Już
od lat Cecilia Bartoli nie nagrywa płyt. Ona wypuszcza projekty. Można w tym
znaleźć i dobre strony, bo diva ma duszę poszukiwaczki skarbów i sporo czasu
spędza we włoskich bibliotekach, a tam wciąż trafiają się diamenty ( w ten
sposób niecałe 100 lat temu ponownie odkryto Vivaldiego). Niestety od pewnego czasu mam wrażenie, że
muzyka liczy się w tym wszystkim najmniej, najwięcej zaś – i dla nikogo nie
jest to niespodzianka – sprzedaż. Zaś sprzedajemy za pomocą skandalu i seksu
oraz najprostszych z nimi skojarzeń. A czasem nawet skojarzeń nie trzeba, bo
może tępa publika nie zrozumie, więc wywalamy kawę na ławę. Przesadzam? To
przypomnijmy sobie okładkę i książeczkę poprzedniego projektu „Sacrificium”. Nowy - „Mission” w każdym aspekcie : począwszy od
tytułu, poprzez „sensacyjną” promocję a na zdjęciach skończywszy jest po prostu
tandetny. I wszystko to byłoby mniej istotne gdyby nie bolesna świadomość, że
te drugorzędne w końcu sprawy stają się ważniejsze od muzyki. U mnie wywołano w
ten sposób efekt odwrotny do zamierzonego i słuchałam płyty bardziej niż zwykle
gotowa wyłapać i wytknąć niedociągnięcia. A te istnieją. Przede
wszystkim nazywanie Agostino Steffaniego zapomnianym geniuszem jest mocno na
wyrost . To piękna muzyka , ale szafowanie określeniem geniusz znów stanowi
chwyt marketingowy , nie zaś realną ocenę dzieła. Poza tym męczyło mnie uparte
uczucie, że Diego Fasolis i jego I Barocchisti grają nie całkiem to samo, co
śpiewa Bartoli. Oni grali ( znakomicie) Steffaniego, Bartoli śpiewała Handlem.
Odległość czasowa niby nie taka duża (31 lat) , ale stylistycznie i owszem.
Temperament wykonawczy Cecilii jest dokładnie taki sam, jak kiedy zaczynała i
dla jednych stanowi zaletę, dla innych wręcz przeciwnie. Z latami chciałoby się
jednak troszkę mniej temperamentu, a troszkę więcej kontroli nad głosem, który
nie jest już ani tak elastyczny, ani tak dźwięczny jak niegdyś. Ozdobniki zaś
mniej precyzyjne, manieryzmy bardziej drażniące. Czasem Bartoli brzmi
krzykliwie, czasem, piskliwie .Dodajmy uczciwie, że czasem też porywająco. Tak
więc pozostawiając w mocy wszystkie swoje zastrzeżenia mogłabym tę płytę
zarekomendować, bo sporo na niej fragmentów pieszczących uszy. W dwóch utworach
towarzyszy Bartoli Philippe Jaroussky i to bardzo udana współpraca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz