W czasach, gdy oper na płytach już się prawie nie nagrywa
Deutsche Grammophon zdecydował się na przedziwną hybrydę. Zaplanowano wydanie
serii 6 najważniejszych dzieł Mozarta: nagranych na żywo w Baden Baden, ale z
dogranymi w studio recytatywami (jak tłumaczono, aby pozbyć się
przeszkadzających dźwięków z tła) i kompletnie wyczyszczonych z jakichkolwiek
śladów obecności publiczności. Na pierwszy ogień poszedł oczywiście „Don
Giovanni” i aż się serce z żalu ściska , że popełniono tu dwa błędy obsadowe,
bo to mogła być prawdziwie wielka edycja
opery oper. Pomyłki te wynikają oczywiście ze względów handlowych, firma
chciała zatrudnić swoje gwiazdy kontraktowe. Szkoda. Konkrety zacznijmy jednak
od licznych pozytywów. Yannick Nezet Seguin poprowadził Mahler Chaber Orchestra
(ę ?) w idealnych tempach i nie próbował
na siłę wyciskać piętna własnej indywidualności
( od tego typu zabiegów często grozą wieje) – on służył muzyce. Joyce Di
Donato jest cudowną Elvirą , a to postać najbogatsza psychologicznie i
wyposażona w chyba najwspanialszą arię – „Mi tradi”. Di Donato ma w głosie wszelkie odcienie kobiecości ,
śpiewa absolutnie mistrzowsko. Umiejętności wokalne Diany Damrau są również na
najwyższym poziomie, choć jej sopran nie dorównuje urodą mezzo Di Donato. Luca
Pisaroni obok Bryna Terfela wyrósł na najlepszego współczesnego Leporella co
udowadnia i tu dobitnie. Największym zaskoczeniem była dla mnie rola Don
Ottavia. Najkrócej mówiąc Rolando Villazon uczynił z tego rozmazanego nieudacznika mężczyznę. Po
słynnym i długotrwałym kryzysie wokalnym Villazon zmienił repertuar ( chociaż
już wcześniej śpiewał Handla) i ta zmiana posłużyła mu zdecydowanie. Jego
Ottavio, nie tracąc nic na łagodnej urodzie przypisanej mu muzyki brzmi jak
prawdziwy facet. Nie jest może tak elegancki jak niektórzy by chcieli, ale to
niewielka strata. I tak, po licznych komplementach dotarłam do wspominanych już
pomyłek obsadowych. Mojca Erdmann ma głos nieduży i przeciętnej urody, ale
gdyby operowała nim z nieco większą finezją byłoby znacznie lepiej. A jest tak
sobie. Rozczarowanie nr. 1 w tym
nagraniu to jednak (jaka szkoda!) Don Giovanni. Ildebrando d’Arcangelo z kolei
ma koncepcję interpretacyjną, ale brak mu narzędzi aby ją zrealizować. Jego bas
nie ma szczególnie ładnej barwy, brzmi matowo, ani trochę nie uwodzicielsko –
to kładzie rolę całkowicie , bo, w takim razie – skąd liczne sukcesy u płci
przeciwnej? Nie widziałam d’Arcangelo w tym wcieleniu na scenie, ale tam
prawdopodobnie radzi sobie lepiej, bo jego urok fizyczny pozostaje poważnym
argumentem. Radziłabym powrót do Figara
i Leporella. A szefom Deutsche Grammophon dziwię się niezmiernie. Mogąc
zaprosić do nagrania Petera Mattei lub Mariusza Kwietnia wybrali kontraktowego
d”Arcangelo grzebiąc szansę na „Don Giovanniego” dziesięciolecia.
Ja zaś D'Arcangelo widziałem w tej roli na żywca i twierdzę, że nie ma czego żałować. Oczywiście Mattei i Kwiecień byłby lepszym płytowym wyborem, ale to jest DG! Oni jak kogoś dorwą, zakontraktują to będą nagrywać do ostatniego tchu. Zaskakująy jest np. przypadek Patricii Petibon - śpiewaczki naprawdę przeciętnej, może i mającej dobre dni i przydstawienia, ale przecież ani możliwości, ani repertuaru, ani głosu na to, by uszczęsliwiać nas co pół roku nową płytą. Tak jest pewnie również w przypadku przystojnego Włocha.
OdpowiedzUsuń