
czwartek, 31 maja 2012
„La Forza del destino”, La Scala 1978, DVD

środa, 30 maja 2012
„Fierrabras”, Opernhaus Zurich 2003, DVD
Schubert nie miał szczęścia do librecistów i jego opery
zostały kompletnie zapomniane , a szkoda. Na przykładzie „Fierrabrasa” którego w 2002 odkurzył Franz Welser-Most w swoim macierzystym Opernhaus Zurich
słychać, że zmarnowało się mnóstwo pięknej muzyki. To libretto cierpi nie tylko
na dramaturgiczną niespójność, ale też
- przede wszystkim – na zdecydowany
nadmiar postaci, przez który dość trudno widzowi /słuchaczowi przywiązać się do
którejkolwiek z nich. Partytura jest też za długa – Schubertowi pomógłby montażysta wyrafinowany na tyle, żeby orientować
się, co w niej cenne, a co można wyrzucić z dobrym dla zwartości dzieła
efektem. Claus Guth - reżyser zrobił dla
„Fierrabasa” naprawdę dużo. Rzecz cała rozgrywa się bowiem w umyśle Schuberta,
melancholijnego, niewysokiego i krągłego pana , który ad hoc tworzy sytuacje
sceniczne, wręcza bohaterom świeżo napisane nuty, czasem podprowadza we
właściwe miejsca akcji, czasem podaje rekwizyty. W ten sposób Guth rozbroił
absurdalną historyjkę biorąc ją w nawias. Oraz oszczędził na scenografii – mamy
przed oczami wciąż ten sam pokój , w którym Schubert pracuje, z fortepianem,
krzesłem i innymi drobnymi sprzętami. Tyle tylko, że wszystko to jest
gigantyczne, co z ludzi czyni liliputów. Zmieniające się wraz akcją miejsca są
zaznaczane światłem malowanym napisem na murze. Znakomicie i dowcipnie
wykorzystuje się też owe olbrzymie rekwizyty: np. krzesło służy Schubertowi do
pracy z fortepianem, potem król wdrapuje się na nie wykorzystując jako tron
itd. Bohaterowie odziani są zgodnie z modą romantyczną, zaś wszyscy amanci (
trzech!) noszą schubertowskie okrągłe okularki. Władca zaś obdarzony został
koroną z przyłączoną do niej plerezą siwych falistych włosów, co nieodparcie
przypomina wizerunek Karola Wielkiego. Trzeba przyznać, że Franz Welser Most
zgromadził w Zurychu zespół znakomitych śpiewaków (byli na etatach, daj Boże
takich naszym teatrom). Podobali mi się właściwie wszyscy: Christoph Strahl –
Eginhard, Julianne Bansee – Emma, Twyla Robinson - Florinda, Michel Volle – Roland. Szczególne
moje uznanie wzbudził Laszlo Polar, węgierski bas-baryton posiadający nie tylko
piękny głos, ale także emanujący naturalnym autorytetem władcy i nie tracący
przy tym ciepła. Tytułowy bohater, szlachetny książe Maurów Fierrabras ma
właściwie rolę drugoplanową, choć zawierającą w sobie piękną arię .Jonas
Kaufmann podarował mu wszystko co można było : wspaniale brzmiący (jak zawsze,
gdy śpiewa po niemiecku) głos, sensacyjne piana, żarliwość, talent dramatyczny.
Doprawiając to jeszcze odrobiną niewymuszonego komizmu.
sobota, 26 maja 2012
„Don Carlo”, Bayerische Staatsoper, 19.01.2012

http://www.youtube.com/watch?v=-rvd4PRLYNs
http://www.youtube.com/watch?v=csKwhUIbrvs
http://www.youtube.com/watch?v=iOq4wD0HoA4
środa, 23 maja 2012
„Eugeniusz Oniegin”, Salzburg 2007
Kolejna
turpistyczna produkcja powtarzająca podstawową
wadę poprzednich realizacji tego typu : składa się z wielu reżyserskich
pomysłów, które nie dość, że są podłej jakości, to nie tworzą żadnej spójnej
całości. Po podniesieniu kurtyny okazuje się, że wylądowaliśmy w Związku
Radzieckim z lat siedemdziesiątych, co od razu narzuca scenografię urody
nienachalnej i paskudne kostiumy. W dodatku reżyser zachowuje się tak, jakby
pierwszy raz w życiu zetknął się ze zdumiewającym
wynalazkiem - sceną obrotową - i wykorzystuje go bez umiaru. Najbardziej jednak zirytowała
mnie w pierwszej części spektaklu postać niani (Emma Sarkissian mistrzowsko
zrealizowała reżyserskie zalecenia), która jest wszechobecna, i swoimi
spacerami po scenie po prostu przeszkadza. Niania padła też ofiarą jednego z
konceptów Andrei Bretha : kiedy Tatiana prosi ją, by wysłała swego wnuka z
listem do Oniegina chłopię natychmiast objawia się naszym oczom szalenie zajęte kopaniem … grobu dla babuni. W którym po oddaleniu się potomka z rzeczoną
korespondencją seniorka posłusznie się układa. Pomysłów podobnej klasy jest w
tej produkcji sporo, chociażby jej początek, kiedy to Łarina strzyże na zero miejscowych chłopów
(kołchoźników?) ustawionych w karną kolejkę tępą najwyraźniej maszynką . Na tym
tle absurdy pomniejsze , jak pisanie przez Tatianę listu na zdezelowanej
maszynie zaraz po wyrażeniu prośby o przyniesienie pióra i stolika rażą nieco
mniej , ale i tak nie sposób je zignorować. Na szczęście zawsze można zamknąć
oczy i napawać się muzyką. Oderwanie od ukochanego Wagnera dobrze zrobiło
Barenboimowi , który nieco pobawił się z
tempami zwalniając (głównie) i
przyspieszając jednak w granicach tolerancji. Peter Mattei, wytrawny aktor
bardzo silnie podkreślał mroczną stronę osobowości Oniegina. To zdecydowanie
kawał drania, który z nudów zdolny jest
do wszystkiego. Wokalnie niestety trochę zawiódł : gęsta wibracja w jego głosie
nasilała się by w scenie finałowej osiągnąć poziom dla mnie trudno
akceptowalny. Natomiast Tatiana Anny Samuil podobała mi się bardzo: ładny,
miękki, ciepły sopran, atrakcyjna powierzchowność i aktorstwo bez szarżowania,
brawo! Leński został przez Czajkowskiego wyposażony w najbardziej chwytliwe
(obok poloneza oczywiście) fragmenty opery, co Joseph Kaiser w pełni
wykorzystał . Postać miał do zagrania niewdzięczną , ale nawet jako histeryczny
zazdrośnik czarował pięknym legato. Olga do rola nieduża, ale Jekaterina
Gubanova nie tylko dobrze zaśpiewała , ale też podarowała swej bohaterce urok i
ciepło (nie podejrzewałam jej o to pamiętając nudną Giuliettę z „Opowieści
Hoffmanna”w MET). Z kupletami monsieur Triqueta pięknie poradził sobie Ryland
Davies. Feruccio Furlanetto – Gremin był jak zawsze znakomity, choć nie dało
się długo rozkoszować tym wspaniałym głosem basowym, bo rola składa się
właściwie z jednej arii. Z językiem rosyjskim panowie radzili sobie lepiej lub
gorzej, z jednym wyjątkiem : nerwowy sekundant
Leńskiego wydawał z siebie dźwięki, które nie przypominały żadnego
języka . Na szczęście był na scenie krótko.
wtorek, 22 maja 2012
„Orphee et Euridice”, Teatro Comunale di Bologna 2008
W
czasie oglądania tego spektaklu dręczyło mnie uparte wrażenie deja vu. I nie
chodzi mi wcale o to, że miałam przed oczami Orfeusza uwspółcześnionego, bo to
już właściwie standard. Ale sposób poprowadzenia akcji, a nade wszystko
swobodny stosunek do tekstu muzycznego przypominał mi nieodparcie produkcję
Mariusza Trelińskiego .David Alagna również pociął operę niemiłosiernie,
wykreślając niektóre fragmenty , inne zaś powtarzając. Oczywiście pozbawił
dzieło tak źle obecnie widzianego lieto fine , zaś Amor
zmieniła się (bo to powinna być dziewczyna obdarzona wdzięcznym, lekkim
sopranem) w Przewodnika – barytona. W Warszawie jednak Treliński opowiedział
spójną, aczkolwiek własną i tylko czasem zazębiającą się z oryginalną historię.
Natomiast produkcja bolońska troszkę się rozłazi , razi też gigantomanią. Przy
dźwiękach uwertury odbywa się wesele Orfeusza i Eurydyki, na którym pojawia
się, widoczny tylko dla Panny Młodej Przewodnik. Po chwili akcja przenosi się na szosę, gdzie
przed może minutami doszło do wypadku. Obserwujemy policję wyciągającą z samochodu ciało
Eurydyki, potem pogotowie reanimujące Orfeusza, do którego dociera, że został
sam. Pierwsze słowa padają z jego ust
już na cmentarzu, w czasie pogrzebu, a gdy inni żałobnicy odchodzą Przewodnik
przekazuje mu wyrok bogów. Nie ma większego sensu opisywania spektaklu scena po
scenie , w każdym razie opera ta, z natury swej kameralna uzyskała tu trochę
zbyt bogatą oprawę. Ciągle zmieniająca się scenografia ( mamy nawet coś w
rodzaju administracyjnej części Hadesu, a także Hades właściwy z zawieszonymi
wysoko ciałami) przeszkadza w skupieniu i próbuje odwrócić uwagę od tego, co
powinno być ważne. Finał wydał mi się nieco absurdalny: wracamy do sceny
pogrzebu i martwa Eurydyka wraz z żywym
Orfeuszem zostają pochowani. Od strony muzycznej wypadło to wszystko zupełnie
przyzwoicie, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że dyrygent Marco Guidarini specjalizuje się
raczej w Mahlerze. Pod jego ręką Gluck zabrzmiał dynamicznie, ale bez prób
ogłuszania słuchacza niestosowna tu potęgą współczesnej orkiestry. Roberto
Alagna nie potrafił niestety przystosować się do kameralnego charakteru tej
muzyki: śpiewał zwyczajnie za głośno. Jego dźwięczny , piękny tenor i żarliwa
interpretacja sprawiły jednak , że słuchałam go z przyjemnością. Podziwiałam
też psychiczną odporność śpiewaka - taka
rola musiała obudzić w nim tragiczne wspomnienia (pierwsza żona i mama jedynej
córki zmarła na raka). A może właśnie ta tragedia sprawiła, że jego Orfeusz był
tak przejmujący. Serena Gamberoni to śliczna, aczkolwiek pod względem wokalnym
dość przeciętna Eurydyka.Ciekawą rolę stworzył, zarówno wizualnie jak dźwiękowo
Marc Barrard jako Przewodnik , ale trudno przyzwyczaić się do barytona w
partii, która powinna być śpiewana przez sopran.
piątek, 18 maja 2012
„Francesca da Rimini” Opera Bastille 2011

środa, 16 maja 2012
„La Traviata”, MET 2012, DVD
Subskrybuj:
Posty (Atom)