Ta
sama od mniej więcej 30 lat i nie wygląda na to, aby w najbliższej przyszłości
miała komu przekazać tron. Ewa Podleś, bo oczywiście o niej mowa jest obiektem
kultu i właściwie nie ma wielbicieli – ona ma wyznawców. Jej głos rozpoznawalny
od pierwszych sekund trudno poddaje się opisowi
ale jedno można o nim powiedzieć z pewnością stuprocentową: to jest
instrument zdumiewający i jedyny na
świecie. Wyróżnia się urodą niebanalną i nie dla wszystkich oczywistą. Ale
jeśli go raz usłyszałeś, to albo nigdy go nie zaakceptujesz ( o,
nieszczęsny) , albo przepadłeś na zawsze ( a imię nasze legion). Podleś używa
swojego daru w sposób absolutnie mistrzowski i z doskonałą świadomością na co
go w danym momencie kariery stać. Zaczynała od wirtuozowskich partii Rossiniego
i Handla wymagających koloraturowej pirotechniki i śpiewała je dość długo. W
jej wykonaniu ozdobniki nigdy nie były sztuką dla sztuki, czystym popisem –
zawsze służyły podkreśleniu emocjonalnego wyrazu muzyki. U Podleś każde słowo
znaczy. Głęboki kontralt predestynował ją szczególnie do ról spodenkowych , w
których się wyspecjalizowała narzekając czasem, że miło byłoby przytulić się do
szerokiej piersi kolegi a nie tylko obejmować soprany. Ale kto widział i
słyszał Podleś jako Rinalda, Tancreda, Giulio Cesare, Orfeo czy Arsace zawsze będzie to miał we
wdzięcznej (i stęsknionej) pamięci Później zaczęła wykonywać nieco inny
repertuar i doskonale bawi się rolami czarownic i wrednych bab. Była fenomenalną
Ulricą w „Balu maskowym” i mimo, że ta partia składa się właściwie z jednej
arii i kilku recytatywów publiczność zgotowała jej owację przerywającą spektakl
na długie minuty (obok niej występowali wówczas Salvatore Licitra i Dimitrij
Hvorostovsky). Na „Giocondę” w MET przychodzono tylko dla niej opuszczając
teatr masowo po jedynej arii Ślepej, co musiało być nieprzyjemne dla
całej reszty obsady. Zwłaszcza , że ta postać znika już w pierwszym akcie.
Ostatnio ten sam numer wycięła w Paryżu powodując, że widownia oszalała z
zachwytu nad Madame de la
Haltiere , czyli złą macochą w „Kopciuszku” Masseneta. Tego
lata pani Podleś powraca do Rossiniego – na festiwalu w jego rodzinnym Pesaro
wystąpi jako tytułowy bohater w „Ciro in Babilonia”. U nas będzie szansa
usłyszeć ją w lutym 2013, kiedy to da w warszawskim Teatrze Wielkim koncert
specjalny.
Może i był to nieco już spóżniony występ Ewy Podleś w dużej tytułowej roli na ROF. Można sobie wyobrazić jaką siłę rażenia mialby jej Tankred czy Arsace dziesięć lat wcześniej w Pesaro...Ale, mimo naturalnych już ograniczeń, jej Ciro in Babilonia był, prawdopodobnie, najjaśniejszym wydarzeniem tegorocznego festiwalu. Zdecydowanie, moim zdaniem, przyćmił następnego dnia Matyldę di Shabran z Florezem, choć, oczywiście, to też było smakowite...
OdpowiedzUsuńPodleś zebrała zasłużoną owację miała też godną partnerkę - wciąż znaną przede wszystkim Włochom, ale myślę, że jej sława międzynarodowa jest kwestią krótkiego czasu: Jessicę Pratt. Spektakl z naszym "contralto assoluto" (określenie z Opera News) transmitowała włoska telewizja więc jest duże prawdopodobieństwo, że wreszcie (lepiej póżno niż wcale) Rossiniowski spektakl z Ewą Podleś trafi na DVD. Ave Ewa.