Nie przepadam specjalnie za rossiniowskimi opera seria.
Na ogół są potwornie długie, dość monotonne, recytatywy (na ogół secco) ciągną
się w nieskończoność, podobnie jak oczekiwanie na poukrywane w tych zakalcach
rodzynki. Pewnie obeszłabym „Ciro” szerokim łukiem gdyby nie Ewa Podleś w roli
tytułowej. Zacznijmy jednak od produkcji, która jest interesująca – reżyser
Davide Livermore, scenograf i autor oświetlenia Nicolas Bovey i projektant
kostiumów Gianluca Falaschi zrobili wszystko, by tę ramotę przywrócić do życia
scenicznego. Do kolejnego z biblii ściągniętego libretta dopisano pendant z
początku 20 wieku. Jesteśmy mianowicie w kinie: zniszczeniu uległa część taśm
(były wtedy bardzo łatwopalne) a elegancka publiczność już czeka na projekcję.
Po chwilowym zamieszaniu mamy rozwiązanie: to, co zniknęło zostanie dograne na
żywo. I trzeba przyznać, że autorzy tej koncepcji niezmiernie zręcznie
połączyli stylizowane na bardzo stare kino projekcje wideo z bieżącą akcją
sceniczną. Jest tu sporo życzliwej kpiny
zarówno z hollywoodzkich superprodukcji z tamtych czasów jak z wielkich oper historycznych. Kostiumy i
charakteryzacja bohaterów to dowcip sam w sobie : te nakrycia głowy, ten
zarost ,demonstracyjnie ciężki makijaż,
stroje takie, jak amerykański scenograf z początku XX wieku mógł sobie
wyobrażać czasy biblijne. Serdeczne wyrazy współczucia należą się za to
śpiewakom - to musiało być uciążliwe w
noszeniu, nie mówiąc już o czasie spędzonym na charakteryzacji. Ale zadziałało.
Także dzięki temu spektakl nie dłużył się tak bardzo jak mógł. Oczywiście
najważniejsza jest strona muzyczna, a ta była udana nad podziw. Znany u nas
dobrze Will Crutchfield doskonale
zapanował nad orkiestrą, chórem i pomagał śpiewakom. Chwalona powszechnie
Jessica Pratt jako Amira bez problemów
rozprawiła się z dość trudną materią dźwiękową swej roli i chociaż momentami
głos brzmiał nieco za ostro z całą pewnością warto śledzić jej karierę. Co pewnie
trudne nie będzie, bo myślę, że bardzo niedługo pojawi się na najważniejszych
scenach świata. Na laury zasłużył też
tenor Michael Spyres jako wredny Baldassare oraz wykonawcy ról drugoplanowych: tu szczególnie podobał mi się Rafaele Costantini jako prorok
Daniel. A Ewa Podleś? Pomińmy oczywiste oczywistości - wszyscy wiemy ile ma lat. Ale gdybyśmy nie
słyszeli, jak jej kontralt brzmiał
wcześniej nikt, ale to nikt by w ten wiek nie uwierzył. Bo Pani Ewa (proszę
wybaczyć familiarność) nadal pozostaje fenomenem. Jej możliwości wyrazowe są
nieograniczone, głos nadal giętki, ruchliwy a ozdobniki precyzyjne (no dobrze, nieco mniej niż kiedyś). Jej
legendarny dół skali nie ucierpiał ani trochę, jakby trzeba było to Borysa
Godunowa by zaśpiewała ( przesadziłam? niewiele).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz