wtorek, 28 sierpnia 2012

„Ciro in Babilonia”


Nie przepadam specjalnie za rossiniowskimi opera seria. Na ogół są potwornie długie, dość monotonne, recytatywy (na ogół secco) ciągną się w nieskończoność, podobnie jak oczekiwanie na poukrywane w tych zakalcach rodzynki. Pewnie obeszłabym „Ciro” szerokim łukiem gdyby nie Ewa Podleś w roli tytułowej. Zacznijmy jednak od produkcji, która jest interesująca – reżyser Davide Livermore, scenograf i autor oświetlenia Nicolas Bovey i projektant kostiumów Gianluca Falaschi zrobili wszystko, by tę ramotę przywrócić do życia scenicznego. Do kolejnego z biblii ściągniętego libretta dopisano pendant z początku 20 wieku. Jesteśmy mianowicie w kinie: zniszczeniu uległa część taśm (były wtedy bardzo łatwopalne) a elegancka publiczność już czeka na projekcję. Po chwilowym zamieszaniu mamy rozwiązanie: to, co zniknęło zostanie dograne na żywo. I trzeba przyznać, że autorzy tej koncepcji niezmiernie zręcznie połączyli stylizowane na bardzo stare kino projekcje wideo z bieżącą akcją sceniczną.  Jest tu sporo życzliwej kpiny zarówno z hollywoodzkich superprodukcji z tamtych czasów  jak z wielkich oper historycznych. Kostiumy i charakteryzacja bohaterów to dowcip sam w sobie : te nakrycia głowy, ten zarost ,demonstracyjnie ciężki makijaż,  stroje takie, jak amerykański scenograf z początku XX wieku mógł sobie wyobrażać czasy biblijne. Serdeczne wyrazy współczucia należą się za to śpiewakom  - to musiało być uciążliwe w noszeniu, nie mówiąc już o czasie spędzonym na charakteryzacji. Ale zadziałało. Także dzięki temu spektakl nie dłużył się tak bardzo jak mógł. Oczywiście najważniejsza jest strona muzyczna, a ta była udana nad podziw. Znany u nas dobrze Will Crutchfield  doskonale zapanował nad orkiestrą, chórem i pomagał śpiewakom. Chwalona powszechnie Jessica Pratt jako Amira  bez problemów rozprawiła się z dość trudną materią dźwiękową swej roli i chociaż momentami głos brzmiał nieco za ostro z całą pewnością warto śledzić jej karierę. Co pewnie trudne nie będzie, bo myślę, że bardzo niedługo pojawi się na najważniejszych scenach świata.  Na laury zasłużył też tenor Michael Spyres jako wredny Baldassare oraz wykonawcy ról drugoplanowych: tu szczególnie podobał mi się  Rafaele Costantini jako prorok Daniel. A Ewa Podleś? Pomińmy oczywiste oczywistości  - wszyscy wiemy ile ma lat. Ale gdybyśmy nie słyszeli, jak jej kontralt  brzmiał wcześniej nikt, ale to nikt by w ten wiek nie uwierzył. Bo Pani Ewa (proszę wybaczyć familiarność) nadal pozostaje fenomenem. Jej możliwości wyrazowe są nieograniczone, głos nadal giętki, ruchliwy a ozdobniki precyzyjne  (no dobrze, nieco mniej niż kiedyś). Jej legendarny dół skali nie ucierpiał ani trochę, jakby trzeba było to Borysa Godunowa by zaśpiewała ( przesadziłam? niewiele).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz