W
ramach poznawania lub przypominania sobie mniej znanych oper Verdiego
obejrzałam „Nieszpory sycylijskie” z Teatro Communale di Bologna. Ta
produkcja (1986) jest o 3 lata starsza
niż oglądana niedawno „Giovanna D’Arco” ale pochodzi z tej samej sceny. „Nieszpory”
to dzieło od czasu wystawiane, ale
niezmiernie rzadko w oryginalnej, francuskiej wersji. Tu także mamy tłumaczenie
włoskie ( zdaniem Piotra Kamińskiego okropne) ale z francuskim reliktem w
postaci tradycyjnego baletu w drugim akcie. Spektakl, zrealizowany przez Lucę
Ronconiego należy do kategorii jeszcze czasem współcześnie spotykanej, ale już
właściwie stanowiącej rarytas. Mianowicie na scenie wszystko się zagadza z tym
co w tekście śpiewanym i didaskaliach, nikt nie wymyśla niczego na siłę an nie
próbuje poczynić rewolucyjnych zmian. W związku z tym wszystko przewidywalne
jest jak kalendarz i zwolennicy armatury sanitarnej, basenów , szpitali
psychiatrycznych, złachmanionych kostiumów
i tym podobnych, tych samych do znudzenia atrybutów regietheatru
porzuciliby oglądanie po 15 minutach. Nie mówiąc już o tym, że konfiguracja
uczuciowa pozostaje jak najbardziej tradycyjna (a można było z Procidy uczynic
porzuconego kochanka Monforta i zaraz byłoby jasne, dlaczego z tego pierwszego
taka krwiożercza bestia). A tu wszystko dzieje się według libretta, kostiumy są
urody przecudnej a scenografia aż oczy rwie oleodrukową urodą. Te palmy na tle
zachodu słońca, kwiecie, gaje pomarańczowe i fontanny mają specyficzny urok,
aczkolwiek patrzy się na to z lekkim zdumieniem. Jak to 25 lat temu aktorstwo
jest niewyrafinowane, bo wówczas nie wymagano od śpiewaków, żeby cokolwiek pod
tym względem umieli (co nie przeszkadzało niektórym umieć) , ale też żadna diva
nie musiała wykonywać skomplikowanych ozdobników wisząc głową w dół bądź
tarzając się po podłożu. Kochankowie w tym spektaklu trzymają się za końce
palców i nawet nie patrzą w swoją stronę , co ich uczuć nie uwiarygodnia, ale
wszystko co trzeba jest w głosach. Arcytrudną, ale popisową partią Eleny
debiutowała we Włoszech Susan Dunn i był to oszałamiający sukces. Owacja, która
rozpętała się po arii z czwartego aktu (całkowicie zasłużona zresztą) zdumiała
chyba nawet jej adresatkę. Można tylko powtórzyć te same przymiotniki, które
cisnęły się pod klawiaturę przy okazji „Giovanny” – krystalicznie czysty głos o
wielkiej urodzie i pokazowa technika. I odwrotnie niż w znanym powiedzonku :
czego niedowygładała to dośpiewała. Veriano Luchetti , tenor raczej liryczny
miał nieco kłopotów z niedostatkiem mocy, ale wokalnie zrobił dobre wrażenie.
Scenicznie niestety miał wdzięk kawałka drewna. Amantom towarzyszyli dwaj
weterani: Leo Nuci, jak zawsze znakomity i nieco sucho brzmiący Bonaldo
Giaiotti. Riccardo Chailly prowadził orkiestrę miękko i płynnie, nie
zaniedbując mometów, w których potrzebna była siła i efekt dramatyczny.
Boloński chór sprawił się bardzo dobrze.
czwartek, 27 września 2012
poniedziałek, 24 września 2012
„Don Giovanni”, Bayerische Staatsoper, Monachium
Wizyta
w Bayerische Staatsoper stanowi od pewnego czasu żelazny punkt każdego mojego
sezonu operowego, bo to blisko, dobry teatr i Monachium, jedno z
najpiękniejszych europejskich miast. W listopadzie 2009 wybrałam się tam na „Don
Giovanniego” i produkcja autorstwa Stephena Kimmiga do dziś prześladuje mnie w
koszmarnych snach. Nazwisko reżysera przytoczyłam jako ostrzeżenie – ktoś kto
był zdolny do potraktowania tak Mozarta nie zasługuje na drugą szansę.
Po
krzyku zbolałego serca trochę opisu. Akt 1. Po rozsunięciu kurtyny widzimy
scenę zabudowaną obskurnymi kontenerami portowymi, które będą się przesuwać i
otwierać ukazując brudne wnętrza ( na jednym jakże odkrywczy napis „Welcome in
Spain”). W czasie uwertury spaceruje po nich goły staruszek, zaś Don Giovanni
(wersja 1: długie, ciemne włosy, długi płaszcz) pali papierosa, pije wprost z
butelki i ćpa. Pojawia się Leporello ( dla odmiany prawie łysy), po czym Don
zabija Komandora z glocka (wersja 2: look włoskiego mafioso, włosy ciemne,
półdługie). Po scenie z Donną Elvirą Leporello śpiewa arię rejestrową nie do
niej, bo już sobie poszła, ale do publiczności. I tak dalej aż do sceny balu,
gdzie to pojawiają się figury pingwinów … a Don Giovanni prezentuje się w wersji 3: długie, platynowe włosy, garnitur ze złotej
lamy. Akt 2. Don w wersji 4: ohydny tupecik z grzywką, który przy zamianie
ubrań wyląduje na głowie Leporella. Giovanni i Leporello obłapiają Elvirę „na
sandwicza”, przy czym Don czyni to twarzą w twarz, bynajmniej nie ukrywając
swej tożsamości. Zamiast cmentarza mamy kontener rzeźnicki zapełniony
realistycznie wyglądającymi półtuszami, w związku z tym Komandor musi wychylić
głowę spośród nich żeby przyjąć zaproszenie na kolację. To , że Zerlina śpiewa
„Vedrai carino” anglezując na pobitym Masetto jest już banalne. Uff, dobrnęliśmy do finału gdzie w jednym z
kontenerów umieszczono nowoczesną
kuchnię, w której Giovanni i Leporello
gotują kolację – zapachy rozchodziły się bardzo apetyczne, bo rzeczywiście to
czynili. Tu Don wygląda w miarę normalnie (wersja 5) : krótkie włosy i
kamizelka. Do piekła usiłuje go wciągnąć rządek facetów już to w strojach
chrześcijańskich duchownych (Komandor okazał się biskupem), już to w mundurach wojskowych. Bez
powodzenia – bohater kona samorzutnie, na podłodze swej kuchni. Fascynujące,
nieprawdaż? Najgorsze, że wszystko to razem nie tworzyło żadnej opowieści, a stanowiło tylko ciąg nieudanych skeczy i wątpliwej jakości , za to łopatologicznie
wyłożonych „pomysłów” ( jak ten z ciągłymi zmianami wizerunku
bohatera - inaczej przecież tępy widz
nie zrozumiałby, że poszukuje on wiecznie własnego ja) .Don Giovanni, który w
zamyśle autorskim do sympatycznych nie należy, tu był najprościej mówiąc degeneratem i kanalią i
wyłącznie tym ( zalazły się nawet aluzje
pedofilskie, podejrzewam że reżyser śnił o
Stawroginie) – o filozoficznej
głębi mowy być nie mogło. Szkoda , bo Mariusz Kwiecień jest w stanie zagrać
wszystko, ale należy mu dać chociaż cień szansy! A jego głos, jak zawsze
miodowo-welwetowy w tonie, giętki i gorący ma właśnie to wszystko, czego na
scenie brakowało. Krytyk Opera Magazine napisał później , że tak go ten
spektakl zniesmaczył, iż Kwiecień był już w połowie „Deh, vieni alla finestra” ,
kiedy dotarło do niego (recenzenta, nie
artysty) jak pięknie jest to śpiewane. . Leporello – Alex Esposito sprawdził
się doskonale pod każdym względem – jego postać straciła najmniej na
reżyserskich ekscesach i dźwiękowo okazał się bez zarzutu. Pavol Breslik nie
był w stanie ożywić Ottavia, ale tego nikt nie potrafi, a śpiewak dysponuje
naprawdę pięknym, okrągłym tenorem lirycznym i umie go używać ( tylko w „Il Mio
tesoro” były intonacyjne niedokładności).Panie wypadły gorzej : do
zaakceptowania była Maija Kovalevska- Donna Elvira, ale już Ellie Dehn – Anna i
Laura Tatulescu- Zerlina.Obie mają ostre, spiczaste głosy nie mają zaś
niezbędnego legato. Kent Nagano narzucił orkiestrze dziarskie tempa, ale trochę
za długo brzmiało to zbyt sucho i za głośno.
Po
spektaklu publiczność solidnie wybuczała inscenizację (buczałam razem z innymi
– bodajże pierwszy raz w życiu)) i entuzjastycznie oklaskiwała Kwietnia,
Breslika i Esposito. Nagano i reszta obsady otrzymała solidny, ale nieporównywalny
aplauz. Kiedy po spektaklu rozmawiałam z Mariuszem Kwietniem przyznał on, że
był to najgorszy „Don Giovanni”, w jakim miał nieszczęście brać udział.
środa, 19 września 2012
Tytus łaskawy, Sextus triumfujący
Mozart
nie przepadał za tenorami. Gdyby ktoś w tę tezę wątpił „Łaskawość Tytusa” (obok „Don Giovanniego”)
jest tego najdoskonalszym dowodem. Co z tego, że tenorowi dostaje się tu partia
tytułowa, kiedy bohater to uczciwszy uszy, poczciwy idiota. W czasie trwania
opery usiłuje się ożenić z kolejno trzema paniami: dwie go nie chcą, mimo, że cesarz ( i wcale im się
nie dziwię). Jedna chce, wyłącznie dlatego, że cesarz , ale to kawał suki a pod
koniec się opamiętuje. Tak więc łaskawy Tytus pozostaje kawalerem. W dodatku
Mozart podarował mu obowiązkowe arie, ale nie zapadają one szczególnie w
pamięć. Z tą postacią nawet Jonas
Kaufmann nie potrafił wiele zdziałać ograniczając się do tego, że wyglądał
znacznie lepiej , niż jakikolwiek inny Tytus.
W zeszłorocznej festiwalowej
produkcji z Aix-en-Provence rolę wykonał Gregory Kunde i nie można o nim
powiedzieć nawet tyle. Śpiewał przyzwoicie, ale natura nie obdarzyła go
szczególnie pięknym głosem. David McVicar, zgodnie z obowiązującym trendem
przeniósł akcję w inne czasy – zamiast cesarza rzymskiego mamy … Napoleona (lub
jego namiestnika). Co, poza kostiumami nie zmieniło niczego. Znaki firmowe
McVicara pojawiają się i w tej inscenizacji: scenografia jest nieprzeładowana a
scena pogrążona w ciemnościach , co bardzo utrudnia dostrzeżenie niuansów
aktorskich. A były one obecne zarówno w
grze, jak w muzycznej interpretacji Sarah Connolly . Connolly jest wysoka,
szczupła i barczysta, co w rolach spodenkowych stanowi atut nie do przeoczenia.
Była fenomenalnym Giulio Cesare, jako Sesto sprawiła się nie gorzej , i to pod
każdym względem. Wiarygodna w każdym słowie i geście, a śpiewała znakomicie ( z
drobnym zastrzeżeniem w finale „Parto, parto”). Carmen Giatanasio stworzyła
świetną postać wrednej Vitelii, wokalnie mnie nie porwała, choć partię wykonała
porządnie. W reszcie obsady wyróżniłabym Annę Stephany ( Annio) – może nie tak
fascynująca jak Connolly, ale zdecydowanie dobra. Niestety, Colin Davis starał się jak mógł ( a mógł, jak to
dyrygent) , żeby zepsuć co się dało obierając ślimacze tempa.
piątek, 14 września 2012
Boski idiotyzm , czyli "Giovanna D'Arco"
Po
raz kolejny przyszło mi się zdziwić, że libretto „Trubadura” uchodzi za
najbardziej absurdalne ze wszystkich.
Rzeczywiście nie jest szczytem sensu i logiki, ale w porównaniu z
„Giovanną D’Arco” to arcydzieło. W fabule „Giovanny” znajdziemy bowiem wszystko:
wątek miłosny między Dziewicą Orleańską a królem, domniemane opętanie (o które
podejrzewa się nawet sama bohaterka)
oraz tatusia , który stanowi chyba najdoskonalszy przykład
niebezpiecznego idioty w dziejach gatunku. Przeraźliwy ten wytwór „talentu”
Temistocle Solery młody Verdi okrasił muzyką dziwnie zróżnicowaną pod względem
wartości: od fragmentów rzeczywiście
pięknych (np. finały drugiego i trzeciego aktu) do wstrząsająco banalnych,
mogących stanowić ilustrację pojęcia „włoska kataryna”. Cała ta opera , pomimo
wszystko potrafi słuchaczowi sprawić sporo nieco wstydliwej , porównywalnej do
oglądania filmów Eda Wooda radości. Pod warunkiem, że jest świetnie wykonana,
oczywiście. Nagranie , które przez wiele lat było jedynym dostępnym spełniało
ten warunek – śpiewali Montserrat Caballe, Placido Domingo i Sherril Milnes,
dyrygował James Levine. Bardzo je lubiłam i obawiam się, że moja pamięć
utrwaliła je jako wzorzec bezwzględny.
Zeszłoroczna polska produkcja (Wioletta Chodowicz, Giovanni Andrea i Artur Ruciński pod Łukaszem Borowiczem) była
zaledwie przyzwoita, co wzbudziło we mnie zasadniczą wątpliwość - po co? Teraz wpadła mi w ręce płyta DVD z
utrwalonym spektaklem Teatro Communale di Bologna z 1989 roku i z pewnością
zostanie ze mną na dłużej. Jest to produkcja firmowana nazwiskiem Wernera
Herzoga, który w kinie wykazuje się umiarem i szlachetnym gustem, zaś w operze
czasem daje upust dziecięcemu upodobaniu do kiczu. Z takim przypadkiem mamy tu
do czyniena . Wystarczy popatrzeć na scenografię i kostiumy stylizowane niby na
średniowiecze, ale tak żeby było ślicznie. Więc jeśli cudna wydaje się barokowa
z wyglądu fontanna, to ją umieszczamy na środku sceny nie przejmując się
realiami. Jeśli typowi urody głównej śpiewaczki służą powłóczyste szaty to tak
ją ubieramy, nie opinając zbroją i nie
niszcząc efektu długich włosów hełmem. Nadto Herzog ma dziwna predylekcję do
mężczyzn w powłóczystych , sutannopodobnych szatach - tutaj takie noszą wszyscy. Wszyscy też
dzierżą w rękach długie kije, spełniające różne role: a to włóczni, a to berła,
a to laski. Sama reżyseria jest nienamolna – to jeszcze nie były czasy wielkich
aktorskich wymagań wobec śpiewaków. Toteż zmieniają oni miejsca na scenie
według przykazań Herzoga wykonując czasem ogólnikowe gesty mające podkreślać
uczucia i skupiają się raczej na śpiewaniu. A jakże rozczulająco naiwnie
pokazuje nam Herzog śmierć Giovanny i
jej odejście do Boga : z tyłu sceny , za pomocą efektów specjalnych (to też
reżyser lubi) otwiera się
świetlisty tunel i dusza zmarłej właśnie
świętej może spokojnie powędrować do raju.
Wykonawcy na szczęście spisali się znakomicie . Riccardo Chailly obrał
idealne tempa, o co w tej operze nie jest łatwo, bo już sam Verdi narzucił
niektórym cabalettom rytm iście piorunujacy. Chailly miał do dyspozycji
orkiestrę może nie mistrzowską, ale fachową, jak to niegdyś we włoskich
teatrach bywało. Niewdzięczną rolę Giacomo wykonał Renato Bruson , jeden z
ówczesnych „trzech barytonów” i przyznaję , że doceniając pozostałych dwóch
specjalistów od Verdiego – Piero Cappuccillego i Sherrilla Milnesa jego właśnie
zawsze lubiłam najbardziej. Bruson dysponował bardzo charakterystycznym, nie
przez wszystkich lubianym, ale rozpoznawalnym natychmiast głosem i
umiejętnościami klasy mistrzowskiej. Dziś ma już ponad siedemdziesiątkę i
zajmuje się nauczaniem. Taką drogę
życiową obrała też Susan Dunn , z tym, że ona porzuciła aktywną karierę
śpiewaczą zdecydowanie przedwcześnie, mając 40 lat. Nie wiem, czy przyczyną był
jakiś kryzys wokalny, w momencie rejestracji „Giovanny” miała lat 35 i jej głos
brzmiał przepięknie. Kryształowo czysty, liryczny sopran, któremu, gdy trzeba
nie brakowało mocy bez najmniejszych trudności pokonywał wszelkie pułapki
partytury. Dunn nigdy nie została supergwiazdą, dopracowała się tylko pozycji
„znanej śpiewaczki” i stanowi dla mnie zagadkę dlaczego. Chyba nie chodziło o
opływowe kształty, to jeszcze nie ten okres. Vincenzo LaScola w 1989 był na
początku kariery, która właśnie zaczynała się rozwijać w szybkim tempie.
Śpiewał jasnym, ale ciepłym tenorem znakomicie sprawdzającym się we wczesnym
Verdim, nie krzyczał, nie wypychał dźwięku siłowo. Niestety, rok temu LaScola
zmarł na atak serca w wieku 53 lat.
Właśnie się przekonałam o istnieniu drugiego polskiego nagrania "Giovanny"! Zdumiewająca popularność. Płyta, wydana przez Dux zawiera rejestrację zeszłorocznego spektaklu Opery Wrocławskiej i nie warto by jej było wspominać (okropna Ewa Michnik, taka sobie Anna Lichorowicz - Giovanna, przerażający Nikolay Dorożkin - Carlo) gdyby nie bardzo dobry Mariusz Godlewski - Giacomo.
Właśnie się przekonałam o istnieniu drugiego polskiego nagrania "Giovanny"! Zdumiewająca popularność. Płyta, wydana przez Dux zawiera rejestrację zeszłorocznego spektaklu Opery Wrocławskiej i nie warto by jej było wspominać (okropna Ewa Michnik, taka sobie Anna Lichorowicz - Giovanna, przerażający Nikolay Dorożkin - Carlo) gdyby nie bardzo dobry Mariusz Godlewski - Giacomo.
poniedziałek, 10 września 2012
Nasi górą (nadal)
Próba nowego "Napoju miłosnego" w MET |
Nowy
sezon właśnie się rozpoczyna i już można
powiedzieć, że nasi śpiewacy znów będą wymieniani wśród największych gwiazd
scen operowych na całym świecie.
Pierwszy sukces należy do Aleksandry Kurzak , która debiutowała w San
Francisco jako Gilda i bardzo się tam podobała (towarzyszyli je Zelko Lucic i
znany nam z Warszawy Francesco Demuro).
Wrześniową okładkę „Opera News” zdobi zdjęcie Piotra Beczały, w środku
entuzjastyczny artykuł o nim. W tym samym numerze mamy niewielką, ale opatrzoną
smakowitą fotką notę o interpretacji roli Belcore’a przez Mariusza Kwietnia (
on miał już „swój” numer rok temu). Inscenizacja „Napoju miłosnego” , którą MET
oworzy sezon 2012/2013 powstaje najwyraźniej w bardzo radosnej , sądząc po
zdjęciach z prób atmosferze, co oby przełożyło się na rezultat artystyczny. Na
koniec świetna wieść: do polskiej drużyny w MET dołączy w 2014 Artur Ruciński,
właśnie podpisał kontrakt na rolę Valetina w „Fauście”. Gratulacje.
Ten drugi "Otello"
Trzeba przyznać , że Rossini był wobec dyrektorów
teatrów operowych dość bezwzględny ( i dotyczy to zarówno tych współczesnych
jemu jak i nam). Wymagania obsadowe w niektórych z jego dzieł są olbrzymie : do
„Otella” potrzeba na przykład … sześciu
tenorów , z czego przynajmniej trzech najwyższej klasy (podobnie jest w
„Armidzie”). W Zurychu wystawiono „Otella” dla Cecilii Bartoli i była to
pierwsza czysto dramatyczna rola jakiej ją widziałam. Bartoli nie jest już
młodziutką gwiazdą, jej głos ma pewne ograniczenia – ale ona nadal oddaje
swojej postaci całe serce. Czasem skutkuje to niezamierzoną śmiesznością, ale
czasem potężnym wzruszeniem widza i słuchacza. Tutaj „Pieśń o wierzbie” była
takim właśnie momentem wspólnego dla śpiewaczki i audytorium przeżycia. Nie
wiem tylko, co powoduje nieracjonalne przywiązanie Cecilii do duetu
realizatorskiego Moshe Leiser i Patrice Caurier . Tym razem panowie
szczęśliwie nie wysmażyli czegoś obrzydliwego, ale najwyraźniej nie mieli na
„Otella” pomysłu. Trudno bowiem takim nazwać przeniesienie akcji do XX wieku i
osadzenie jej w możliwie burych i
brzydkich wnętrzach oraz ubranie bohaterów w raczej nudne kostiumy.Akcja
sceniczna nie przeszkadzała więc w skupieniu na muzyce, a ta jest piękna. Szczególnie zachwyciły mnie duety ;
Rodriga i Iago, Otella i Desdemony, Desdemony i Emilli. Ale też wykonane
zostały znakomicie, bo dyrektor od castingu w Opernhaus Zurich podołał zadaniu
i zapewnił tych niezbędnych trzech bardzo dobrych tenorów. Najbardziej podobał mi się Javier Camarena –
Rodrigo – jasny, młodzieńczy głos, imponująca góra, nieskazitelna technika.
Bohaterem tytułowym był John Osborn (niedawny partner Bartoli z „Clari”) ,
obdarzony tenorem ciemniejszym w barwie i może mniej giętkim, ale brzmiącym
bardziej władczo i namiętnie, co w postaci Otella jest warunkiem powodzenia.
Edgardo Rocha , najmłodszy i najmniej znany z tej tenorowej trójki nie odstaje
poziomem od kolegów: ma atrakcyjny głos a jego sprawności wokalnej trudno coś
zarzucić.
Wykonawcy
ról drugoplanowych także nie zawiedli: zawsze dobra Liliana Nikiteanu – Emilia
, Peter Kalman – Elmiro ( piękny bas) , wreszcie Ilker Arcayurek zza sceny
spiewający swoja balladę gondoliera. Orkiestra La Scintilla nie jest
zespołem szczególnie finezyjnym, ale z dobrym dyrygentem efektywnym. Nieznany
mi dotąd Muhai Tang spisał się nad podziw wydobywając śpiewność rossiniowskiej
partytury.
wtorek, 4 września 2012
Mój ulubiony "Holender"
Produkcję podpisał Martin Kusej, którego
zdecydowanie nie lubię, nie mogąc mu zapomnieć paskudnego, salzburskiego „Don
Giovanniego” a ostatnio ohydnej „Rusałki” z Monachium. Ale nic pewnego na tym
świecie i tym razem zostałam oczarowana. Pierwsze zaskoczenie – Kusej pozwolił
wybrzmieć uwerturze i akcja rozpoczęła
się zgodnie z autorskim zamysłem wraz z aktem I. Scena ograniczona przez białe
ściany, z tyłu szereg szklanych drzwi – jesteśmy w pasażerskim terminalu
portowym w czasie sztormowej nocy. Na podłodze odpoczywają rozbitkowie z
jakiejś morskiej katastrofy, są zmęczeni, zaszokowani. Wśród nich Daland i
Sternik, który ściąga z jednego pasażera złotą marynarkę i zakłada na siebie –
aby ukryć swą odpowiedzialność i obecność tam, gdzie go być nie powinno? Za drzwiami pojawiają się zakapturzone
postacie w czarnych niby-habitach, jedna z nich wchodzi do terminalu. To
Holender, domyślny sprawca katastrofy. Rozbitkowie znikają zostawiając swoje
bagaże, jakieś torby uratowane z topieli, jakieś wakacyjne gadżety. Bohater
śpiewał swój przejmujący, 15-minutowy monolog a ja zastanawiałam się czy taka
jest właśnie cena szansy na odkupienie, którą otrzymuje on raz na 7 lat? Czy
oprócz kobiety wiernej aż do śmierci życie musi poświęcić grono innych ludzi?
Jeśli tak, to Senta jest szczęśliwa, bo jej przynajmniej pozwolono o tym
zdecydować. Po monologu odbywa się
handel: Daland sprzedaje Holendrowi swą córkę , za którą płaci on jedną z toreb
zostawionych na podłodze, jak się okazuje pełną pieniędzy. I tu kolejne
pytanie: czy tak Holender gromadzi swe skarby? Byłaby to jakaś koncepcja
wiecznej tułaczki – Holender znajdowałby się w pętli winy i kary. Akt II.
Jesteśmy w tym samym wnętrzu, tyle, że za szklanymi drzwiami jest basen a na
przedzie sceny kilka żółtych foteli. Przenieśliśmy się do domowego SPA, gdzie
kobiety oddają się urodowym rytuałom. Mary nie jest żadną piastunką, tylko
wyzywającą blondyną , raczej ironicznie nastawioną do Senty. Ona jedna, wśród
roznegliżowanych, papuzio kolorowych koleżanek ma na sobie prostą, długą ,
czarną sukienkę, nie interesują jej zabiegi kosmetyczne. Senta (zgodnie z
librettem) wykonuje czynność, która w sposób ostentacyjny oddziela ją od
rozdokazywanych pań: przędzie na staromodnym krośnie. Które zresztą zostanie
jej zabrane przez złośliwe „przyjaciółki”, umykające spłoszone przez wściekłego
Erika. Erik nie jest żadnym tam rozpaczającym suplikantem, to gniewny, gorący
mężczyzna, dzierżący w rękach strzelbę (która zgodnie z odwieczną teatralną
zasadą musi w końcu wypalić). Po
powrocie do domu Dalanda z Holendrem
Senta rozpoznaje w nim swoje przeznaczenie, on boi się uznać w niej
swoja wybawczynię. Duet śpiewają rozdzieleni łącząc się w pocałunku na krótką,
ale namiętną chwilę. Akt III to plastyczny i koncepcyjny majstersztyk. Zwykle
widzimy zabawę w porcie od strony tłumu jej uczestników. Tu pokazano nam ją z
perspektywy wyklętej załogi Holendra. Na
ciemnej scenie światło wydobywa tylko sylwetki zakapturzonych, skurczonych
postaci. Z tyłu odbywa się impreza.
Początkowo tłum usiłuje skontaktować się z milczącymi postaciami błyskając do
nich latarkami (prawdziwy balet światła, przepiękne!), potem nawoływaniem .. Po
jakimś czasie tył sceny zostaje mocno oświetlony aby
pokazać szalejącą hulankę, przód z nadal nieruchomymi sylwetkami pozostaje
ciemny. Kiedy
tłum odchodzi widzimy, że wśród pokutujących dusz są także Holender i Senta.
Ona, która już zaznała upiornej egzystencji u boku ukochanego przez moment waha
się, gdy Erik desperacko próbuje zdobyć
ją na nowo. Ta chwila słabości wywołuje furię Holendra i reakcję Erika –
strzał. Oraz ostateczną decyzję Senty, która staje obok Holendra i pozwala się
także zastrzelić. I zostajemy sam na sam z ciałami wyzwolonych wreszcie
kochanków. Wokalną bohaterką spektaklu była dla mnie Catherine Naglestad, Senta
cudowna, absolutna, ostateczna. Śpiewała miodowo ciepłym , wyrównanym we
wszystkich rejestrach głosem, żadnych
wrzasków , ostrości w górze. Znakomicie uwiarygodniła tezę Rene Pape, że Wagner
to niemieckie belcanto. Poza tym miała w sobie tyle spokoju i godności, tyle
łagodnej pewności. No i jest wysoce atrakcyjna (daleka od stereotypu
wagnerowskiej blondyny), co nie przeszkadza. Juha Uusitalo uczynił z Holendra swą
koronną rolę i tym razem wykonał ją popisowo także pod względem aktorskim. Jego
głos nie brzmi tak potężnie jak np. Simona Estesa , ale wydaje się bardziej
giętki, plastyczny. Erik – Marco Jentzsch ogólnie zrobił dobre wrażenie, ale
nad intonacją powinien popracować (kłopot z tą postacią polega na tym, że to
powinien być heldentenor, tymczasem dziś brakuje takich do głównych ról, a co
dopiero drugoplanowych). Robert Lloyd ma już swoje lata, i to niestety słychać.
Nie ma porównania z Matti
Salminenem.
„Turandot”, Orange 2012
„Turandot” jest jedną z moich ulubionych oper , mam za
sobą wiele jej wersji ale każda kolejna wzbudza moją ciekawość i życzliwe
zainteresowanie. Tegoroczna, z festiwalu w Orange zainteresowała mnie także ze
względu na wykonującą rolę tytułową Lise Lindstrom. Naczytałam się o niej
superlatywów gdy w 2011 odniosła wielki sukces w MET właśnie jako Turandot a
potem usłyszałam w TWON jako Sentę i rozczarowałam się ogromnie. Relację z
Orange należałoby jednak zacząć od samej produkcji i specyficznych warunków dla jakich powstała.
Rzymski amfiteatr liczy sobie około 8000 miejsc (szczelnie tego wieczora
wypełnionych) i wbrew opisom nie jest akustycznie specjalnie przyjazny dla
opery. W dodatku pogoda nierzadko utrudnia wykonawcom życie, zwłaszcza częste
tam silne wiatry. Tym razem szczęśliwie prawie nie wiało , ale dyrygent Michel
Plasson miał na początku pewne trudności z opanowaniem nieco rozłażącego się
dźwięku, co gdzieś po pół godzinie mu się udało. Sama produkcja jest bardzo
funkcjonalna i znakomicie przystosowana do
warunków, wręcz świetnie je wykorzystująca (reż. Charles Roubaud). Nie cierpi przy tym ani na typowe dla
inscenizacji „Turandot” przeładowanie scenograficzne ani gorączkę ruchową .
Zdarza się bowiem, że reżyser, zachwycony masą ludzi na scenie każe jej biegać
bez ładu i składu , za to hałaśliwie. Tu nic takiego nie miało miejsca –
wszystko działo się logicznie i w
granicach zdrowego rozsądku. Scenografia wykorzystała antyczny teatr nie
przytłaczając nadmiarem szczegółów, a poza tym była zwyczajnie piękna. Do
kostiumów miałabym pewne zastrzeżenia . Ogólnikowa stylizacja na „cepeliowską”
chińszczyznę nie przeszkadza, gorzej z wyraźnym pomieszaniem czasowym i dość
infantylną symboliką („zła” Turandot nosi czerń , która , gdy bohaterka ulegnie
Calafowi opada ukazując śnieżną biel). Poza tym charakteryzacja i kostium
zdecydowanie nie służą Alagna’i
eksponując nad miarę jego mięsień piwny i nadając mu wygląd starszawej
Indianki. Muzycznie Alagna był najsłabszym punktem spektaklu, niezupełnie z
własnej winy. Na premierze ogłoszono, że zmaga się z chorobą (silna reakcja
alergiczna na leki), ale zaśpiewa, co podobno skończyło się katastrofą. Kilka dni później, kiedy transmitowano
przedstawienie czuł się już lepiej, ale dobrze to nie brzmiało. Inna sprawa, że
Alagna nigdy nie był właściwym kandydatem na Calafa: tu potrzebny jest głos
ciemniejszy, mocniejszy, gorący. Frenetyczna owacja po „Nessun dorma” , - całkowicie
niezasłużona - była chyba bardziej
podziękowaniem artyście ,że przetrwał i wyrazem uwielbienia dla ukochanego
tenora Francuzów, niż oceną wykonania arii. Lise Lindstrom jest taka jak
większość znanych mi Turandot – krzyczy bez opamiętania ostrym, nienamolnej
urody głosem. Słychać ją doskonale gdy używa górnych rejestrów, dołu nie ma
wcale, co momentami daje efekt niemego kina. Za to aktorsko tworzy całkiem
udaną kreację – czyli wrażenie dokładnie to samo co po warszawskim „Holendrze”. Wszelkie pochwały należą się za to Marii
Luigii Borsi za wzruszającą i pięknie
zaśpiewaną słodkim, okrągłym sopranem Liu. Podobali mi się też Marc
Barrard, Jean-Francois Borras i Florian
Laconi jako cesarscy ministrowie, Marco Spotti – Timur i Luc Berlin-Hugault małej ale bardzo
przyzwoicie zaśpiewanej roli Mandaryna. Smutny los spotkał Chrisa Merritta, w
latach osiemdziesiątych usilnie lansowanego na gwiazdę. Od katastrofalnej premiery „Nieszporów sycylijskich” w La Scali (1988) zaczęła się
jego powolna i przedwczesna, ale
nieubłagana droga w dół. Dziś ma 60 lat, resztki głosu który nigdy nie był
szczególnie atrakcyjny i nawet Altotum przerasta jego możliwości.
Entuzjastyczna publicznośc z Orange także epizodystów nagradzająca burzą braw
tylko jemu podziękowała grzecznościowymi oklaskami. Niezbyt optymistyczna
wiadomość na koniec : Roberto Alagna od ponad miesiąca zmaga się bez powodzenia
z chorobą i właśnie zaczął odwoływać swe najbliższe występy. Na początek serię
spektakli „Don Carlo” w Wiener Staatsoper.
Subskrybuj:
Posty (Atom)