środa, 27 czerwca 2012

„Carmen” ROH, 12.2006, DVD


Francesca Zambello nieźle oberwała od niektórych krytyków za tę produkcję „Carmen” (ROH , grudzień 2006). Że zaspakaja najniższe popularne gusta, że staromodna, że obliczona wyłącznie na dochód bez liczenia się z Wartościami Artystycznymi. Większość z tych zarzutów jest raczej absurdalna, na szczęście co najmniej tyleż samo było zachwytów równie nieumiarkowanych jak przygany. Bo trudno zachować umiar w kontakcie z tak znakomitym, emocjonalnym spektaklem , nawet, jeżeli samo dzieło zgrane jest już do cna i wydaje się nam, że wszystko już o nim wiemy i wszystko widzieliśmy.  Oczywiście , produkcja ma swoje wady, ale i tak  to najlepsza „Carmen” jaką widziałam. Wadą podstawową wydaje mi się przeładowanie sceny: jest na niej za dużo ludzi, za dużo się dzieje, czasem tęskni się za momentami oddechu, bardziej intymnymi. Czegóż tu nie mamy: chór uzupełniono tłumem statystów , tancerzy , niezbędny zespół dziecięcy jest   niezwykle rozbudowany i aktywny, ludziom towarzyszą zwierzęta: kury, wyjątkowo spokojny osiołek oraz piękny, kary koń. Dbałość o szczegół wykazano niezwykłą także w doborze wykonawców: oni wszyscy nawet fizycznie są w typie hiszpańsko-cygańskim (wspomożeni charakteryzacją , ale jednak), żadnych blond włosów, żadnych bławatkowych ocząt.. Scenografia jest relatywnie prosta i efektywna: pomarańczowe i w barwie ochry mury ograniczają plac przed fabryka cygar, na którym rośnie samotne drzewko pomarańczowe i płynie strumyk. W akcie drugim mury stanowią zaplecze gospody Lillas Pastii ( tutaj to ..kobieta) przed nią długi, prosty stół i nieco krzeseł. Obóz przemytników zamyka także mur a w ostatnim akcie widzimy zaplecze areny, na której triumfy święci Escamillo. Kostiumy są  adekwatne i seksowne, nie było chyba recenzentki, która nie podziwiałaby ( z niejaką zazdrością) finałowej, żółtej sukni Carmen. No, ale nie okoliczności ciuchowo-scenograficzne zadecydowały o klasie tej produkcji. Zambello miała do dyspozycji parę głównych bohaterów jak z marzeń: utalentowanych aktorsko, sprawnych fizycznie, urodziwych ( nie wiem, czy strona muzyczna ma dla reżysera operowego duże znaczenie, sądząc po wielu współczesnych realizacjach obawiam się ,że nie). Anna Caterina Antonacci wygląda na kobietę z charakterem: mocno zarysowana szczęka, takiż nos, zdecydowana mimika. Ta Carmen jest wyraźnie starsza od swego Jose, władcza, właściwie kawał suki. Co nie przeszkadza jej być wiarygodną jako kobiecie, która może doprowadzić mężczyznę do kompletnego szaleństwa.  Bo ten Jose to nie chłopiec, ukochany synek mamusi – to facet, od samego początku jest niebezpieczny i skłonny do gwałtownych działań ( w dialogu mówi się o tym, że musiał opuścić rodzinną Nawarrę i uciekać do wojska, ponieważ kogoś zabił). Przez chwilę pielęgnuje jeszcze złudzenie o przyszłości z Micaelą, ale opętany żądzą i zazdrością może być zdolny do wszystkiego. A przecież oboje potrafią także zdobyć się na czułość. Carmen jeszcze pod koniec 3 aktu podchodzi do Jose aby go pogładzić po twarzy i delikatnie pocałować, w głosie Jose jeszcze przy słowach „Carmen il est le temps encore” brzmi tyle nadziei, że ona do niego wróci….Nie widziałam dotąd finałowego duetu zagranego z taką pasją, tak brutalnie i z takim ładunkiem erotyzmu i emocji. Interpretacyjnie oboje partnerzy sa są sobie równi, ale muzycznie Kaufmann jest tak fantastyczny, że zostawia Antonacci daleko w tyle. Nie dysponuje ona zresztą idealnym głosem do Carmen,  za mało mięsisty dół skali. Kaufmann zaś tym swoim niekoniecznie najpiękniejszym bartenorem potrafi wyrazić dosłownie wszystko . „C’est toi, c’est moi” zawiera w sobie niesamowitą paletę uczuć gniew, desperację, czułość, nadzieję, rozczarowanie, wreszcie morderczą furię.  To już trzecia „absolutna” rola Kaufmanna, do której każdy następny wykonawca będzie porównywany i lata (a raczej wiele lat) miną, zanim ktoś chociażby zbliży się do jego poziomu.(pozostałe 2 to oczywiście Werther i Lohengrin).
Po tych wszystkich zachwytach należałoby kilka słów poświęcić wykonawcom mniejszych ról. Ildebrando d’Arcangelo jak na mój gust jest nieco zbyt sympatyczny jak na Escamilla a jego głos w kupletach brzmi nieco głucho.  Jednak jako postać się sprawdza a i wokalnie im dalej, tym lepiej. Z Norah Amsellem podobnie, ale jednak gorzej. Ona z kolei jako Micaela wydaje się wiarygodna (nikt nie wymaga, aby wyglądała na przytoczone w dialogu 17 lat), ale głos niestety brzmi zbyt ostro i kanciasto. Za to bohaterowie drugoplanowi udani nad podziw:  Matthew Rose, Jacques Imbrallo –  świetni.
Znakomity jest w tym spektaklu także ruch sceniczny i choreografia, także dzięki przywoływanej już sprawności fizycznej śpiewaków. Pojedynek Jose i Escamilla zagrany został przez obu panów z baletową precyzją. Są tu też fragmenty nieco ryzykowne: nie wiem , czy każdy tenor będzie w stanie schodzić po pionowej ścianie za pomocą sznura śpiewając przy tym, jak to uczynił Kaufmann.
Na sam koniec zostawiłam sobie  Antonio Pappano. I będzie to niezwykle przyjemny koniec, bo obok Levina to najlepszy współczesny operowy dyrygent. Pełen temperamentu , ale wrażliwy na najmniejszy detal , bardzo opiekuńczy wobec śpiewaków. Facet wyraźnie kocha to, co robi, kocha też muzyków i wokalistów. Brawo, maestro!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz