Chciałam zakończyć blogowy rok relacją o pozytywnym
wydźwięku i – jak widzicie – udało się. Życzę Wam, drodzy Czytelnicy prawdziwej
symfonii radości na te Święta (sporo muzycznych łakoci pod choinką) i melodyjnego Nowego Roku!
poniedziałek, 24 grudnia 2018
"Attyla" w La Scali
niedziela, 16 grudnia 2018
Płomień radości czyli Desdemona na katafalku - "Otello" w Monachium
Jeżeli wieści o zmierzchu regietheatru
są prawdziwe, w niemieckich domach operowych jeszcze o tym nie wiedzą (o
naszych nie mówiąc). Jadąc na przykład do Bayerische Staatsoper zazwyczaj
możesz się spodziewać wysokiego poziomu muzycznego i produkcji zrobionej według
najgorszych wzorców nowomodnej (teraz już powoli staromodnej) reżyserii.
Oczywiście, i w Monachium są wyjątki, ale to na ogół spektakle już wieloletnie,
powoli niestety zastępowane. Z pracą Amélie Niermeyer zetknęłam się po raz pierwszy nie tak dawno,
bo dwa lata temu przy okazji jej lokalnego debiutu z „Faworytą”. Przedstawienie
okazało się obciążone wszystkimi, typowymi dla nurtu wadami, ratowali je przede
wszystkim śpiewacy a mimo to zatrudniono Niermeyer ponownie. I sytuacja się
powtórzyła - inscenizacja była najsłabszą stroną bawarskiego „Otella”. Tym
razem loteria biletowa nie przyniosła mi szczęścia, a nie miałam tyle
determinacji żeby czyhać na zwroty, pozostała mi więc transmisja. Aby nie
zaczynać od narzekań mogę powiedzieć, że
strona wizualna nie okazała się przynajmniej przykra dla oka zaś Anja
Harteros nie mogła narzekać na swój wizerunek sceniczny. Tyle pozytywów. Reszta
jak zazwyczaj – wtórna, banalna, łopatologiczna, momentami śmieszna w sposób
niezamierzony i po prostu niemądra. Wytłumaczono nam (na pewno tego nie
wiedzieliście…), iż rzeczywistości kobiety i mężczyzny bywają dramatycznie różne,
że ona i on patrząc na to samo widzą zupełnie co innego. Stąd wzięły się dwie
symultaniczne dekoracje – jej w głębi sceny (intymny i wewnętrzny świat
żeński), jego na froncie (ekspansywny i zewnętrzny świat męski). Ta koncepcja w
finale doprowadza do sytuacji absurdalnej – ciało Desdemony spoczywa z tyłu a
umierający Otello czołga się by ją ostatni raz pocałować w „swojej” części , w
stronę pustego łóżka. Sensu w tym nie ma, a wzruszenie i napięcie zabija. To nie jedyna taka subtelność w spektaklu –
na jego początku dowiadujemy się, że do ognia (płomień namiętności, rozumiecie
Państwo) lepiej się za bardzo nie zbliżać, bo można spłonąć. Dublerka bohaterki
(w identycznej charakteryzacji) tak czyni i po chwili mamy efekt specjalny –
pali się jej cała ręka od dłoni do ramienia, a wszystko w takt grzmiącego chóru
„Fuoco di gioia” („Płomień
radości”). Są i inne pomysły mające
kiepskie sceniczne konsekwencje . „Otello” ma jedno z najmocniejszych otwarć w
historii gatunku, Verdi na pisał taką burzę, że czuje się szalejącą we włosach
i szarpiącą ubranie słoną nawałnicę. A
my zobaczyliśmy Desdemonę (jako, że właściwie całą akcję widzimy z jej perspektywy)
w napięciu obserwującą zdarzenia dla nas niewidoczne – chór stał wprawdzie na
froncie, ale całkowicie nieoświetlony i nieruchomy. Szkoda, bo Kirył Petrenko
wraz ze swoją (jeszcze) orkiestrą dali taki popis, że właściwie należałoby
przygładzić potarganą przez wiatr fryzurę. To był chyba najlepiej dyrygowany i
grany współczesny „Otello”, jakiego słyszałam. Oj, będzie po Petrence wielka
żałoba w Monachium, kiedy bodajże w styczniu odjedzie by objąć stanowisko szefa
Filharmoników Berlińskich! Anja Harteros na szczęście dla miejscowych melomanów
nigdzie się nie wybiera, a wręcz przeciwnie – postanowiła swe i tak nieczęste
wyjazdy ograniczyć do Europy, znając ją, niezbyt dalekiej. Desdemonę Harteros
ma od dawna w repertuarze i zawsze jej w tej roli wokalnie perfekcyjna – tym
razem też. Dodaje poza tym od siebie
pierwiastek tylko jej właściwy, przenoszący słuchaczy (przynajmniej niektórych)
trochę bliżej światła. Dlatego zawsze warto być świadkiem występów tej
sopranistki, nawet jeśli trafi się na nienajlepszy dzień (zdarzają się artystce
błędne decyzje repertuarowe). Obu najważniejszych panów można scharakteryzować podobnie – głosy
ciut za małe, ale wydatnie nadrabiają inteligencją i przede wszystkim muzykalnością
oraz interpretacją. Gerald Finley stworzył Iagona wręcz demonicznego, śliskiego
jak wąż i jak ten gad jadowitego. „Credo” było fragmentem całej koncepcji roli,
nie zaś gwiazdorskim numerem. „La morte e il nulla” zostało rzucone cichutko i
jakby mimochodem, ale ta fraza ma swoją moc nawet tak zaśpiewana (nie bez
powodu Arrigo Boito przeniósł ją do „Otella” z „Giocondy”). Jonas Kaufmann
konsekwentnie buduje swojego introwertycznego Otella – tu od początku był
człowiekiem głęboko poranionym, przygniecionym traumą wojenną (dziś
zdiagnozowano by pewnie zespół stresu pourazowego), niezdolnym do radości.
„Esultate” wypadło doskonale pod względem wokalnym, ale okazało się
paradoksalnie bardzo smutne. Od strony czysto muzycznej: Kaufmann miał kłopoty
w drugim akcie, ale poza tym mi się bardzo podobał. To nadal nie jest i pewnie
już nie będzie mój ulubiony Otello, ale słucham go w tej roli z dużą
przyjemnością. Tym razem większe wrażenie zrobiła na mnie interpretacja
drugiego z monologów, finałowego. Do głównych protagonistów dostosowali się
poziomem bohaterowie drugiego planu, zwłaszcza Cassio – Evan LeRoy Johnson i
Emilia – Rachel Wilson. Pomimo kontrowersyjnej inscenizacji będę ten spektakl
wspominać bardzo dobrze.
P.S.
Zgodnie ze współczesną zasadą prezentacji przy okazji pracy reżyserskiej swych
lęków i obsesji pani Niermeyer ujawniła się jako osoba dręczona najwyraźniej
przez jakąś kwietną traumę. Niewinne z pozoru rośliny zyskały u niej wymiar
złowróżbny- Desdemona fetowana jest zgodnie z partyturą radosnym chórem, ale w
obrazku układana na wcześniej zasypanym kwitnącymi gałązkami łożu katafalku.
Później kwiaty towarzyszą duetowi Iagona i Otella aż wreszcie tuż przed
uduszeniem małżonki ten ostatni wkracza do sypialni z bukietem w ręku by znów
przygotować odpowiednio przyszłe miejsce zbrodni. Biedna Amélie Niermeyer…
piątek, 7 grudnia 2018
Czara goryczy - "Król Roger" w Operze Narodowej
Odbiorców wrażliwych uprasza się o niekontynuowanie czytania
tego tekstu. Padną w nim słowa mocne i przykre, ale po wielu operach
zniszczonych przez Trelińskiego tama puściła, bo tym razem chodziło o jedno z
moich ukochanych dzieł. Wybierając się do Teatru Wielkiego byłam pełna
radosnego oczekiwania na kolejne spotkanie ze wspaniałą muzyką Szymanowskiego i
pełna obaw, co zobaczę na scenie. Szef artystyczny TWON nie styka się z „Królem
Rogerem” po raz pierwszy a jego poprzednie inscenizacje (warszawska i wrocławska)
pozostawiły raczej dobre wspomnienia, ale dziś sytuacja jest inna. Mariusz
Treliński cierpi na wyraźną zapaść twórczą i jego nowe inscenizacje jedna po
drugiej wyglądają bliźniaczo podobnie, opierają się na wiecznie tych samych,
ogranych chwytach. Pierwsze zdjęcia zapowiadały dokładnie to, co zwykle –
ciemność przecinaną ostrymi światłami, zieloną ścianę, wózek inwalidzki,
lustrzane powierzchnie, obowiązkową armaturę sanitarną. Wszystko każe się
zastanowić, czy na ograniczenie inwencji nie zaczyna też cierpieć Boris Kudlička, ale przecież scenograf
musi dopełnić wizję reżysera. Zaczęłam przekonywać siebie do nieoceniania
książki po okładce – może jednak Treliński powie mi o Rogerze coś, czego nie
wiem, czego się nie spodziewałam. To wyjątkowa opera, w której możliwości
odkrywania nowych światów i głębi znaczeń są nieograniczone, mimo iż sam tekst
libretta brzmi dziś nie tylko archaicznie, ale momentami nawet grafomańsko. Tak
próbowałam zagłuszyć złe przeczucia -
niestety rzeczywistość okazała się znacznie gorsza od nich. Treliński osiągnął
dno, a patrząc na jego kondycję możemy się jeszcze spodziewać pukania od spodu.
Cały „Król Roger” okazał się antologią autoplagiatu (jak powiedziała mi miła
pani w antrakcie – można ponumerować, dać do mediów i szanowna publika nie
będzie musiała fatygować się do teatru) z niewielką domieszką tego, co
ściągnięte od Warlikowskiego. Nie miało to żadnego sensu i koncepcji całości,
stanowiło zlepek słabo ze sobą powiązanych scenek. Ale największą zbrodnię
popełniono na muzyce Szymanowskiego. Tego się wybaczyć nie da. Mariusz
Treliński jest głuchy – ów przykry fakt znamy od dawna. Jeśli nie – puszczenie
chóru przez głośniki, kiepskiej jakości w dodatku dobitnie musiałoby świadczyć
o złej woli i kreciej robocie. Podobnie jak zatrudnienie Grzegorza Nowaka nie
tylko do pracy w Operze Narodowej, ale do muzycznego szefowania tej instytucji.
Przecież jeśli nawet reżyser cierpi na słuchową niesprawność dyrygent jest od
tego, żeby mu na takie horrendalne potraktowanie muzyki nie pozwolić. Nowak nie
tylko pozwolił, ale sam, nie po raz pierwszy udowodnił, że partytura dalece
przerasta jego możliwości, że bardzo mu się spieszy do domu i na koniec – że niezmiernie
mu przeszkadzają jacyś pętający się po scenie osobnicy wydający na domiar złego
głośne dźwięki. Śpiewakom dyrygent nie tylko nie pomógł, on ich sabotował
kompletnie nie panując nad zagłuszającą orkiestrą i dyktując nieracjonalnie
szybkie tempa, w których niektórzy się gubili. Wokalnie najlepiej sprawdził się
Tomasz Rak jako Edrisi i to właściwie wystarczy za recenzję (kiedy artysta
drugoplanowy wodzi rej, dobrze nie jest). Łukasza Golińskiego można
usprawiedliwiać niepełną dyspozycją, ogłoszoną przed spektaklem. Mimo niej nie
śpiewał źle (ma piękny głos), ale wypadł blado. Roger to postać niedookreślona,
jeśli wykonawca nie wypełni jej, z pomocą reżysera własną interpretacją i
osobowością tak się to kończy. Elin Rombo, kolejna kiepska śpiewaczka, którą
dostaliśmy w pakiecie (koprodukcja) zaprezentowała niezłą polską wymowę i tyle
dobrego mogę o niej powiedzieć. Arnold Rutkowski brzmiał płasko i
monochromatycznie.
W całej sprawie najsmutniejsze wydaje mi się to, iż produkcja
Trelińskiego powędruje na narodowe sceny Pragi i Sztokholmu i w takim bezkształcie
poznają „Króla Rogera” miejscowi widzowie. Czy będą chcieli do niego wrócić? Ja
w każdym razie serdecznie Państwu odradzam wizytę w TWON, zwłaszcza, jeśli
lubicie operę Szymanowskiego. Nie róbcie sobie tej przykrości!
wtorek, 27 listopada 2018
Iskrząca "Walkiria" z ROH
Jeśli któryś teatr decyduje się na wystawienie „Pierścienia
Nibelunga” znaczy to, że jego produkcja okupiona olbrzymim wysiłkiem będzie
trwała w repertuarze najprawdopodobniej długie lata niezależnie od tego, czy
okazała się sukcesem czy porażką. Tak też dzieje się z „Pierścieniem…” w ROH –
wersja Keitha Warnera mająca premierę w roku 2005 wydaje się wręcz całkiem
młoda, bo bieżąca jej odsłona jest chyba dopiero czwartą (lub nawet trzecią,
nie jestem pewna). W każdym razie dla mnie to pierwsze z nią spotkanie, chociaż
tylko w postaci okrojonej do „Walkirii”. Kilka lat temu widziałam długi film
dokumentalny poświęcony tej realizacji, w którym przewodnikiem po całości
tetralogii był Antonio Pappano. On także poprowadził spektakl, którym Opera
Królewska zdecydowała się otworzyć sezon transmisyjny 2018/19. Niewielu
miłośników sztuki lirycznej przepuściłoby tę gratkę – „Walkiria” w takiej
obsadzie nie zdarza się często! Od strony scenicznej przedstawienie udało się
połowicznie – są w nim elementy, które mi się podobają i takie, których
zaakceptować nie potrafię. Pierwszy akt zaczyna się na przykład od sceny mającej
wywołać skojarzenia z porodem – ani to
potrzebne, ani sensowne. Nie zachwyciła mnie też scenografia pierwszego aktu
czyniąca z domu Hundiga właściwie jaskinię. Nie to jest jednak w „Walkirii”
najważniejsze, w jakiekolwiek środowisko plastyczne by się jej nie wrzuciło tu
liczą się relacje między postaciami. Pierwszy wieczór tetralogii, po
rozbuchaniu prologu sprawia wrażenie niemal kameralnego – z wyjątkiem początku
trzeciego aktu i sceny w walkiriami to
seria konfrontacji najczęściej dwójki, góra trójki bohaterów. I tu także –
jakby tych scen nie ustawić, jakiej koncepcji by nie przyjąć decydujący wpływ
na ostateczny kształt mają śpiewacy, ich osobowości i chemia między nimi. Nie
było jej niestety między Siegmundem a Sieglinde, pozostało więc cieszyć się
nieskazitelnym od strony wokalnej występem Stuarta Skeletona. Trudno uwierzyć,
że ten znakomity australijski tenor musiał czekać na swój debiut w ROH do pięćdziesiątych
urodzin. Jego subtelna interpretacja, pełna mocy i żaru oraz piękny głos mnie
oczarowały, Szkoda tylko, że właściwie nie miał partnerki, bo wrzaskliwą, przez
ponad połowę roli będącą pod dźwiękiem Emily Magee trudno tak nazwać, jej
Sieglinde była jedynym, acz znaczącym słabym punktem wieczoru. Potraktowanie
postaci ośmiu sióstr walkirii z kolei stanowiło jeden z atutów. Ponieważ
pokazano nam je jako kobiety-wojowniczki nie tylko z nazwy, okrwawione i groźne
tym większe wrażenie robił ich lęk przed Wotanem. Poza tym wszystkie panie były
satysfakcjonujące wokalnie, bo wszystkie są doświadczonymi śpiewaczkami
wagnerowskimi. Doskonale zaprezentował
się też Ain Anger jako demoniczny
Hunding. Dame Sarah Connolly wchodziła w partię Fricki kilka lat temu budząc
pewne kontrowersje. Uważano ją za specjalistkę od baroku a najsławniejszym jej
wcieleniem był doskonale pamiętany przez wszystkich Giulio Cesare w
fenomenalnej, „bollywoodzkiej” inscenizacji z Glyndebourne. Minęło trochę czasu
i stosunkową delikatność, jaką Connolly do swojej postaci wnosi zaczęto
akceptować. Fricka w tej interpretacji to nie tylko żona-bogini broniąca
wściekle swej pozycji, nie tylko (chociaż także) straszna mieszczanka (mimo
kostiumu) ale może przede wszystkim kobieta zraniona w swych uczuciach
i dumie. A nawiasem mówiąc Connolly Juliusza Cezara wykonuje nadal – produkcja
miała w tym roku wznowienie. Na koniec zostawiłam sobie najważniejsze, czyli
Wotana i Brünnhilde. O powodzeniu
„Walkirii” decyduje nie tylko obsada tych ról, ale też sposób pokazania
skomplikowanej relacji między protagonistami.
Keith Warner trochę tu namieszał i dostaliśmy odwieczną historię walki
płci. Pokonany przez jedną kobietę Bóg-ojciec za sprawą buntu córki traci
mentalną władzę nad drugą, tą, na której naprawdę mu zależy. Gigantyczny duet
Wotana i Brünnhilde został rozegrany mistrzowsko od każdej strony, między
Stemme i Lundgrenem leciały iskry i miałam wrażenie, że jeszcze krok a nie
trzeba będzie wzywać Logego aby scenę otoczyły płomienie. Lungren, po chwilowym
kryzysie (podobno) w „Złocie Renu” doszedł do formy błyskawicznie, w każdym
razie tu nie było po nim śladu. Jest to mój ulubiony współczesny Wotan
dysponujący nie tylko odpowiednim głosem i środkami wyrazu, ale też potężną
osobowością sceniczną. Mając za partnerkę Ninę Stemme, wytrzymującą bez
większego problemu trudy morderczej partii, przekazującą wszelkie jej
niuanse szwedzki baryton musiał po
prostu wspiąć się na wyżyny by nie zginąć w jej cieniu i tak uczynił. To była
czysta rozkosz słuchać tej pary i patrzeć na nich. Dało się zapomnieć o nie
całkiem precyzyjnej orkiestrze i chyba rozkojarzonym nieco tego dnia Antonio
Pappano.
sobota, 17 listopada 2018
"Gioconda" w Piacenzie
Bywalcy
opery bywają różni i odmienne mają potrzeby. Niektórzy z nas prezentują niemiłą
skłonność do zamykania się na swoim wąskim terytorium i prychania z
lekceważeniem na wszystko, co się w ich świecie nie mieści (zdarzało się i mnie…).A nie mieści się zazwyczaj
to, co popularne i lubiane przez szeroką publiczność. Piotr Kamiński dowcipnie
odwrócił schemat i wypowiedział się tak, jakby mógł to zrobić miłośnik
wzgardzonej zazwyczaj przez snobów dziewiętnastowiecznej opery włoskiej gdyby
używał języka wyznawcy jedynie słusznej, „prawdziwej muzyki”. Stwierdził
mianowicie, że „kto nie kocha „Giocondy” , nie kocha opery jako takiej”. Ten
bezwzględny wyrok opatrzył dodatkowo poradą, czego może sobie taki osobnik
słuchać . Kpiarski ton jest w tym wypadku bezcenny i uzasadniony, bo
rzeczywiście nietrudno przy „Giocondzie” wpaść w pułapkę łatwych i szybkich
ocen. Ów kocioł wrzących emocji da się natychmiastowo wykpić – że
powierzchowny, płytki, melodramatyczny a na domiar wszystkiego, o zgrozo –
melodyjny! Tymczasem jeśli przyjrzeć się
bez uprzedzeń muzyka nie jest przecież ani zła, ani nawet
przeciętna – to kawał całkiem udanej, jeśli nawet nie bardzo subtelnej
partytury. Krwistość i melodramatyzm opowiadanej historii nie pochodzi zaś od
Ponchiellego, a od samego Victora Hugo, którego dramat „Angelo, tyran Padwy”
był podstawą libretta. Wydaje się, że Arrigo Boito wręcz starał się ten tekst
nieco złagodzić i uporządkować, co mu się nie do końca udało, ale chyba i tak
lepiej niż jego kolegom (sztuka wielkiego romantyka zainspirowała jeszcze
pięciu innych kompozytorów, w tym Saverio Mercadantego i Alfredo Cataniego).
Ale w końcu dostaliśmy, mimo drobnych błędów konstrukcyjnych historię, której
problem polega na niezwykłej koncentracji sensacyjnych wydarzeń, a nie na ich
nieprawdopodobieństwie (no może, z wyjątkiem letargu Laury, ale Shakespearowi
nikt tego chwytu nie wypominał). Cała reszta swobodnie mogłaby mieć miejsce na
przykład w renesansowej Italii. Kto nie wierzy, powinien sięgnąć do klasyki i
poczytać sobie Kazimierza Chłędowskiego. Poza tym, zanim wydamy na „Giocondę”
skazujący wyrok warto docenić choćby
niejednoznaczność postaci głównej bohaterki – to nie jest standardowa
skrzywdzona anielica, o nie. To pełnokrwista kobieta, wściekle walcząca o swoją
miłość i poświęcająca ją ze względu na zobowiązanie honorowe. A i tak mamy tu
scenę, w której Gioconda doznaje pokusy usunięcia przeszkody w postaci
bezbronnej rywalki i nie czyni tego tyleż z powodu wewnętrznej prawości, co
dlatego, że ktoś jej rozważanie tej kuszącej perspektywy przerywa. Podobnie
Laura – wprawdzie wiarołomna żona i również jak tygrysica broniąca zdobyczy, w
którą już wbiła pazurki (czyli tenora), ale też zwyczajnie porządny człowiek.
Nawet Enzo, chociaż jak to tenor we włoskiej operze skromnego umysłu, za to
wielkiej zapalczywości kiedy już mu się wytłumaczy o co w intrydze chodziło
objawia zdolność do szczerej wdzięczności. Poza tym mamy anielską matkę (no
dobrze, wszak matka jest tylko jedna…), konwencjonalnie podłego szpicla i
wreszcie zazdrosnego męża. Z tym też nie tak łatwo, kiedy sobie człowiek
przypomni, że ówczesny stan świadomości uznawał żoniną zdradę za plamę na
honorze, którą mogła zmyć tylko krew winnej (w drugą stronę jakoś to nie
działało). Wracając zaś do muzyki i tej chwytliwej podobno melodyjności też
warto się zastanowić głębiej – zaraz, zaraz czy na pewno? Owszem melodyjność –
tak, niewątpliwie (zresztą na Boga, nie dajmy się zwariować traktując to jako
zarzut, zwłaszcza an określonym etapie rozwoju gatunku), ale niekoniecznie
wprost. To nie są motywy do nucenia pod prysznicem, nawet najbardziej znaną
arię „Cielo e mar” łatwiej sobie odtworzyć w głowie niż naprawdę zanucić. I tak
można by o walory „Giocondy spierać się jeszcze długo. Szczerze mówiąc własny
do niej stosunek nie tak łatwo sobie wyrobić, bo nie jest to rzecz często
wystawiana (u nas ostatnio chyba w Bydgoszczy
- premiera 2010) i wcale nie z powodu mniemanej kiepskiej jakości tylko
trudności ze znalezieniem adekwatnej obsady. Są nagrania, tytułową rolę
śpiewały gwiazdy największe z największych : Anita Cerquetti, Maria Callas,
Renata Tebaldi, Zinka Milanov, Renata Scotto, Leila Gencer, Montserrat Caballe
. Istnieją też zapisy video, wszystko nienajświeższej daty. W mojej pamięci
zapisała się szczególnie rejestracja przedstawienia Wiener Staatsoper z 1986
roku – ta z Evą Marton i Placidem Domingo no i ta z Teatro Liceu (2005), gdzie
tytułową postać kreowała Debora Voigt ale spektakl ukradła jej Ewa Podleś, co
potem także uczyniła w triumfalnym powrocie do Met. Barcelońskie przedstawienia
prowadził Daniele Callegari, który także dyrygował tym, o którym chcę
opowiedzieć Państwu dzisiaj. Miało ono miejsce w Piacenzie, stutysięcznym
włoskim mieście obecnie słynnym jako miejsce narodzin Giorgio Armaniego.
Premiera produkcji odbyła się tam w marcu tego roku i została uznana za sukces.
Rzeczywiście, skromne warunki finansowe i chyba niewielka kubatura sceny nie
przeszkodziły Frederico Bertolaniemu i jego współpracownikom w stworzeniu
atrakcyjnego i nowoczesnego widowiska. Był to również kolejny dowód na to, że
można posługując się właśnie nowoczesnym językiem scenicznym nie tracić
kontaktu z tradycją wykonawczą i treścią wykonywanego utworu. Trzeba tylko
trochę talentu i przede wszystkim szacunku dla autorów! Scenograf Andrea Belli mimo materialnych
ograniczeń znakomicie przywołał wenecki klimat budując na niedużej przestrzeni
podesty a resztę zalewając płyciutką warstwą wody, która zresztą dawała
znakomitą iluzję głębiny. Resztę
załatwiono za pomocą płacht tkaniny z weneckimi emblematami oraz kilku
rekwizytów. Kostiumy (Valeria Donata Bettelli) zostały zaprojektowane na wzór
tych z właściwego miejsca i czasu, ale były nieprzeładowane i co najważniejsze
nie utrudniały śpiewakom ruchu. Warto też zwrócić uwagę na reżyserię światła - Fiametta Baldiserri zrobiła wszystko, by
ogólnie mroczny klimat utworu nie został utopiony w egipskich ciemnościach, ale
pokazał nam piękny światłocień. Nie można nie wspomnieć o choreografii, bo w
końcu, obok tenorowej arii „Taniec godzin” jest najszerzej znanym fragmentem
dzieła. W tej dziedzinie jestem kompletną profanką, ale – w tym wypadku –
profanką wielce usatysfakcjonowaną.
Monica Casadei przekazała nam sens muzyki językiem tańca współczesnego,
co wplotło się w całość w sposób zaskakująco świeży. Muzyka pod pewną ręką
Daniele Callegariego zabrzmiała potoczyście jak powinna ale powiedzmy sobie
szczerze – sceniczne powodzenie „Giocondy” zależy głównie od śpiewaków. Pod tym
względem wrażenia miałam mieszane, chociaż na pewno z przewagą pozytywnych.
Zacznijmy od tego, co się nie udało i miejmy to z głowy. Przede wszystkim nie
sprawdził się Giacomo Prestia jako Alvise – efektywny aktorsko ale z brzydko
drżącym, niepewnym bas-barytonem nieudatnie udającym bas. Nienajlepiej
odebrałam również Sebastiana Catanę jako Barnabę – jemu też trudno cokolwiek
zarzucić pod względem interpretacyjnym, ale baryton to nieszczególnej urody i
krótki w górze. Suchość i monochromatyczność brzmienia mogła wynikać z
zaziębienia, którego podobno padł ofiarą. I to już koniec narzekań. Anna Maria
Chiuri nie zachwyciła wprawdzie swoją
Laurą, ale była to porządna robota. Agostina Smimmero (Ślepa), którą słyszałam pierwszy raz ujawniła
wspaniale bogaty, soczysty, pewny głos i zniuansowane wykonawstwo - myślę, że
tę młodą śpiewaczkę czeka piękna przyszłość. Gwiazdą przedstawienia miał być
chyba Francesco Meli debiutujący jako Enzo. Jak zazwyczaj nieco drętwy
scenicznie wykazał się jednak dobrą kreacją wokalną, chociaż jego głos wydawał
mi się tym razem bardziej metaliczny a mniej niż zwykle ciepły. Importowana na
tę okazję z Hiszpanii Saioa Hernàndez
nie zawiodła nadziei – miała wszystko, co do trudnej roli Giocondy
niezbędne. Pewny i dobrze brzmiący na obu krańcach skali i w średnicy głos,
właściwą intonację i wreszcie znakomitą interpretację. Z przyjemnością jej
słuchałam i na nią patrzyłam. Ogólnie – na pewno te prawie trzy godziny z
Giocondą” minęły mi szybko i nie był to czas zmarnowany.
środa, 7 listopada 2018
Diabeł w Madrycie
„Faust” z madryckiego
Teatro Real nie obiecywał mi wiele – średnio lubiana opera, w roli tytułowej
śpiewak, którego doceniam ale nie bardzo chętnie słucham i reżyseria w rękach
człowieka, co niedawno popełnił okropną i nonsensowną „Normę” w ROH. Postanowiłam
jednak dać szansę transmisji, bo z drugiej strony w wydarzeniu miała
uczestniczyć trójka innych artystów bardzo przeze mnie cenionych. Rezultat tego eksperymentu okazał się
nadzwyczaj interesujący, bo o ile muzycznie spektakl był mniej więcej taki, jakiego
oczekiwałam, to oprawa teatralna zaskoczyła mnie mocno. Álex
Ollé (La Fura dels Baus) nie stracił wprawdzie
szczególnego, właściwego całej grupie „charakteru pisma”, ale pomimo pewnych
dziwactw zdołał nim w miarę spójnie i, co najważniejsze nie wchodząc w spór z
sensem dzieła je opowiedzieć. Przy okazji udowodnił, że bazując na identycznym
pomyśle co Dess McAnuff w Met - Faust
jako naukowiec pracujący nad podejrzanym projektem i laboratorium jako jego
naturalne środowisko – jest w stanie przeprowadzić nas przez całą historię w
sposób znacznie bardziej inspirujący. Przede wszystkim, zmieniając czas akcji Ollé
nie naruszył żaden sposób ani delikatnej struktury dzieła, ani nie ingerował w
relacje między postaciami. Czart pozostał czartem, niewinne dziewczę niewinnym
dziewczęciem i tak dalej. Co więcej diabeł w żaden sposób nie wdzięczył się do
publiczności reprezentując zło w czystej postaci. Zaskakująco tradycyjnie
czmychał przed krzyżem rekompensując sobie ów moment słabości w scenie kuszenia
Małgorzaty gdzie dokonywał bluźnierstwa. Tylko sam Faust wydał mi się cokolwiek
nijaki, ale on taki jest w samym tekście – to z kolei zło banalne, codzienne.
Niektórych odbiorców spektaklu
trochę mogą zirytować
niektóre pomysły – np. olbrzymie sztuczne biusty, stadka plastikowych
humanoidów czy „genderowa” świta Mefista ale jakoś się one wpisują w fabułę w
niczym jej nie zaburzając. Muzycznie przedstawienie trzeba zaliczyć do udanych
pomimo drobnych zastrzeżeń. Dan Ettinger jak na moje ucho mógłby nieco mniej
ufać swemu zamiłowaniu do dramatycznych efektów i, tym samym, gwałtownych
skoków dynamicznych bo nie służy to lirycznym głosom, a takimi dysponują w
większości jego soliści. Poza tym orkiestra brzmiała znakomicie. Z Piotrem
Beczałą mam zazwyczaj ten sam problem – nie ufam sobie bezustannie
podejrzewając, iż jeśli coś mi się w jego śpiewie nie podoba, to wina moich
uprzedzeń. Tym razem stało się podobnie, tyle, że nasz tenor miał kłopot
(zwłaszcza na początku) nie z górą skali, co mu się zdarza często, ale ze
ściśniętą średnicą i nieobecnym dołem. Za to wyższe dźwięki brzmiały klarownie
i pewnie. Faust Beczały był poza tym, na ile się w tej operze dało udany
aktorsko. Luca Pisaroni zaprezentował się od tej strony fantastycznie – jego
Mefisto momentami wręcz wydał mi się trudny do oglądania, tak groźny,
nieprzyjemny i wyzbyty z wszelkiej kokietliwości (sprzyjają temu jego naturalne
warunki i cokolwiek diaboliczna uroda) . Wokalnie – cóż ja wolę w tej partii
prawdziwe basy z przepastnym, wibrującym dołem i większym wolumenem niż ten,
którym dysponuje Pisaroni, jednak bas-baryton, bo to daje artyście większą
swobodę w kreowaniu roli także głosem. Krańce możliwości tym razem słyszalne
były wyraźne, chociaż oczywiście Luca Pisaroni jest śpiewakiem wybitnym i nawet
przy pewnych ograniczeniach może dać słuchaczowi wiele (i dał). Marina Rebeka
okazała się fenomenalną Małgorzatą – jakie to piękne frazowanie, jaki
wielobarwny głos, ile emocjonalnej prawdy! Stéphane Degout , mój ulubiony
baryton Martin nie wydaje się idealnym wyborem do roli Valentina. Rzeczywiście,
jego liryczny głos czasem ginął w orkiestrowej masie. Za to dał niezmiernie
szczerą i przekonującą interpretację swojej postaci – znacznie sympatyczniejszą
niż w tym wypadku bywa. Degout był przy tym szalenie chłopięcy (charakteryzacja
odmłodziła go o dobre 15 lat) a młody
wiek nieco usprawiedliwia kategoryczność osądu moralnego i gwałtowność uczuć.
Skład solistów dobrze uzupełniły Serena Malfi jako Siebel i Sylvie Brunet-Grupposo
jako Marta.
P.S. Teatro Real
niepostrzeżenie wyrósł nam na jeden z najlepszych europejskich scen operowych.
Oby tak dalej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)