestanie jej hołdować. Na
razie jednak takim dyrygowaniem wprowadził do „Wesela Figara” wrażenie chaosu a
i nie wszyscy muzycy nadążali, więc wkradły się nieuchronne w takiej sytuacji
nierówności. Nie pomagał też śpiewakom, którzy w większości poradzili sobie
raczej mimo niego niż dzięki niemu. Kreacją najbardziej tradycyjną (w sensie)
pozytywnym popisał się Alex Esposito, Figaro energetyczny, sympatyczny i dobrze
śpiewający. Olga Kulchynska nie mogła stworzyć, z wyżej wymienionych przyczyn równie
udanej roli aktorskiej, ale wokalnie sprawdziła się doskonale. To nie tylko
piękny, srebrzysty sopran ale też doskonałe rozumienie mozartowskiego stylu.
Federica Lombardi jako Hrabina wydała mi się troszkę nadekspresyjna dźwiękowo,
ale utrzymała się w granicach akceptowalności a poza tym, podobnie jak
koleżanka dysponuje ładnym, nieco bardziej mięsistym sopranem. Dużym
rozczarowaniem okazał się Cherubino w wykonaniu Solenn' Lavanant-Linke – nie
dość, że reżyser uczynił go postacią dosyć wulgarną, to śpiewaczka
zaprezentowała mnóstwo niepotrzebnych ozdobników wokalnych od siebie. Gdyby
były wysokiej jakości – OK, chociaż dwie arie przynależne jej bohaterowi
dopraszają się o jak najprostszą interpretację – ale niestety nie brzmiały
dobrze. Almavivę zagrał Christian Gerhaher
tworząc bardzo interesującą postać – jego Hrabia jest może mniej władczy
i emanujący testosteronem a bardziej podszyty melancholią i kompleksami.
Muzycznie ofiarował nam ucztę dla uszu, mimo iż jego baryton nie zaleca się
wyjątkową urodą czy charakterystycznością i mimo nieidealnej koloratury.
Pisanie o tym, iż Gerhaher każdą swą rolę operową kształtuje tak, jak to robi
przy okazji pieśni, będących wszak podstawą jego kariery i rozumienia muzyki
jest już banalne, ale cóż - tak to właśnie
wygląda. Paolo Bordogna sprawdził się znakomicie jako Bartolo, także Manuel
Günther zrobił niezłe wrażenie jako Basilio (nie odebrano mu tym razem zwykle
wycinanej arii). Nie zachwyciła mnie natomiast debiutująca w partii Marceliny
Anne Sofie von Otter, głos ma już zmatowiały i nieprzyjemnie skrzypliwy w
górnym rejestrze. Zastąpienie właściwej arii Marceliny pieśnią „Abendempfindung” uważam za dowód
reżyserskiej arogancji i kolejną niecną próbę uczynienia z „Wesela Figara”
czegoś, czym z całą pewnością nie jest. Tekst pieśni traktuje bowiem o końcu
dnia (dlatego umieszczono ją w czwartym akcie) i końcu życia, zupełnie nie
pasuje do „Wesela”. Na domiar złego język niemiecki pojawiający się ni stąd ni
z owąd stanowi (przynajmniej dla mnie) przykry zgrzyt. Żeby zakończyć narzekanie
– żadną miarą nie przypisuję winy za ten manewr von Otter a jej występ nie był
zły, ale spodziewałam się po niej więcej. W sumie – po cóż było jeść tę żabę i
zastępować naprawdę dobrą, szlachetną produkcję tym nieciekawym owocem regieoper
– nie pojmuję. Liczę jednak na to, że kiedy za pulpitem dyrygenckim stanie ktoś
mniej skłonny do doraźnego efektu przynajmniej od strony muzycznej będzie dużo
lepiej.
P.S. Gdyby ktoś był
ciekawy – poniżej pełna lista 20 „najlepszych oper świata” według BBC Music
Magazine. Zdziwieni? Tylko jedna opera francuska (nie ma „Carmen”), zupełny
brak Rossiniego, Donizettiego i Belliniego, z rosyjskich tylko „Eugeniusz
Oniegin”, a gdzie Gluck? Listę nieobecności można wydłużać w nieskończoność.
1. Le nozze di Figaro
2. La bohème
3. Der Rosenkavalier
4. Wozzeck
5. Peter Grimes
6. Tosca
7. L'incoronazione di
Poppea
8. Don Giovanni
9. Otello
10.
Tristan und
Isolde
11.
Pelléas et
Mélisande
12.
La traviata
13.
Eugene Onegin
14.
Jenůfa
15.
Don Carlos
16.
Die
Meistersinger von Nürnberg
17.
L'Orfeo
18.
Falstaff
19.
Giulio Cesare
20.
Die Walküre