Przeniesienie akcji “Wesela Figara” do naszych czasów
jest juz zabiegiem banalnym, niebudzącym ani większego zainteresowania, ani
większych kontrowersji. Tym razem reżyser Richard Bruel wymyślił sobie
„Wesele…czyli życie biurowe”. Scenografia jest nieszczególnie zachęcająca – jak
to w biurze. Regały zapełnione segregatorami, kopiarka, niszczarka. Gorzej, że
wymusza to również dosyć okropne kostiumy w typie korporacyjnych mundurków i
czyni z protagonistów smutny, szarawy tłumek. Rozwiązania czystko fabularne
jakoś tam funkcjonują: w trzecim akcie biuro okazuje się być kancelarią sądową.
Jej szef , Hrabia Almaviva jako miejscowy sędzia próbuje rozstrzygnąć spór
między Marcelliną a Figarem zgodnie z własnym interesem a po wymuszonym
zwycięstwie Figara osobicie daje mu ślub z Susanną. Za to kwestie o prawie
pierwszej nocy nie są w tej sytuacji na miejscu, ale zawsze można
usprawiedliwić je ironią. Młody dyrygent, Jeremie Rhorer jako uczeń Williama
Christie powinien bez problemu zapanować nad stroną muzyczną , ale
niespecjalnie mu się udało. Le Cercle de l’Harmonie wbrew swej nazwie nie zachwyciła harmonią , brzmiało to tak,
jakby każdy instrument grał solowo – nie tworzyli zgranego zespołu. Tempa
Rhorer obierał najczęściej „molto” ,
czym kompletnie zrujnował Kyle Ketelsenowi
”Aprite…” (zwyczajnie nie miał szans zbudować jakiegokolwiek nastroju, bo dyrygent galopował jak szalony) a Malin Bystrom nie pomógł zwalniając „Dove sono” do granic tolerancji. Wokalnie wszystkie panie sprawiły się znakomicie. O ile można się było tego spodziewać po Bystrom (szlachetnie brzmiący, piękny sopran) to pozytywne zaskoczenie stanowiła Patricia Petibon. Jest to śpiewaczka namolnie lansowana przez Deutsche Grammophon, skutkiem czego osiągnęła nawet znaczną popularność. Jej glos brzmi jednak zazwyczaj ostro, szkliście i często po prostu nieprzyjemnie. A tu – cud jakiś. Petibon udało się zaokrąglić dźwięk w stopniu zadziwiającym i okazała się dobrą Susanną. Najczystszą przyjemność dla uszu i oczu stanowiła Kate Lindsey jako Cherubino (chłopięcy typ urody wydatnie ją uwiarygodnił) – każdy gest i każda nuta była na swoim miejscu. Kyle Ketelsen, kiedy tylko miał na to szansę był bardzo efektywnym Figarem. Paulo Szot niestety nie nadaje się na Hrabiego – śpiewa nieco niechlujnie, koloratura zaledwie na granicy poprawności (choć jego baryton ma ładną barwę). To przystojny, sympatyczny mężczyzna, ale jak na Hrabiego nieco mdły.
”Aprite…” (zwyczajnie nie miał szans zbudować jakiegokolwiek nastroju, bo dyrygent galopował jak szalony) a Malin Bystrom nie pomógł zwalniając „Dove sono” do granic tolerancji. Wokalnie wszystkie panie sprawiły się znakomicie. O ile można się było tego spodziewać po Bystrom (szlachetnie brzmiący, piękny sopran) to pozytywne zaskoczenie stanowiła Patricia Petibon. Jest to śpiewaczka namolnie lansowana przez Deutsche Grammophon, skutkiem czego osiągnęła nawet znaczną popularność. Jej glos brzmi jednak zazwyczaj ostro, szkliście i często po prostu nieprzyjemnie. A tu – cud jakiś. Petibon udało się zaokrąglić dźwięk w stopniu zadziwiającym i okazała się dobrą Susanną. Najczystszą przyjemność dla uszu i oczu stanowiła Kate Lindsey jako Cherubino (chłopięcy typ urody wydatnie ją uwiarygodnił) – każdy gest i każda nuta była na swoim miejscu. Kyle Ketelsen, kiedy tylko miał na to szansę był bardzo efektywnym Figarem. Paulo Szot niestety nie nadaje się na Hrabiego – śpiewa nieco niechlujnie, koloratura zaledwie na granicy poprawności (choć jego baryton ma ładną barwę). To przystojny, sympatyczny mężczyzna, ale jak na Hrabiego nieco mdły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz