Kiedy straciłam już nadzieję na jako tako komplementarną
wizualnie i dźwiękowo wersję „Mocy przeznaczenia” pojawiła się ta płyta
zawierająca spektakl z 1978 roku z La
Scali. Od początku spodobał mi się pomysł
scenograficzny: realistyczna część dekoracji , stylowa, ale nieatakująca
nadmiernym bogactwem oraz ilością detali łączyła się znakomicie ze
stylizowanymi obrazami typu trompe l’oeil
współtworząc różne miejsca akcji, których w tej operze jest sporo. Także
niestety od początku niemile uderzyło mnie jakieś takie blaszane i płaskie brzmienie orkiestry – nie wiem, czy to
kwestia niedoskonałego zapisu dźwięku, czy kiepskiej formy dyrygenta Giuseppe
Patane. W każdym razie najsłynniejsza verdiowska uwertura ucierpiała
zdecydowanie, chociaż tempa zarówno w niej jak i później były rozsądne. W roli
Leonory wystąpiła Montserrat Caballe – wiadomo, że jako niewinne dziewczę
rozdarte między uczuciem do ojca i młodego mężczyzny nie mogła być wiarygodna,
chociaż jej rzemiosła aktorskiego trudno się czepiać – zrobiła co się dało.
Śpiewała cudownie, powtarzanie kwestii o jej niebiańskich pianach jest nudne,
ale cóż – takie one były! Jose Carreras z kolei , wówczas 32-letni (ślicznyż
chłopiec, czegóż chcieć) zewnętrznie spełniał wszelkie warunki nieszczęśliwego,
prześladowanego przez tytułowe przeznaczenie amanta. Cechowało go słynne
Melancholijne Spojrzenie i zdecydowana rezerwa
w kontaktach fizycznych z partnerką (żadnego namiętnego miętoszenia, nie mówiąc
o całowaniu – najwyżej rączka w rączkę lub dłoń na ramieniu ukochanej), co
akurat tutaj było na miejscu. Forma wokalna Carrerasa była pod koniec lat
70-tych bez zarzutu, jeszcze wtedy nie krzyczał, ale nie brakowało mu nerwu
dramatycznego (później ten sam efekt – bez powodzenia, oczywiście – usiłował
osiągać wrzaskiem), brzmiał ładnie,
miękko, okrągło. Piero Cappuccilli miał
za to pewne kłopoty z załamującym się chwilami ( tylko chwilami) głosem, chyba
po prostu cierpiał na jakieś lekkie przeziębienie. Na szczęście jego
umiejętności pozostały bez zmian a i piękna barwa straciła na tym minimalnie,
więc 4 duety na tenor i baryton wypadły tak jak powinny ( dla mnie to jest high
point w tej operze). Preziosillę kreowała nieznana mi wcześnie ( nie zrobiła
kariery, słusznie) Alicia Nave, urodziwa pani o fantastycznej figurze , ale
niemiłosiernie nadużywająca portamento i zdzierająca głos. W partiach
drugoplanowych basów obsadę La
Scala miała wręcz luksusową: wystąpili Nicolai Ghiaurov i
Sesto Bruscantini, obaj świetni. Mimo pewnych zastrzeżeń to najlepsza „Moc”
jaką widziałam.
czwartek, 31 maja 2012
środa, 30 maja 2012
„Fierrabras”, Opernhaus Zurich 2003, DVD
Schubert nie miał szczęścia do librecistów i jego opery
zostały kompletnie zapomniane , a szkoda. Na przykładzie „Fierrabrasa” którego w 2002 odkurzył Franz Welser-Most w swoim macierzystym Opernhaus Zurich
słychać, że zmarnowało się mnóstwo pięknej muzyki. To libretto cierpi nie tylko
na dramaturgiczną niespójność, ale też
- przede wszystkim – na zdecydowany
nadmiar postaci, przez który dość trudno widzowi /słuchaczowi przywiązać się do
którejkolwiek z nich. Partytura jest też za długa – Schubertowi pomógłby montażysta wyrafinowany na tyle, żeby orientować
się, co w niej cenne, a co można wyrzucić z dobrym dla zwartości dzieła
efektem. Claus Guth - reżyser zrobił dla
„Fierrabasa” naprawdę dużo. Rzecz cała rozgrywa się bowiem w umyśle Schuberta,
melancholijnego, niewysokiego i krągłego pana , który ad hoc tworzy sytuacje
sceniczne, wręcza bohaterom świeżo napisane nuty, czasem podprowadza we
właściwe miejsca akcji, czasem podaje rekwizyty. W ten sposób Guth rozbroił
absurdalną historyjkę biorąc ją w nawias. Oraz oszczędził na scenografii – mamy
przed oczami wciąż ten sam pokój , w którym Schubert pracuje, z fortepianem,
krzesłem i innymi drobnymi sprzętami. Tyle tylko, że wszystko to jest
gigantyczne, co z ludzi czyni liliputów. Zmieniające się wraz akcją miejsca są
zaznaczane światłem malowanym napisem na murze. Znakomicie i dowcipnie
wykorzystuje się też owe olbrzymie rekwizyty: np. krzesło służy Schubertowi do
pracy z fortepianem, potem król wdrapuje się na nie wykorzystując jako tron
itd. Bohaterowie odziani są zgodnie z modą romantyczną, zaś wszyscy amanci (
trzech!) noszą schubertowskie okrągłe okularki. Władca zaś obdarzony został
koroną z przyłączoną do niej plerezą siwych falistych włosów, co nieodparcie
przypomina wizerunek Karola Wielkiego. Trzeba przyznać, że Franz Welser Most
zgromadził w Zurychu zespół znakomitych śpiewaków (byli na etatach, daj Boże
takich naszym teatrom). Podobali mi się właściwie wszyscy: Christoph Strahl –
Eginhard, Julianne Bansee – Emma, Twyla Robinson - Florinda, Michel Volle – Roland. Szczególne
moje uznanie wzbudził Laszlo Polar, węgierski bas-baryton posiadający nie tylko
piękny głos, ale także emanujący naturalnym autorytetem władcy i nie tracący
przy tym ciepła. Tytułowy bohater, szlachetny książe Maurów Fierrabras ma
właściwie rolę drugoplanową, choć zawierającą w sobie piękną arię .Jonas
Kaufmann podarował mu wszystko co można było : wspaniale brzmiący (jak zawsze,
gdy śpiewa po niemiecku) głos, sensacyjne piana, żarliwość, talent dramatyczny.
Doprawiając to jeszcze odrobiną niewymuszonego komizmu.
sobota, 26 maja 2012
„Don Carlo”, Bayerische Staatsoper, 19.01.2012
Los operomaniaka do najłatwiejszych nie należy. Dowiadujesz się, że twój ulubiony artysta za 3 lata będzie śpiewał nową partię całkiem niedaleko… twojego kraju. Po dłuuuugim czekaniu siadasz do laptopa o23.58 żeby zdążyć kiedy za chwilę ruszy booking . Rusza. Łącza nie wytrzymują , spróbuj za chwilę, za jaką chwilę, biletów już nie będzie. Wreszcie następuje cud i bilet jest. A kiedy już prawie jesteś w teatrze i na wszelki wypadek sprawdzasz jego stronę w sieci – oooops – twój ulubieniec odwołał występ. Wydałeś masę kasy na bilet, samolot, hotel i nic z tego, artysta chory. Coś takiego spotyka właśnie teraz legiony wielbicieli Jonasa Kaufmanna, który po kolei rezygnuje z ważnych spektakli. Odwołał nawet własną galę w Zurichu, ”Walkirię” w MET, koncerty z Netrebko i co , najgorsze „Trojan” w ROH, gdzie pod koniec czerwca miał śpiewać Eneasza. Wirus , który go powalił musi być paskudny i uparty. Mnie podobna sytuacja spotkała w styczniu, kiedy miałam w Bayerische Staatsoper podziwiać Mariusza Kwietnia debiutującego jako markiz Posa. Mimo wszystko poleciałam do Monachium, bo obok niego mieli wystąpić Anja Harteros, Jonas Kaufmann i Rene Pape. Przeżyłam jeden z może 3 najpiękniejszych wieczorów operowych w swoim życiu i zawdzięczam to poniekąd Kwietniowi, chociaż go tam nie było. A „Don Carlos” to nie jest opera łatwa do wystawienia. Ogromna, monumentalna, wymagająca inscenizacyjnie . Niezbędna obsada przyprawia szefów castingu o zawrót głowy: tenor, baryton, 2 basy, sopran, mezzosopran – to tylko role główne, oprócz tego kilka wspomagających, chór im większy tym lepszy, duża orkiestra . no i oczywiście zdolny zapanować nad masą dźwięku generowaną przez ten wielki aparat wykonawczy dyrygent. Pozostaje jeszcze kwestia wyboru jednej z istniejących wersji: a są trzy podstawowe (pierwotna, francuskojęzyczna, oczywiście z baletem i pięcioaktowa ; późniejsza, włoska, ze sporymi skrótami i czteroaktowa ; wreszcie najpóźniejsza, włoska, pięcioaktowa, dość gruntownie przerobiona).Na miejscu stwierdziłam, że pokuszono się o kolejną: wersję modeńską, ostatnią uzupełniono, bardzo zresztą szczęśliwie, o fragment finałowy IV aktu, który Verdi wcześniej skreślił.Zaś co do wrażeń.Obawiałam się tej inscenizacji, znając niektóre spektakle Bayerische Staatsoper, ale niesłusznie. Jurgen Rose stworzył (już 12 lat temu – w 2000 roku) spektakl spójny koncepcyjnie , sensowny i logiczny , i stworzył go właściwie jednoosobowo – reżyserując, projektując scenografię, kostiumy i nawet światło. Rzecz zaczyna się w niemal pustym, czarnym pudle sceny, wyposażonym w drzwi w kilku miejscach otwierające się na przestrzeń poza pałacem. Gdy są zamknięte, jesteśmy w Escorialu , który stanowi więzienie dla wszystkich jego mieszkańców – nawet dla tego, który nim włada. O boczną ścianę oparty jest krucyfiks tak wielki, że nie mieści się i musi stać skosem. Nadnaturalnej wielkości figura Chrystusa dominuje w tej przestrzeni będąc stałym determinantem losów bohaterów. On patrzy, sądzi, może współczuje? Orkiestra pod izraelskim dyrygentem Fisherem grała solidnie, ładnie i tyle musiało wystarczyć. Żadnych szaleństw temp ani dynamiki, niezła współpraca ze śpiewakami , ale bez polotu. Chór Bayerische Staatsoper zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie: nie jest może bardzo liczny ale niezmiernie sprawny, zarówno wokalnie jak aktorsko. Role drugoplanowe zostały tym razem obsadzone perfekcyjnie: szczególnie imponująco zabrzmieli posłowie z Flandrii , bardzo podobała mi się Laura Tatulescu jako Tebaldo (to było zaskoczenie, bo pamiętam ją jako nieszczególną Zerlinę) oraz Steven Humes jako Mnich. Eric Halfvarson był jak zawsze ( a widziałam go już tyle razy w tej roli) efektywnie groźnym Wielkim Inkwizytorem. Anna Smirnova dysponuje dużym, ale niezbyt ruchliwym mezzosopranem i używa go nieco zbyt hojnie, co momentami daje efekt hałasu. Na szczęście miała też momenty dobre, choć to raczej nie będzie nigdy znakomita śpiewaczka. Jej Eboli była też zbyt matronowata a skarga na „don fatale’ nie zabrzmiała w jej ustach zbyt wiarygodnie. Inny problem z Boazem Danielem , niezmiernie sympatycznym mężczyzną nie tworzącym jednak w roli Posy kreacji. Był troszkę bezbarwny, taki misio-pysio. Temperatura uczuć pomiędzy Carlosem a Posą jest w tej operze równie silna jak miedzy Carlosem a Elżbietą, a tu tego zabrakło. Wokalnie podobnie – ładny głos, ale nierobiący większego wrażenia , zdecydowanie nie ta sama liga co Kwiecień, którego zastąpił. I tak dotarłam do trójki głównych protagonistów i posypią się superlatywy. Rene Pape zachwycił mnie pod każdym względem a miałam pewne obawy mając w świeżej pamięci jego bez przekonania zagranego Mefista w grudniowej transmisji z MET. Jako Filip II zaprezentował pełną, skomplikowaną od strony psychologicznej postać. Było w nim wszystko: królewski majestat i ludzka słabość, szlachetne odruchy i zwyczajna podłość, chęć kochania i bycia kochanym oraz zabijająca to żądza władzy i autorytetu. A jak wspaniale to zostało zaśpiewane! Przy „Ella giammai m’amo” miałam ciarki, co tam, ciary potężne. Anja Harteros , znana mi wcześniej z „Idomeneo” i „Lohengina” ( w Mozarcie mnie nie zachwyciła, w Wagnerze już tak) śpiewała cudownie: miękko, płynnie, świetliście, w pierwszym akcie ze słyszalną radością, dalej z cieniem melancholii. Jako Elżbieta miała też w sobie zarówno majestat, jak kobiecą kruchość, smutek osoby, której odebrano jedyną miłość ale w jej scenach z Carlosem była też prawdziwa namiętność. No i Harteros jest też bardzo atrakcyjna, co nie stanowi warunku udanej kreacji – ale – powiedzmy to sobie szczerze - pomaga. Carlosa zagrał Jonas Kaufmann, więc to ostatnie zdanie dwójnasób odnosi się do niego – tenor , który tak wygląda, to już naprawdę rzadkość wyjątkowa. Jest to typ urody, który wyjątkowo sprawdza się w roli nieszczęsnego infanta – romantyczny (te brązowe loki, w które wszystkie jego partnerki we wszystkich operach z upodobaniem zanurzają dłonie) i melancholijny. Kaufmann został bardzo hojnie obdarowany przez niebo : w pakiecie, poza fizyczną atrakcyjnością dostał jeszcze talent aktorski, pasję ( to widać) no i to co w tym zawodzie najważniejsze : voce, voce e voce (jak mówią Włosi). Gra i śpiewa całym sobą, w spektaklu daje z siebie 200% możliwości. Wysokie tony są triumfalnie bezwysiłkowe , czuje się w tym powietrze i miejsce na jeszcze więcej, dół skali barytonowy , ciemny , wręcz mroczny. Miałabym tylko drobne zastrzeżenie do stylu. Momentami Kaufmann brzmi histerycznie, ale to może być wynik tego całościowego zaangażowania w rolę. Fakt, że w Wagnerze czy repertuarze francuskim mu się to nie zdarza, tam zawsze jest nieskazitelny. No, ale ten drobiazg mogłam wybaczyć, zwłaszcza, że siedząc za blisko sceny (drugi rząd) miałam szansę zajrzeć w oczy artysty i zobaczyć w nich cierpienie młodego, niestabilnego emocjonalnie chłopaka. Tak dalece identyfikował się on ze swoją postacią. No i ostatnia rzecz: Głosy tej trójki fenomenalnie do siebie pasują, stapiają się ze sobą znakomicie.
http://www.youtube.com/watch?v=-rvd4PRLYNs
http://www.youtube.com/watch?v=csKwhUIbrvs
http://www.youtube.com/watch?v=iOq4wD0HoA4
środa, 23 maja 2012
„Eugeniusz Oniegin”, Salzburg 2007
Kolejna
turpistyczna produkcja powtarzająca podstawową
wadę poprzednich realizacji tego typu : składa się z wielu reżyserskich
pomysłów, które nie dość, że są podłej jakości, to nie tworzą żadnej spójnej
całości. Po podniesieniu kurtyny okazuje się, że wylądowaliśmy w Związku
Radzieckim z lat siedemdziesiątych, co od razu narzuca scenografię urody
nienachalnej i paskudne kostiumy. W dodatku reżyser zachowuje się tak, jakby
pierwszy raz w życiu zetknął się ze zdumiewającym
wynalazkiem - sceną obrotową - i wykorzystuje go bez umiaru. Najbardziej jednak zirytowała
mnie w pierwszej części spektaklu postać niani (Emma Sarkissian mistrzowsko
zrealizowała reżyserskie zalecenia), która jest wszechobecna, i swoimi
spacerami po scenie po prostu przeszkadza. Niania padła też ofiarą jednego z
konceptów Andrei Bretha : kiedy Tatiana prosi ją, by wysłała swego wnuka z
listem do Oniegina chłopię natychmiast objawia się naszym oczom szalenie zajęte kopaniem … grobu dla babuni. W którym po oddaleniu się potomka z rzeczoną
korespondencją seniorka posłusznie się układa. Pomysłów podobnej klasy jest w
tej produkcji sporo, chociażby jej początek, kiedy to Łarina strzyże na zero miejscowych chłopów
(kołchoźników?) ustawionych w karną kolejkę tępą najwyraźniej maszynką . Na tym
tle absurdy pomniejsze , jak pisanie przez Tatianę listu na zdezelowanej
maszynie zaraz po wyrażeniu prośby o przyniesienie pióra i stolika rażą nieco
mniej , ale i tak nie sposób je zignorować. Na szczęście zawsze można zamknąć
oczy i napawać się muzyką. Oderwanie od ukochanego Wagnera dobrze zrobiło
Barenboimowi , który nieco pobawił się z
tempami zwalniając (głównie) i
przyspieszając jednak w granicach tolerancji. Peter Mattei, wytrawny aktor
bardzo silnie podkreślał mroczną stronę osobowości Oniegina. To zdecydowanie
kawał drania, który z nudów zdolny jest
do wszystkiego. Wokalnie niestety trochę zawiódł : gęsta wibracja w jego głosie
nasilała się by w scenie finałowej osiągnąć poziom dla mnie trudno
akceptowalny. Natomiast Tatiana Anny Samuil podobała mi się bardzo: ładny,
miękki, ciepły sopran, atrakcyjna powierzchowność i aktorstwo bez szarżowania,
brawo! Leński został przez Czajkowskiego wyposażony w najbardziej chwytliwe
(obok poloneza oczywiście) fragmenty opery, co Joseph Kaiser w pełni
wykorzystał . Postać miał do zagrania niewdzięczną , ale nawet jako histeryczny
zazdrośnik czarował pięknym legato. Olga do rola nieduża, ale Jekaterina
Gubanova nie tylko dobrze zaśpiewała , ale też podarowała swej bohaterce urok i
ciepło (nie podejrzewałam jej o to pamiętając nudną Giuliettę z „Opowieści
Hoffmanna”w MET). Z kupletami monsieur Triqueta pięknie poradził sobie Ryland
Davies. Feruccio Furlanetto – Gremin był jak zawsze znakomity, choć nie dało
się długo rozkoszować tym wspaniałym głosem basowym, bo rola składa się
właściwie z jednej arii. Z językiem rosyjskim panowie radzili sobie lepiej lub
gorzej, z jednym wyjątkiem : nerwowy sekundant
Leńskiego wydawał z siebie dźwięki, które nie przypominały żadnego
języka . Na szczęście był na scenie krótko.
wtorek, 22 maja 2012
„Orphee et Euridice”, Teatro Comunale di Bologna 2008
W
czasie oglądania tego spektaklu dręczyło mnie uparte wrażenie deja vu. I nie
chodzi mi wcale o to, że miałam przed oczami Orfeusza uwspółcześnionego, bo to
już właściwie standard. Ale sposób poprowadzenia akcji, a nade wszystko
swobodny stosunek do tekstu muzycznego przypominał mi nieodparcie produkcję
Mariusza Trelińskiego .David Alagna również pociął operę niemiłosiernie,
wykreślając niektóre fragmenty , inne zaś powtarzając. Oczywiście pozbawił
dzieło tak źle obecnie widzianego lieto fine , zaś Amor
zmieniła się (bo to powinna być dziewczyna obdarzona wdzięcznym, lekkim
sopranem) w Przewodnika – barytona. W Warszawie jednak Treliński opowiedział
spójną, aczkolwiek własną i tylko czasem zazębiającą się z oryginalną historię.
Natomiast produkcja bolońska troszkę się rozłazi , razi też gigantomanią. Przy
dźwiękach uwertury odbywa się wesele Orfeusza i Eurydyki, na którym pojawia
się, widoczny tylko dla Panny Młodej Przewodnik. Po chwili akcja przenosi się na szosę, gdzie
przed może minutami doszło do wypadku. Obserwujemy policję wyciągającą z samochodu ciało
Eurydyki, potem pogotowie reanimujące Orfeusza, do którego dociera, że został
sam. Pierwsze słowa padają z jego ust
już na cmentarzu, w czasie pogrzebu, a gdy inni żałobnicy odchodzą Przewodnik
przekazuje mu wyrok bogów. Nie ma większego sensu opisywania spektaklu scena po
scenie , w każdym razie opera ta, z natury swej kameralna uzyskała tu trochę
zbyt bogatą oprawę. Ciągle zmieniająca się scenografia ( mamy nawet coś w
rodzaju administracyjnej części Hadesu, a także Hades właściwy z zawieszonymi
wysoko ciałami) przeszkadza w skupieniu i próbuje odwrócić uwagę od tego, co
powinno być ważne. Finał wydał mi się nieco absurdalny: wracamy do sceny
pogrzebu i martwa Eurydyka wraz z żywym
Orfeuszem zostają pochowani. Od strony muzycznej wypadło to wszystko zupełnie
przyzwoicie, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że dyrygent Marco Guidarini specjalizuje się
raczej w Mahlerze. Pod jego ręką Gluck zabrzmiał dynamicznie, ale bez prób
ogłuszania słuchacza niestosowna tu potęgą współczesnej orkiestry. Roberto
Alagna nie potrafił niestety przystosować się do kameralnego charakteru tej
muzyki: śpiewał zwyczajnie za głośno. Jego dźwięczny , piękny tenor i żarliwa
interpretacja sprawiły jednak , że słuchałam go z przyjemnością. Podziwiałam
też psychiczną odporność śpiewaka - taka
rola musiała obudzić w nim tragiczne wspomnienia (pierwsza żona i mama jedynej
córki zmarła na raka). A może właśnie ta tragedia sprawiła, że jego Orfeusz był
tak przejmujący. Serena Gamberoni to śliczna, aczkolwiek pod względem wokalnym
dość przeciętna Eurydyka.Ciekawą rolę stworzył, zarówno wizualnie jak dźwiękowo
Marc Barrard jako Przewodnik , ale trudno przyzwyczaić się do barytona w
partii, która powinna być śpiewana przez sopran.
piątek, 18 maja 2012
„Francesca da Rimini” Opera Bastille 2011
To
moje drugie zetknięcie z tą operą . Z pierwszego, dość już dawnego utrwaliło mi
się wspomnienie późnowerystycznej muzyki i zdecydowanego nadmiaru postaci drugoplanowych o dziwacznych imionach typu Samaritana,
Smaragdi czy … Biancofiore. Tamte wrażenia potwierdziły mi się w 100 %, Chociaż
prapremiera „Franceski” miała miejsce w 1914 roku słucha się tego jak
Leoncavalla: stała, najwyższa temperatura uczuć powoduje , że bohaterowie wyglądają
na pogrążonych w permanentnej histerii. Paryska produkcja jest dziwaczna sama w
sobie, przede wszystkim obciążona okropną, przeładowaną scenografią. Na domiar
złego Giancarlo Del Monaco (syn Mario) nie potrafił zdecydować w jakim czasie
umieścić akcję. Z pewnością nie jest to wiek 13-sty, kiedy prawdziwe wydarzenia
miały miejsce . W pierwszym akcie kostiumy zdecydowanie sugerują początek wieku
XX (charakterystyczne suknie w
cukierkowych kolorach, duże kapelusze) potem mamy przełom
średniowiecze-renesans, ale taki, jak go sobie wyobrażali prerafaelici. Scenografia stanowi konglomerat wstrząsający. Akt pierwszy przyprawiłby
Zefirellego o palpitacje serca z zazdrości (a może krzywdzę Zefirellego, on
przynajmniej nie zestawiłby ze sobą przedmiotów od Sasa do lasa), natomiast
widza bolą oczy od nadmiaru, zaś zęby od koszmarnie zestawionych ze sobą ,
całkowicie nieprzystawalnych szczegółów typu „antyczne” kolumny i kanapy w
stylu artdeco. Wszystko to zalewają jeszcze masy niezmiernie kolorowego
kwiecia, które mogłoby się przyśnić jakiemuś szalonemu floryście. Brrrr! Akt drugi jest mniej rozpasany wizualnie, ale Giovanni Malatesta
przybywający na pole bitwy przez otwierające się wrota … na dziobie okrętu to
pomysł absurdalny. W trzecim akcie akcja przenosi się do sypialni bohaterki, w
której na ścianie, wśród kwadratowych plafonów jeden straszy maską pośmiertną
Gabriele d’Annunzio, autora literackiego pierwowzoru libretta . Poza tym zasłane
kilkoma różnymi tkaninami łoże (musi być, na nim odbędzie się hmmm… ważna część
akcji), liczne świeczniki , mnóstwo ozdóbek oraz stojak z rozłożoną, olbrzymich
rozmiarów księgą (kochankowie czytają o sir Galahadzie). Pierwszy obraz czwartego aktu jest najmniej
przeraźliwy plastycznie - jadalnia w pałacu Malatestów , w drugim powracamy do
sypialni. Akcję Del Monaco przeprowadził w sposób podkreślający elementy
melodramatyczne, co momentami prowadzi do śmieszności, bo libretto samo w sobie
do umiarkowanych nie należy. Ofiarą padł tu przede wszystkim William Joyner
jako groteskowo paskudny i okrutny złoczyńca Malatestino. Szkoda, bo śpiewał
znakomicie , a podczas ukłonów okazał się najprzystojniejszym mężczyzną w
obsadzie. Równie dobry wokalnie był
George Ganidze jako Giovanni , jemu nawet udało się stworzyć w miarę
zrównoważoną postać. Francesca podobała mi się zdecydowanie mniej. Svetla
Vassileva jest piękną kobietą i
wspaniale wygląda w kostiumach, ale to nie czyni jej dobrą aktorką ani
śpiewaczką. Dysponuje ładnym, ciepłym
głosem, ale nie ma wystarczającej siły co prowadzi do zastąpienia wyrazu
dramatycznego przez krzyk. Przeszkadzała mi też nieco nadekspresyjna mimika i
duże wibrato. W tej sytuacji gwiazdą wieczoru
został Roberto Alagna , co zresztą niespodzianki nie stanowiło. Partię Paolo
Zadonai napisał na nieco ciemniejszy i mocniejszy głos, ale Alagna z wiekiem
zyskuje na barwie a siły wystarczyło. W
moich wdzięcznych wspomnieniach pozostaje jako Paolo idealny Placido Domingo,
znacznie gorętszy głosowo i scenicznie lecz jego czas niestety już minął, a
współcześnie trudno mi sobie wyobrazić kogoś lepszego (no, może nie tak trudno,
ale Kaufmann jest jeden i wszystkiego śpiewać nie może) niż Alagna. Sprawia
wrażenie kochanka raczej lirycznego i żarliwego niż namiętnego, ale to
koncepcja do przyjęcia. Ma też w sobie ciepło, które uwiarygodnia jego bohatera
jako obiekt miłosnej pasji Franceski (bo przydomek „il bello” w jego przypadku
jest średnio adekwatny, zwłaszcza, że został skrzywdzony okropnymi kostiumami).
Daniela Orena zupełnie słusznie wybuczała część publiczności: pod jego ciężką
ręką orkiestra brzmiała
tak właśnie – ciężko , nie czuło się przestrzeni ani oddechu.
środa, 16 maja 2012
„La Traviata”, MET 2012, DVD
Subskrybuj:
Posty (Atom)