DiDonato jako Elisabetta i Cutler jako Leicester |
Heever w roli Elisabetty |
DiDonato jako Maria |
Przy okazji transmisji z Met „ Marii Stuardy” uświadomiłam sobie, że Joyce DiDonato jest
jedną z nielicznych śpiewaczek, które na scenie kreowały role obu głównych
bohaterek. I postanowiłam sprawdzić jak też wypadła w jej interpretacji królowa
Elżbieta. Jedyne - według mojej wiedzy - dostępne nagranie jest dość osobliwe,
zarejestrowano bowiem próbę generalną … bez chóru, który akurat postanowił
zastrajkować (2005, Grand Theatre de Geneve). Ta absencja zasadniczo wpływa na
percepcję dzieła, w którym akurat chór ma co zaśpiewać i zagrać, przyczynia się
też zasadniczo do stworzenia właściwego klimatu kilku scen, w tym (ale nie
tylko) finałów obu aktów. Scena , zgodnie z modą która od dłuższego czasu
panuje w Europie pozbawiona niemal scenografii wydaje się jeszcze bardziej
pusta, gdy protagoniści dramatu zostają na niej sami. Ocenianie w tej sytuacji
reżyserii byłoby nie całkiem fair , ale trzeba przyznać, że ma ona (sytuacja,
nie reżyseria) pewien zasadniczy plus:
wszelkie zalety i wady kreacji wokalno-aktorskich uwypuklają się mocno. Co też powoduje, że bohaterka tytułowa w
wykonaniu Gabrieli Fontany jest dla mnie całkowicie nie do zniesienia.
Minoderyjna, infantylna, histeryczna, nadwyrężająca głos o zupełnie
niewłaściwym dla tej partii wolumenie. Eric Cutler, który jako Leicester
debiutował właśnie w Europie nie popisał się szczególnie ,ale też trudno mu
wytknąć ewidentne błędy. Nie mogę powiedzieć, że DiDonato, którą bardzo lubię
zawiodła mnie jako Elisabetta , podejrzewałam bowiem, że to nie jest rola dla
niej. I nie jest, co chyba także odczuła sama artystka nie wykonując jej już
później. Oczywiście, śpiewaczka tej klasy nigdy nie tworzy ról, które
przynosiłyby jej wstyd. Tym nie mniej w warstwie czysto wokalnej partia
wyraźnie przerasta DiDonato , która w momentach dramatycznych, wymagających
siły i metalicznego brzmienia ujawnia wysiłek i skłonność do forsowania głosu.
Fragmenty liryczne w jej wykonaniu bywają za to piękne, ale akurat w tej partii
dużo ich nie znajdziemy. Aktorsko także pozostawiła mi niedosyt: zobaczyłam tylko zazdrosną kobietę , zabrakło
mi królowej . Konwencjonalność tak ukazanej Elżbiety podkreśla jeszcze kostium
– banalnie ładny, uzupełniony podobnie upiększającą peruką . Ani śladu królowej
znanej z portretów. Evelino Pido poprowadził
orkiestrę bez szczególnej finezji. Po tym doświadczeniu genewskim do oglądania
„Stuardy” z MET usiadłam z nadzieją na znacznie intensywniejsze przeżycia
artystyczne. I na szczęście tak też było. Produkcja Davida McVicara jest
pokrewna jego „Annie Bolenie” z zeszłego roku, co nie dziwi, bo z
przyszłosezonowym „Roberto Devereux” maja stanowić swego rodzaju trylogię.
McVicar nie przeszkadza swoim śpiewakom , ustawia im koncepcje postaci i
pozwala interpretować. Dobrze też wie,
co zrobić z chórem, który u niego nie tkwi nieruchomo, ale też nie miota się
przeciążony nadmiarem zajęć. Doskonale
pokazany został na przykład stosunek
dworu do władczyni – podziwiają ją, ale też panicznie się boją, co widać
w drobnych ruchach i gestach chórzystów. Jednakże nawet McVicar nie znalazł
patentu na Leicestera, bo też i niezmiernie o to trudno. Nieszczęśnik miota się
od jednej damy do drugiej, u jednej skamle o litość, u drugiej usiłuje uzyskać
obietnicę pokory. Niby kocha Marię, ale i wizja świetlanej przyszłości u boku
Elżbiety nie jest mu wstrętna. Matthew Polenzani do charyzmatycznych wykonawców
nie należy, spełnia swoją powinność i koniec. Dodatkowo skrzywdzono go
kostiumem, w którym wygląda, jakby wybierał się ujarzmiać rój dzikich pszczół.
No, ale mężczyźni w tej operze nie są specjalnie ważni. Zaś obie protagonistki
okazały się godne siebie i swych ról. Dla Joyce DiDonato Maria okazała się
partią znacznie właściwszą niż Elżbieta. Nie tylko dla jej pełnego blasku głosu
(choć i tu braki mocy dały się zauważyć), ale też osobowościowo.
Tym razem jej bohaterka miała w sobie niezbędny dualizm : zwykła, zakochana
kobieta – królowa, nawet jeżeli tronu pozbawiona. Była królewska duma i
wściekłość, wyrażona słynną kwestią „Figlia impura di Bolena” i monarsza
godność, gdy Maria szła pod topór. Drugi akt, tak jak powinien należał do
niej, a spowiedź scena i finałowa naprawdę mnie poruszyła. Interpretacyjny
majstersztyk, zwłaszcza, że i w głosie DiDonato, jako bardziej liryczny ten
fragment leży wspaniale. I tak dotarłam
do Elzy van den Heever, która dla mnie w tym spektaklu „ukradła” każdą scenę ,
w której wystąpiła. Heever, która tą rolą debiutuje w Met w USA znana jest
głównie z incydentu sprzed kilku lat, kiedy to dosłownie dzień przed
podniesieniem kurtyny zgodziła się wystąpić w roli Donny Anny w San Francisco
(u boku Mariusza Kwietnia). Planowana oryginalnie artystka popadła w gwałtowny
konflikt z dyrygentem i dyrekcją teatru, została nagle i bezapelacyjnie
zwolniona. Usiłowała nadać sprawie kontekst rasowy jako Afroamerykanka
podkreślając pochodzenie swojej następczyni z … RPA. Gdyby rzecz cała miała
choćby cień prawdopodobieństwa żaden amerykański sąd by tego nie przegapił ale
…. skargi były bezzasadne. Co takiego stało się zasadniczą i prawdziwą
przyczyną konfliktu do dziś nie wiadomo. W każdym razie, Heever wykazała się
żelaznymi nerwami i stworzyła znakomitą kreację, dla mnie pamiętną tym
bardziej, że nie przepadam za postacią Donny Anny, zaś tutaj byłam zachwycona
całokształtem (przede wszystkim tym, że nie dostrzegłam forsowania głosu i
krzyku, co zdarza się niemal wszystkim Annom). Obecne zetknięcie z Heever jest zaledwie moim drugim, ale mam
nadzieję, że będzie ich jeszcze dużo. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek dzieli
mój zachwyt (nie czytałam recenzji, podejrzewam, że zachwycano się głownie
gwiazdą), ale mnie ta rola wydała się wspaniała. Oczywiście w samych kwestiach
aktorskich wydatnie wspomógł swą śpiewaczkę McVicar, ale trafił na wyjątkowy
talent. Popatrzmy na tę Elżbietę – Heever nie przestraszyła się
charakterystyczności, nie bała pokazać jako postać niemal karykaturalna.
Niemal, bo to jeszcze nie jest stara „królowa-dziewica” z czasów Essexa.
Elżbieta , mająca władzę nad życiem i śmiercią swych poddanych nie ma jej ani
nad ich sercami, ani nawet nad własnym ciałem, które nie wygląda tak, jakby chciała (ten drobny,
zrezygnowany gest, którym odsyła służące z lustrem). Stanowi niebezpieczny
konglomerat siły i pychy z rozczarowaniem i świadomością osobistej porażki w
sprawie tak ważnej jak uczucia. Cóż, podobno na szczytach władzy samotność bywa
dojmująca. Wokalnie także chylę czoła. Heever nie ma konwencjonalnie pięknego
głosu, ale jak ona włada tym co dostała od natury! Partia Elżbiety, napisana
wysoko i dramatycznie prowokuje często brzmienie wysilone, ostre i krzykliwe.
Tu nie ma nic z tego (no, przyznaję, że niektórym ten głos może się wydać
troszkę za spiczasty), jest moc, nie ma krzyku. I co za wyraz emocjonalny!
Stronę czysto muzyczną powierzono staremu wydze, Maurizio Beniniemu, który
znakomicie zrobił swoje i chyba należy do tych dyrygentów, którzy potrafią
pomagać śpiewakom. Na koniec muszę, po prostu muszę oddać sprawiedliwość
chórowi. Donizetti napisał dla niego piękną arię pod koniec drugiego aktu i
została ona wykonana wspaniale , co czujna publiczność Met nagrodziła
rzęsistymi brawami a potem aprobującymi
gwizdami i potupywaniem przy ukłonach.
Jak
dotąd „Maria Stuarta” wydaje mi się najlepszą transmisją z Met w tym sezonie.
Sporo sobie jeszcze obiecuję po „Parsifalu”. Okaże się 2 marca.
http://www.youtube.com/watch?v=-WMzj6_kF6o
http://www.youtube.com/watch?v=vU-aN_hzjbE
http://www.youtube.com/watch?v=_LJ0b6Bfu4M
http://www.youtube.com/watch?v=-WMzj6_kF6o
http://www.youtube.com/watch?v=vU-aN_hzjbE
http://www.youtube.com/watch?v=_LJ0b6Bfu4M