czwartek, 13 grudnia 2012

"Lohegrin" bolesny - La Scala , 7.12.2012


Daruję sobie wstęp o awanturze, jaką wybór ”Lohengrina” na otwarcie w La Scali  sezonu 200-lecia Verdiego i Wagnera wywołał we włoskich mediach. A także relację z  usilnych poszukiwań zastępstwa dla chorej na grypę  Anjii Harteros. Bo przecież nie okoliczności się liczą , a to co dostały nasze oczy i uszy 7 grudnia wieczorem.  A był to chyba najsmutniejszy „Lohengrin”, jakiego pamiętam. Oczywiście, to nie jest szczególnie optymistyczne dzieło, ale Claus Guth  uczynił z niego prawdziwy ocean rozpaczy. Powinnam się pewnie trochę tego spodziewać wiedząc, że Guth uwielbia psychoanalizę i używa jej gdzie można i nie można. Już pierwsze spojrzenie na scenę po odsłonięciu kurtyny zasugerowało mi, że lekko nie będzie.  Elsa – Annette Dasch skulona, skurczona w sobie , drżąca popatrywała wokół wzrokiem śmiertelnie przerażonym. Sytuacja, w której znalazła się bohaterka nikogo nie nastroiłaby pozytywnie, ale ta Elsa cierpi jednoznacznie na jakieś poważne zaburzenia psychiczne. I , jak się okazuje nieco ponad pół godziny później rycerz w lśniącej zbroi nie uratuje swojej heroiny bo …. jest w jeszcze gorszym stanie niż ona. Lohengrin  nie przybywa prowadzony przez łabędzia, pojawia się przed nami leżąc na podłodze w pozycji embrionalnej, plecami do nas i tak śpiewa swoje ( bezprzedmiotowe , mimo okresowego przebiegania przez scenę młodzieńca z jednym skrzydłem) podziękowanie dla boskiego przewoźnika. Zachodzi podejrzenie, że jest po prostu wytworem chorego umysłu Elsy, która stworzyła sobie wybawiciela na własną miarę, bratnią duszę bliźniaczą własnej. Albo – trop jeszcze bardziej niepokojący – Lohegrin i Gottfried to  ta sama osoba. Guth twierdził , że nie o to mu chodziło, ale wiem, że wiele osób miało takie wrażenie. Gdyby wziąć poważnie reżyserskie tłumaczenia, należałoby przywołać postać Kaspara Hausera. Rzeczywiście, takie skojarzenie wydaje się prawdopodobne w akcie drugim, kiedy Lohengrin, z początku wystraszony prostaczek boi się hołdów ludu Brabancji (mężczyźni ścielą mu pod stopy swe marynarki niczym Richard Burton który własny płaszcz rzucał pod nogi Elizabeth Taylor na planie „Kleopatry”), po chwili zaś zaczyna mu się to podobać. Jak dziecku, które nic nie rozumie, ale lubi być w centrum uwagi. Ale to jedyny taki moment. W miarę tradycyjnie Guth pokazał spiskowy duet Ortrud i Telramunda i następujący po nim duet Ortrud z Elsą. Wydawało się, że akt trzeci też obejdzie się bez rewolucji ale nie. Zaczął się spokojnie : nowożeńcy , pozbywając się po drodze co bardziej krępujących i oficjalnych części ślubnej garderoby schodzą nad porosłe szuwarami jeziorko (znów ta woda!), gdzie rozgrywa się czuły, bolesny i dramatyczny duet, najpiękniejszy fragment wagnerowskiej partytury. Kiedy już Lohegrin zabije czającego się w wodnych zaroślach Telramunda i król przybędzie by zbadać sprawę powracamy do typowo guthowskich motywów.   Elsa, ściskająca kurczowo marynarkę małżonka zastyga w katatonicznym bezruchu, zaś Lohegrin popada w stan znany nam z początku . „In fernem land” to raczej jego marzenie niż opowieść o realnym pochodzeniu. Łabędzi rycerz żegna się z nami tak jak się pojawił – skulony, przytulony do podłogi, kompulsywnie się drapiący – tyle , że tym razem widzimy jego twarz. Ostatnie sekundy to już prawdziwa hekatomba : wskazany przez Lohengrina Gottfried (podejrzanie podobny do Kaufmanna) wskazuje siostrę oskarżycielskim gestem (dlaczego? – zabiła go jednak? Próbowała zabić?), na co ta natychmiast pada martwa, Ortrud śmiejąc się upiornie podcina sobie żyły i pada na ciało Telramunda, Lohengrin też umiera. Ocaleli tylko król i jego herold. Czy mi się to podobało? Sama produkcja, aczkolwiek kontrowersyjna  dla mnie jest akceptowalna, niektóre fragmenty wręcz  bardzo piękne. To już jest coś, to jest nawet sporo! Muzycznie? Daniel Barenboim zapracował  , jak wszyscy wiemy na miano nieuleczalnego wielbiciela Wagnera i to słychać w sposobie , jaki dopieszcza frazę. Miał wspaniały zespół solistów, o jakim dyrygent najczęściej może tylko marzyć. Żelko Lucić jako Herold i Rene Pape jako Król Henryk to luksus niebywały. Zwłaszcza Pape po raz kolejny udowodnił własną tezę, że Wagner to belcanto, tylko niemieckie. Wyznaję szczerze: kocham ten głos, który na żywo robi jeszcze większe wrażenie. Tomas Tomasson nie miał swego dnia; zdarzały mu się błędy intonacyjne a sam głos wydawał się jakiś taki przygasły .Ale to świetny śpiewak i mimo to był słuchalny.  Evelyn Herlitzius jest Ortrud doskonałą : dźwięczny, imponującej mocy mezzosopran mimo braku uwodzicielskiej barwy (niekoniecznej w tej akurat partii) robił wspaniałe wrażenie. Annette Dasch , która swą brawurą uratowała ten spektakl zasługuje na najwyższe uznanie. Jej sopran nie ma tak pięknej barwy jak w wypadku przewidzianej oryginalnie do roli Elsy Anjji Harteros, ale naprawdę słuchałam jej z olbrzymią przyjemnością. Ten występ był wokalnie znacznie bardziej udany niż w Bayreuth. Aktorsko – patrząc na Dasch nikt by nie uwierzył, że miała całe … 135 minut by zapoznać się z produkcją! No i Jonas Kaufmann… Pod klawiaturę cisną mi się przymiotniki w stopniu najwyższym. Niektórzy wolą jako Lohengrina „pozaziemski”, jasny głos Klausa Floriana Vogta, dla mnie ciemny, mięsisty bar tenor Kaufmanna jest tu idealny. Poza tym nikt współcześnie nie potrafi wyrazić głosem tylu subtelności i niuansów. No i aktorstwo na poziomie nieosiągalnym dla większości aktorów dramatycznych, zwłaszcza z tak godną partnerką jak Dasch. Podsumowując: nie. To jeszcze nie TEN, mój „Lohengin”. Ale będę do niego wracać. A to dużo. 

5 komentarzy:

  1. Nie jestem jakimś przesadnym wokalno-muzycznym purystą jednakże muszę zaprotestować wobec "uznania dla Anette Dasch". Bo jej niepewność intonacji była (dla mnie) nazbyt dotkliwa, a inne walory jednak nie aż tak ewidentne by opłacało się to ciągłe zmaganie z dzwiękiem zignorować. Ostatnio udało mi się przeżyć "śpiew" Nadji Michael w Medei dzięki błyskotliwej pracy Warlikowskiego, ale tutaj cierpliwości mi nie starczyło, choć, sprawiedliwie przynam, Dasch śpiewała jednak lepiej...
    Kaufmann poza dyskusją - optymalny wokalnie w tej roli, bez cienia sztuczności i manieryzmów, które zdarzają mu się we włoskich rolach.
    Lucić nie jest dla mnie luksusem gdyż po prostu jest nie na miejscu w tym repertuarze. Pape, jak zazwyczaj, bardzo profesjonalny. Barenboim znakomity w Wagnerze, reżyser- zmarnowana szansa La Scali, niestety.
    Herlitzius nierówna, choć im bliżej końca tym lepiej i owacja w pełni zasłużona.
    Tak czy owak: tylko dla Kaufmanna i Barenboima.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie będę polemizować w sprawie Dasch, każdy słyszy po swojemu.Ale czemuż to Lucić jest nie na miejscu, czyżby wolno mu śpiewać tylko Verdiego i Pucciniego? Co do Kaufmanna i jego manieryzmów w partiach włoskich - zgoda, mnie się wydaje, że on w nich wypada histerycznie.Pewnie mu się zdaje , że to właśnie temperament południowy.Za to role francuskie wykonuje wspaniale.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja również lubię Kaufmanna po francusku-mam ładne wspomnienia z jego Wertera w Bastille.
    Lucić, rzecz jasna, może śpiewać na co ma ochotę, ale, moim zdaniem, Wagner to nie jego świat - nie ten głos, nie ten kolor itp. I rzeczywiście muszę przyznać, że natknąłem się dwa razy w teatrach na Serba i za każdym razem to był Verdi (Rigoletto i Jago) w którym ten świetny śpiewak czuje się bardzo dobrze.
    Jasne, każdy słyszy po swojemu, ale jednak są chyba w wokalistyce pewne parametry: śpiewa się albo czysto, albo nie, albo jest legato, albo skandowanie. Na moje ucho Anette z czystością intonacji miała problem - możliwe, że pompuje swój bardzo liryczny głos na tyle, że odbija się to na stronie muzycznej. Choć z drugiej strony kiedyś ją słyszałem w Mozarcie i tam było jeszcze gorzej :-(
    Szkoda Harteros, choć, jej ciągłe odwoływanie występów mnie zastanawia. Nie zbliżyła się jeszcze chyba do rekordu Gheroghiu, ale...
    Robert

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, usłyszeć Harteros na żywo - bezcenne, właśnie z tego powodu. Miałam to szczęście raz ("Don Carlo" - z Pape i Kaufmannem, bez Kwietnia, niestety)i wbiła mnie w fotel. Rozmawiałam z nią po spektaklu dość długo, ona sprawia wrażenie uroczej damy,nic z rozkapryszonej divy w stylu Draculessy. Albo się doskonale kamufluje, albo może ma delikatne zdrowie. Mam nadzieję, że latem jej kondycja fizyczna pozwoli na planowanego "Trubadura" (nie lubię, ale dla niej...) i powtórkę "Don Carlo". Oby tym razem z Kwietniem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja zaś trafiłem dwa razy na Harteros (i kilka razy, niestety, na zastępstwo). I znowu był to Verdi: Otello i koncertowa wersja "Trubadura".Desdemoną była zjawiskową - Leonorą już, niestety, dyskusyjną. Kto wie może w wersji scenicznej będzie lepiej...
    Na Trubadura się nie wybiorę, ale "Don Carlosa" planuję w Monachium zobaczyć :-)

    OdpowiedzUsuń