środa, 27 lutego 2013

Nowy sezon Met



Po wielu dniach plotek i niepowierdzonych wiadomości Met ogłosiła swoje plany na nowy sezon. Szczegóły do sprawdzenia na ich stronie, ale dobre wiadomości dla nas są cztery. Opening night to „Eugeniusz Oniegin” z Mariuszem Kwietniem, Anną Netrebko i Piotrem Beczałą pod Gergievem (reż. Deborah Warner, produkcja z ENO, dość tradycyjna). Będzie oczywiście transmisja -  5. 10. 2013. W „Rigoletto” Gildę zaśpiewa Aleksandra Kurzak i tu trzeba się będzie zadowolić posłuchaniem, a warto bo rolę tytułową wykona Hvorostovski. Dla fanów Beczały kolejna radość – pojawi się jako Książe obok Rene Fleming – Rusałki, transmisję przewidziano. I na koniec – Mariusz Kwiecień jako Riccardo w „Purytanach”. Na zapowiadaną nową produkcję nie wystarczyło pieniędzy , więc w znanej z DVD i nieszczególnie frapującej kanał orkiestry peruką zamiecie Olga Peretyatko a jej amantem zostanie znakomity Lawrence Brownlee. Z innych ciekawostek min. „Werther” a Kaufmannem i „Falstaff” z Ambroggio Maestrim, oba również w kinach. Ciekawie zapowiada się także „Cosi fan tutte” pod Levinem ( Isabel Leonard jako Dorabella) . A ja szczególnie cieszę się na transmisję „Nosa”

poniedziałek, 25 lutego 2013

Orlando szaleje subtelnie


 “Orlando” Haendla jest jedna trzech jego oper z librettem osnutym na wątkach zaczerpniętych z poematu Ariosta „Orlando Furioso” (pozostałe to „Alcina” i „Ariodante”).  To dzieło okazało się niewyczerpanym źródłem natchnienia dla librecistów i kompozytorów, zwłaszcza barokowych – także Vivaldi napisał trzy utwory oparte na tym tekście, nie mówiąc już o innych. Popularniejsza i bardziej operogenna była chyba tylko „Gerusalemme liberata” Torquato Tasso. Utwór Haendla posiłkuje się oryginalnym tekstem Ariosta tworząc na jego kanwie własną fabułę z dwiema postaciami dopisanymi: Dorindą i czarodziejem Zoroastro. Akcja niby obfituje w wydarzenia, ale realnie sprowadza się do tego, że Orlando kocha Angelicę, ona z wzajemnością wielbi Medora, którego obdarza też jednostronnym uczuciem Dorinda. Zoroastro zaś obserwuje te miłosne zapasy interweniując kiedy trzeba.  Nie jest to szczególnie pasjonujące i reżyser musi mocno się postarać , żeby widza potężnie nie znudzić. Pierre Audi w brukselskim La Monnaie (maj 2012) postanowił jednak oprzeć się na psychologii postaci i spektakl wyszedł mu dość statyczny. W dodatku osobie nie znającej tekstu na pamięć i nieorientującej się w meandrach miłosnych porywów wymienionej już czwórki niełatwo zorientować się w jakiej sprawie rozpacza oglądany bohater. Trudno też orzec dlaczego Audi dołożył tytułowemu bohaterowi jeszcze jedno obciążenie psychiczne, w tej produkcji Orlando jest bowiem  … strażakiem piromanem. Bo oczywiście wylądowaliśmy  w naszych czasach, co tu zresztą specjalnie znaczenia nie ma. Chociaż prolog w czasie uwertury zapowiadał coś zupełnie innego – na scenie igrały sobie trzy nieopisanej brzydoty , ale zupełnie jak z obrazów barokowych puta (pojawiały się one także później). W sumie jednak poczułam głęboką wdzięczność do pana Audi, że nie umieścił akcji jakże oryginalnie w szpitalu psychiatrycznym dla weteranów wojennych, jak to uczyniono kilka lat temu w Zurychu. Brukselska produkcja jest zdecydowanie bardziej abstrakcyjna: poza pierwszym aktem, gdzie  mamy konkretne strażackie akcesoria mogłaby się rozgrywać wszędzie i nigdzie(tylko fakt, że Orlando niemal cały czas pozostaje w bieliźnie stanowi sugestię, że być może jednak uciekł z wiadomej instytucji). Akty drugi i trzeci są bardzo przyjemne dla oka : pomosty nad wodą ( tu też reżyser nie uległ modzie i wodę symuluje błyszcząca powierzchnia, dzięki czemu śpiewacy nie muszą się taplać i narażać na zaziębienie) , czerwone ogniki małych lampionów , płomienie palącego się domu – trzeba przyznać efektowne. Kiedy słyszymy, że ogarnięty furią bohater podpalił dom Dorindy możemy to obserwować na przymglonej projekcji co robi odpowiednie wrażenie. Dość jednak o zaletach strony scenicznej tej produkcji, czas na muzykę. A ta jest cudem. Bo naprawdę trzeba cudu, żeby zetknąć ze sobą świetną, młodą orkiestrę, starego, doświadczonego ale entuzjastycznego dyrygenta i komplet wspaniałych, idealnych do swych ról śpiewaków. I wszyscy oni jedną z najpiękniejszych oper barokowych potraktowali z należnym jej pietyzmem nie wykluczającym sporej dawki energii. Rene Jacobs miał w tym spektaklu dyrygować zupełnie innym, dużo sławniejszym zespołem, ale – nie wystarczyło pieniędzy i dostał do dyspozycji B’Rock Orchestra, która pasją , energią i talentem odwdzięczyła się za okazane zaufanie. Zaś soliści… Bejun Mehta został właśnie moim Oficjalnie Ulubionym Falsecistą, a nie sądziłam, że kiedykolwiek takiego mieć będę. Podoba mi się barwa jego głosu ( to jest męski alt) , sposób traktowania ozdobników , które służą mu jako środek wyrazu a nie popisu, aktorstwo. Orlando to jego rola,osiągnął w niej mistrzostwo pod każdym względem. Najbardziej zachwyciła mnie sekwencja snu z trzeciego aktu, którą Mehta wzruszył mnie głęboko. Sunhae Im, którą pierwszy raz widziałam na scenie to oczywiste delicje dla oczu i uszu: urocza, precyzyjna muzycznie, o ładnym, niestandardowym głosie. Przy tym wdzięczna bez strojenia do publiczności minek – nic z Danielle de Niese. Sophie Karthauser  wydała mi się Angelicą idealną pod każdym względem. Kristina Hammarstrom  została stworzona do ról spodenkowych , a jej mezzosopran ma piękną , miodową barwę . Konstantin Wolff jako demiurg poruszający ludzkimi marionetkami był atrakcyjny i głosowo i jako postać. Ten „Orlando” to coś, co tygrysy lubią najbardziej!

sobota, 23 lutego 2013

Wyznanie gromkim głosem


To zapewne będzie mój najkrótszy post, ale muszę publicznie, z pełną odpowiedzialnością i bardzo głośno wyznać - KOCHAM TĘ KOBIETĘ! Kto był wczoraj wieczorem w TWON pewnie dzieli to uczucie ze mną i też do dziś nie może ochłonąć. Ewa Podleś jest królową i już! W jej wykonaniu wszystko nabiera sensu, czy to Rossini ( Ciro, Isabella) czy Donizetti (Maffio Orsini), Handel (Polinesso), Prokofiew (kantata "Aleksander Newski"), Verdi (Azucena), Massenet (Madame de la Haltiere)  czy nawet Ponchielli (La Cieca).

https://www.youtube.com/watch?v=TaO-mX8iyaI
https://www.youtube.com/watch?v=TTs_sB5HG0I
https://www.youtube.com/watch?v=MXF2_Z3iuzA
https://www.youtube.com/watch?v=jzwGF34J3fw

środa, 20 lutego 2013

Rigoletto Show





Tego “Rigoletta” Met zapowiadała szczególnie szumnie próbując podgrzać atmosferę plotkami o skandalu. Przed transmisją kinową prawie każdy widz wiedział już wszystko: że Las Vegas, że lata sześćdziesiąte, że Rat Pack. .. Brzmiało to niekonwencjonalnie – niestety wyglądało śmiertelnie nudo. Poczciwie staromodną  produkcję ubrano w kostium o 400 lat późniejszy niżby to wynikało z libretta i … już. Bo raczej uczynienie z Monterone’a arabskiego szejka trudno uznać za rewolucyjną koncepcję . W związku z tym po coż było przenosić akcję w lata sześćdziesiąte XX wieku i kiczowatą scenerię? Przecież to wygląda jak telewizyjny show z NRD.  Michael Mayer zapewne nigdy takiego nie widział , ale mimowolnie udało mu się odtworzyć to upiorne zjawisko dokładnie. Co raczej trudno uznać za sukces. Z materiałów promocyjnych wynikało, że Książe miał być kimś w rodzaju Franka Sinatry. Wyglądał zaś raczej jak niejaki Frank Schoebel. Nie wiecie, kto to taki? To macie szczęście. Wściekle kolorowe neony biły po oczach, w scenie burzy robiły za błyskawice, barwne pierze w dłoniach kuso odzianych tancerek wachlowało, nabłyszczane garniturki paskudne były  że hej. Jakość muzyczna mogła ten spektakl uratować, ale niestety za pulpitem dyrygenckim stanął Michele Mariotti, który usilnie próbował uśpić odbiorców i z niektórymi prawie mu się udało. Śpiewacy spisali się nieźle, ale tylko tyle. Piotr Beczała miał kłopoty z „Questa o quella” , dalej poszło mu poprawnie, ale cały czas głos był lekko przytłumiony, pozbawiony blasku. Oczywiście stylistycznie jak zawsze nieskazitelny. Wiem, że pewnie masy zażartych fanów naszego tenora się ze mną nie zgodzą, ale jest to artysta, który wymaga solidnego wsparcia reżyserskiego, a tutaj najwyraźniej mu go nie udzielono. W związku z czym zamiast Księcia mieliśmy przed oczami sympatycznego wiecznego chłopca, któremu skrzywdzenie Gildy przyszło od tak, przypadkiem. Željko Lučić dysponuje teoretycznymi warunkami, aby przynajmniej wokalnie być wspaniałym Rigolettem : duży , piękny w barwie baryton verdiowski mógłby podarować nam spore przeżycia emocjonalne, ale nic z tego. Patrzyłam obojętnie, słuchałam takoż. Nic moich uszu nie urażało, ale też wcale mnie tragedia Rigoletta nie wzruszała. Diana Damrau powróciła na scenę po urodzeniu drugiego synka, co jest o tyle ważne , że wpłynęło najwyraźnie na jej głos – obecnie nieco cieplejszy, większy i okrąglejszy niż dawniej. „Caro nome” było w jej wykonaniu nijakie, ale moja ocena jest raczej niemiarodajna, jako, że tej arii nie cierpię. Za to inne fragmety popisowe, w tym oba duety z Rigolettem wypadły  znakomicie wyrywając mnie z letargicznej ospałości. Podobał mi się także Stefan Kocan jako Sparafucile ( jego demonstracja dołu skali i ciągnięte bez końca „Sparafucil” w pierwszym akcie wywołało entuzjastyczną reakcję widowni). Zastanawiam się , czy lepszy dyrygent sprawiłby, że spektakl zyskałby nową energię i okazał się całkiem udanym? Myślę , że Antonio Pappano mógłby to uczynić, ale on raczej nie zamierza opuszczać ROH. A tamtejszy „Rigoletto”, choć we właściwym kostiumie jest znacznie bardziej prowokujący niż ten  wyblakły produkt z Met.
http://www.youtube.com/watch?v=l0vYjXAo7_g
http://www.youtube.com/watch?v=-NM1gluMq28
http://www.youtube.com/watch?v=Tc18MYIfP9E

poniedziałek, 18 lutego 2013

Don Giovanni w czerni i bieli


Kiedy znajduję DVD z nieznaną mi jeszcze produkcją  Don Giovanniego” muszę , po prostu muszę ją obejrzeć. To nałóg, przyznaję , bo nawet kiedy nazwiska na okładce nie wróżą niczego dobrego ja chcę koniecznie to sprawdzić, bo a nuż … Dlatego właśnie w moim odtwarzaczu znalazła się płyta z rejestracją pochodzącą z 2006 roku, z La Scali. Peter Mussbach, który rzecz całą wyreżyserował i zainkasował także honorarium za scenografię może sobie pogratulować  -  dwa ruchome sześciany na pustej scenie nie wymagały od niego szczególnego wysiłku koncepcyjnego, a gaża na koncie zawsze cieszy.  Współczesne kostiumy Andrei Schmidt Futterer są na ogół ładne i eleganckie, utrzymane wyłącznie w czerni i bieli. Czy to coś znaczy? Właściwie nie . Bo ten „Don Giovanni” , w warstwie czysto wizualnej pozorujący pewne wyrafinowanie dziwnie jest miałki. Nie pomaga mu odtwórca tytułowej roli, bo jak już wielokrotnie pisałam niewiele ma on do zaśpiewania, ale od tego, jaki będzie zależy cały spektakl. Carlos Alvarez posiada niezbędne rzemiosło, ale wydał mi się , mimo wyraźnych wysiłków  jakiś żaden. Upozowano go na demona seksu – nosi skórzane (oczywiście czarne, jak cała reszta stroju) spodnie, długi płaszcz i przez cały czas świeci gołą klatą  - ale, cóż Alvarez nie ma ku temu naturalnych warunków. Także wokalnych, jego ciemny, matowy  baryton nie należy do miodowych czy  uwodzicielskich. A powinien. Problem także w tym, iż jego Leporello, Ildebrando d’Arcangelo ma głos podobny w barwie i zróżnicowanie było zdecydowanie zbyt małe. Poza tym, choć uważam, że d’Arcangelo powinien się trzymać roli Leporella, bo na Giovanniego wokalnie się nie nadaje ( a ostatnio śpiewa go coraz więcej) tu był  ewidentnie bardziej pociągający niż Alvarez. Zwłaszcza po zamianie kostiumów. Donna Elvira na tym fałszerstwie zyskała zamiast stracić. Tyle, że Elvirą w tej produkcji nie sposób się było przejąć. Monica Bacelli, nie dość, że krzykliwa i niepewna intonacyjnie to histeryczna i groteskowa, na jej wykrzywioną różnymi grymasami twarz nie dało się patrzeć. Nie bardzo rozumiem przypadek tej śpiewaczki i to, w jaki sposób osiągnęła relatywnie wysoką pozycję w swoim zawodzie. Widziałam ją niestety wielokrotnie, za każdym razem była taka właśnie. Donna Elvira to wszakże rola, którą trzeba malować bardzo cienką kreską  aby nie zamieniła się w karykaturę. A pani Bacelli zamienia w nią właściwie każdą swoją postać. No i „Mi tradi”, najpiękniejsza według mnie aria w tej operze ( której w pierwotnej wersji nie było) spaskudzona dokumentnie . Brrrrrr!  Przy postaci Donny Anny Mussbach specjalnie się nie wysilił czyniąc z niej kolejną , seksualnie agresywną i najwyraźniej niezaspokojoną sensatkę. Carmela Remigio podarowała jej osobistą urodę i wdzięk, ale niewiele więcej . To partia wokalnie trudna i Remigio , mimo ładnego głosu jej nie udźwignęła.  Jej Don Ottavio, Francesco Meli też nie brzmiał tak ciepło jak zazwyczaj, ale też reżyser ustawił mu rolę nieortodoksyjnie. Ottavio nosi tu czarny , skórzany płaszczyk , długie, przylizane włosy i czarne rękawiczki a w dłoniach coś , co z bliska okazuje się być złożonym wachlarzem (czarnym oczywiście). Otacza go aura pewnej ambiwalencji a nawet lekkiej perwersji, obie swe arie śpiewa w pozycji leżącej wijąc się wokół niereagującej Anny . Takiego Ottavia jeszcze nie widziałam. Podobnie jak takiej pary Zerlina - Masetto. Masetto właściwie nie bardzo się swoją bogdanką interesuje. Złości się, że wielki pan nastaje na jego własność , ale gdy ona czyni mu kuszące propozycje („Batti, batti”) on zajmuje się zabawą z innymi paniami, dopiero na finał raczy zająć się swoją. Podobnie obietnice naturalnego lekarstwa na bolące po razach Don Giovanniego ciało  nie robią na nim wrażenia. Nic dziwnego, że Zerlina w tych warunkach chodzi ciągle smętna i chce ulec pierwszemu chętnemu mężczyźnie.  Veronica Cangemi śpiewa ładnie, ale jakoś bezbarwnie, co może być rezultatem takiego ustawienia jej postaci. Za to Alex Esposito ma energii więcej niż trzeba, ale wokalnie zasługuje na rolę lepszą niż mu przydzielono ( w drugiej obsadzie był Leporellęm, zapewne znakomitym). Attila Jun ani głosem, ani postacią nie zasugerował pozaziemskiej mocy Komandora. Największym rozczarowaniem tego spektaklu okazał się dla mnie przesławny maestro Gustavo Dudamel. Spodziewałam się blasku, potoczystości, sprężystości, podczas gdy pod jego ręką orkiestra La Scali grała … hmmm, dosyć nudno.  Praca została wykonana przyzwoicie . zapłata się należy, ale od premii wara!Może oprócz tych muzyków , którzy w finale znaleźli się na scenie i z lekkim rozbawieniem wykonali nawet drobne zadania akorskie.

czwartek, 14 lutego 2013

Bella mia fiamma


Rozsypał się worek z nowymi płytami, ale tym razem coś specjalnego – „Bella mia fiamma” , arie koncertowe Mozarta  w wykonaniu Olgi Pasiecznik ( czy też Pasichnyk). Zacznijmy od tego, co mniej ważne, ale zauważalne jeszcze przed włożeniem CD do odtwarzacza. Jest to wydawnictwo piękne od strony edytorskiej: grubaśna książeczka zawiera nie tylko teksty arii (także po polsku), ale też sporo „płomiennych” jak należy zdjęć, na których oddano sprawiedliwość urodzie artystki. Jest także smakowity i wiele wyjaśniający esej Piotra Kamińskiego. Bo niby wiemy, że w czasach Mozarta pojęcie praw autorskich wyśmiano by gromko a praktyka przyprawiłaby  nam współczesnych twórców różnych ACTA o zawał, ale tu informacje dostajemy podane prosto, precyzyjnie i ładną polszczyzną.  Nie wszystkie z tych perełek to klasyczne arie koncertowe, niektóre powstały na życzenie miłych pojemnemu sercu autora w celu zastąpienia nielubianych z jakiś powodów ( najczęściej pewnie uważanych za niedostatecznie efektowne dla gwiazdy) oryginalnych  fragmentów oper innych autorów. A teraz do zawartości właściwej , która zdecydowanie godna jest tak starannej oprawy. Mieliśmy dużo szczęścia, że pochodząca z Ukrainy Olga Pasiecznik znalazła w Warszawie swoje miejsce na ziemi. Przekonuję się o tym zawsze mając okazję oglądać ją na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej, ten album stanowi dobitne potwierdzenie.  Trudno powiedzieć, co tu podziwiać bardziej: pewność i precyzję techniczną, piękno głosu czy wyraz emocjonalny – wszystkie te elementy są na najwyższym poziomie. Wystarczy przeanalizować pierwszą arię – „Ah! Lo previdi!”. Zaczyna się od krzyku zranionej tygrysicy – na miejscu zbrodniarza, który zabił bohaterce ukochanego mężczyznę drżałabym ze strachu. Potem następuje część lamentacyjna , w której głos Pasiecznik, mięknie, okrągleje, pojawia się w nim cicha rozpacz. Dalej mamy na płycie pochwałę tytułowego „Bella fiamma” ( po włosku płomień jest w rodzaju żeńskim…), arie komediowe mieszają się z dramatem a każdy z nastrojow śpiewaczka oddaje tak, że znajomość tekstu, choć pomaga w odbiorze, wcale nie jest niezbędna. Wrocławska Orkiestra Barokowa pod ręką Jarosława Thiela towarzyszy solistce dyskretnie i fachowo – tu nie ma wybuchów temperamentu, ale jest znakomita współpraca z Olgą Pasiecznik.
Trudno w to uwierzyć, ale jedyną sprawą, którą firma Accord zaniedbała w tym przypadku okazuje się szersza promocja tej płyty. Szkoda. A nie można to było zrobić i wrzucić na Tubę jakiegoś, krótkiego chociażby „making of” lub przynajmniej jednej arii dla zaostrzenia apetytu?W tej sytuacji zalinkowałam tylko dwa przykłady interpretacji Mozara przez Olgę Pasiecznik.

wtorek, 12 lutego 2013

Kaufmann - Tannhäuser wyczekiwany


Jest  już wagnerowski album Jonasa Kaufmanna, nagrany dla firmy Decca. Pierwszy rzut oka na repertuar zaskoczył mnie trochę obecnością Wesendonck Lieder, których nigdy nie słyszałam w wykonaniu tenora. Z 6 arii połowę Kaufmann śpiewał już wcześniej, ale są też 3 fragmenty jeszcze w jego interpretacji nieznane: „Rienzi” , „Tannhäuser” i „Siegfried”. Po przesłuchaniu wiem z całą pewnością, że będzie jedną z moich ukochanych płyt i stanie na podręcznej półce obok identycznie zatytułowanej w wykonaniu Pape.  Kaufmann, współczesny tenor nr. 1 (wiem, że niektórzy się sprzeciwiają tego typu kategoryzacji, ale naprawdę trudno o przykład bardziej ewidentny) nie zawsze mnie zachwyca. Moim zdaniem  jego role włoskie, które wykonuje z coraz większym upodobaniem bywają kontrowersyjne. Głos nabiera niebezpiecznie histerycznego, gardłowego  brzmienia,  a co gorsze w różnych rejestrach sprawia takie wrażenie, jakby śpiewało trzech zupełnie odrębnych tenorów. Ale w partiach niemieckich  nie ma nikogo, kto choć zbliżałby się do niego klasą i myślę, że swoje miejsce wśród najlepszych ma już w historii zapewnione. Płyta potwierdza tę tezę . Oczywiście , to tylko nagranie, więc możliwości poprawek były nieograniczone, ale kiedy się posłucha, jak Kaufmann śpiewa  Tannhäusera , to oczekiwanie na to, kiedy zacznie go grać na scenie dłuży się straszliwie. Nie będę próbowała opisać samego głosu, bo nie da się tego zrobić, ale interpretacja…. Jest w niej tyle sprzecznych i nakładających się na siebie uczuć, że trudno uwierzyć, iż można to wyrazić tylko głosem. A można. Jest tu tęsknota, beznadzieja, pogarda, złość, lęk, rezygnacja,  czułość…. Wszystko.  Wydawało się komuś , że o Lohengrinie Kaufmann nie może nam powiedzieć już nic nowego? To proszę posłuchać „In fernem land”( dodatkowy atut – skreślona przez Wagnera przed premierą druga część „Opowieści o Graalu”). Sporo obietnic na przyszłość niesie także Siegfried, ale Kaufmannowi się nie spieszy. W odróżnieniu od Vogta, nawet nie spróbował zmierzyć się z Tristanem, co bardzo dobrze świadczy o jego samoświadomości. Za to fragment „Walkirii” zrobił na mnie wrażenie znacznie lepsze niż w transmisji z MET. Magia nagraniowej techniki czy rozwój? Myślę, że po trosze jedno i drugie. Z pewnością artysta włożył sporo pracy w tę rolę, to jest oczywiste  i nie chodzi mi nawet o czystko wokalną stronę („Wälse, Wälse!”  ze sceny nie powalało taką potęgą brzmienia) , ale  o aktorstwo. Tam mieliśmy próbkę , tu już mamy Siegmunta. „Wesendonck Lieder” pamiętam najlepiej i tak też wspominam wykonane cudownie głębokim altem Jadwigi Rappe. Interpretacja Kaufmanna ( wszak to znakomity liedersanger ) jest nieoczekiwanie bardziej miękka i świetlista. No i te niebiańskie piana i pianissima!  Wszystko to powoduje, że na „Parsifala” nie mogę się już doczekać. I podejrzewam, że nie ja jedna.

czwartek, 7 lutego 2013

Nowe płyty - Spyres,Vogt, Gerhaher



 Tęskne oczekiwanie na nowe CD Kaufmanna, Leżniewej  i Beczały (z Verdim, Tauber nie dla mnie)  umilam sobie sprawdzaniem innych, pewnie wcale nie mniej interesujących. Właśnie przesłuchałam  płytę o bardzo standardowym tytule „A Fool for Love” , ale niezmiernie ciekawej zawartości. Ukazała się kilka miesięcy temu, ale dopiero dziś, po obejrzeniu „Ciro in Babilonia” z Pesaro jej wykonawca zwrócił moją baczną uwagę. Młody amerykański tenor , Michael Spyres przedstawia tu swoją wizytówkę , więc w sposób typowy dla debiutanta usiłuje na niej zmieścić wszystko, co umie i jest tego za dużo – prawdziwy groch z kapustą: Donizetti i Czajkowski, Strawiński i  Bizet, Richard Strauss i Puccini. A jeszcze Verdi, Rossini, Mozart i Cilea.
Czy taka mieszanka wybuchowa może podziałać? Otóż może, chociaż nieuchronne wrażenie chaosu jednak pozostaje. Ale jaka to rozkosz odpocząć od koncept-albumów, zwłaszcza, jeśli artysta dysponuje takimi atutami jak Spyres. A są one niebagatelne: Jasny, srebrzysty głos o metalicznym zabarwieniu i sporej, jak na tenora nominalnie lirycznego sile, wspaniałe legato (a na to jestem szczególnie wrażliwa), giętkość, no i podziwu godna góra skali (z dołem nieco gorzej). Najpiękniej wypada w interpretacji Spyresa repertuar francuski, nawet jeżeli śpiewak ma wyraźny problem z wymową. Za to stylistycznie – delicje. Nigdy nie słyszałam tak rozmarzonego romansu Nadira z „Poławiaczy pereł”! Polecam też szczerze posłuchanie, jak debiutant radzi sobie z jedną z najpopularniejszych arii w całym operowym repertuarze – „Una furtiva lagrima”. Czajkowski („Kuda, Kuda”), znów pomimo kontrowersyjnej ruszczyzny jest taki jak trzeba: dramatyczny i melancholijny zarazem. A jeszcze elegancko zaśpiewane  „Il mio tesoro” i „Che gelida manina”, i kilka innych. Jedyne , co nie do końca mnie przekonało, to fragment „Córki pułku”, ale to nie względu na jakieś wykonawcze niedoróbki, tylko na głos Pavarottiego, który przy arii Tonia zawsze brzmi w mej pamięci, a nikt nie jest w stanie mu dorównać. Spyres to mniej więcej ta sama kategoria co Calleja, ale przewyższa maltańskeigo tenora łatwością koloratury i znakomitymi ozdobnikami (warto sobie posłuchać w jego wykonaniu np. „Fuor del mar” – na płycie nie ma , ale na Tubie i owszem).
Jako druga wylądowała w odtwarzaczu płyta Klausa Floriana Vogta „Wagner”. I dla mnie jest to porażka. Specyficzny głos Vogta albo się akceptuje z dobrodziejstwem inwentarza, albo nie. Dla mnie, o ile w operze jest akceptowalny, w recitalu staje się nie do zniesienia. Poprzedni, dość bezczelnie zatytułowany „Helden” już zapowiadał tę klęskę monotonii, ale ratowała go różnorodność repertuaru. Tutaj artysta śpiewa  tylko fragmenty z Wagnera i robi to tak samo, niezależnie od tego, czy jego bohaterem jest Siegfried, Siegmund, Parsifal czy Tristan. Pomijając już wszystko inne , Vogt kompletnie nie ma warunków głosowych do tych ról, a zaśpiewane wysokim (niektórzy piszą – „anielskim”) , nieszczególnie mocnym głosem brzmią najzwyczajniej anemicznie  O ile Lohengrin czy Walter leżą w zasięgu jego możliwości nie chciałabym słuchać „Walkirii” z jego udziałem , nie mówiąc już o „Tristanie”
Na koniec zostawiłam sobie krążek, który sprawił mi wielką, choć zupełnie inną niż w wypadku Spyresa przyjemność. „Romantische Arien” to pierwsza operowa składanka Christiana Gerhahera, chociaż oczywiście kolejna jego płyta. Byłam bardzo ciekawa, jak mistrz pieśni potraktuje arie. Repertuar daleki jest od standardowego a niemiecka opera romantyczna niosła zagrożenie nadmierną jednorodnością stylu. Ale Gerhaher  to na szczęście nie Vogt. Jego głos nie zaleca się szczególną głębią czy charakterystyczną barwą . To jest , jak mawia inny słynny baryton o własnym „baryton liryczny i nigdy nie będzie więcej”. Ale jak on nim operuje! Ile kolorów, odcieni, nastrojów: od lirycznej melancholii i rezygnacji do pełnokrwistego dramatu. Gerhaher nie musi krzyczeć, żeby ten dramat wyrazić. Posłuchajcie , jak on śpiewa Wolframa, nie przegapcie tej płyty! 


poniedziałek, 4 lutego 2013

Urok szatana - "Wolny strzelec"



Podejrzewam, że u większości z nas, operowych maniaków-kolekcjonerów pasja czasem wygrywa z rozsądkiem, ilość płyt do przesłuchania/obejrzenia momentami przerasta  możliwości czasowo-percepcyjne. Skutek, przynajmniej u mnie jest taki, że niektóre giną upchane w czeluściach szafek i pokrywają się kurzem. Aż w końcu nadchodzi ten moment – znudzona i z niewytłumaczalnego powodu niemająca chęci na nic, co miało być wrzucone do odtwarzacza w pierwszej kolejności zaczynam wielkie grzebanie. I wyciągam ukrytą gdzieś w tylnym rzędzie płytę, o której nawet nie pamiętałam, że ją mam. Do oglądania siadam gotowa na wielkie odkrycie. Co czasem się sprawdza, ale częściej nie.  Tym razem rzecz wydobyta z niepamięci sprawiła mi sporą frajdę.  A była to opera dziś już rzadko grywana, choć nadal pozostająca częścią kanonu – „Wolny strzelec”  Webera.   Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego utwór ten ma dziś niezasłużoną opinię szlachetnej ramoty, którą należy podziwiać z daleka, bo z bliska gotowa zanudzić na śmierć. Piękna, niespecjalnie skomplikowana, za to operująca nastrojem i  bardzo emocjonalna muzyka , romantyczne libretto (historia wręcz gotycka, z udziałem siły nieczystej), wspaniałe możliwości dla śpiewaków. Fabuła sama wydaje się tworzyć idealne warunki, by reżyser ze scenografem mogli sobie poszaleć, poprzenosić akcję w dowolne czasy i poużywać do woli współczesnej, wyrafinowanej maszynerii teatralnej, projekcji wideo i licho wie czego jeszcze. A tu – nic. Nie, żebym pamiętała wiele inscenizacji „Wolnego strzelca”,  wręcz przeciwnie (z wyłożonych już przyczyn) , ale te, które majaczą mi gdzieś w mrokach pamięci nie zostawiły dobrych wspomnień, bo zwyczajnie były paskudne. A tu prawdziwa niespodzianka. Niestety, nie mogę powiedzieć, że współczesna bo produkcja pochodzi z 1988 roku i wyszła spod ręki reżysera, którego już nie ma między nami. A tam, reżysera - Bernhard Victor Christoph Carl von Bülow  ( nazwisko poniekąd znaczące, ale nie mam pojęcia, czy istnieje jakiś związek z tymi von Bülow)  był komikiem, twórcą komiksów, pisarzem i Bóg wie kim jeszcze.  Posługiwał się  pseudonimem Loriot. Po tym przydługim wstępie czas na produkcję samą. Wystawiono ją na festiwalu w Ludwigsburgu (Badenia-Wirtembergia) , który do najbardziej prestiżowych nie należy. Ale – może właśnie dlatego może sobie pozwolić na tak coś tak ostentacyjnie, tak bezwstydnie oldskulowego . Wszystko, od dekoracji poczynając , poprzez kostiumy a na sposobie poprowadzenia akcji i postaci skończywszy wydaje się  tak staromodnie bajkowe i zgodne z założeniami autora, że odbiorca zastanawia się, czy to nie jest jeden wielki żart. I – w pewnym sensie – jest.  Popatrzmy na bohaterów – zanim otworzą usta, wiemy już, kim są. Max - sfrustrowany młodzieniec z długimi czarnymi puklami to niewątpliwie Bohater Romantyczny . Kacper - mężczyzna z rozwichrzoną fryzurą toczący wokół wściekłym spojrzeniem i strojący demoniczne grymasy – Czarny Charakter. Agata – pulchne dziewczę błękitnookie i jasnoblond – Niewinna Dziewica . Anusia – fertyczna brunetka o figlarnym spojrzeniu - Subretka . A poza tym mamy jeszcze zafrasowanego o przyszłość dzieciny Ojca, dobrego i stanowczego Księcia Pana, świętego Pustelnika w odpowiednim , białym gieźle oraz na czarno odzianego Przedstawiciela Piekła. Oraz tłum złożony z dziarskich wieśniaków, służby leśnej , muzykantów itd. Teraz przyjrzyjmy się dekoracjom – ponury, ciemny las,  salon w leśniczówce z myśliwskimi akcesoriami na ścianach, Wilczy Jar jak żywy. Cudo. No i akcja – poprowadzona dokładnie tak, jak tekst libretta nakazuje, bez udziwnień, za to z cieniem uśmiechu w tle. I jeszcze  finał, w którym Agent Dołu (pamiętacie?) pozostaje przy stole sam na sam z Pustelnikiem…Zdecydowanie  - lubię to! Zwłaszcza, że od strony wykonawczej niewiele można zarzucić. Dyrygent Wolfgang Gönnenwein wykonał swoje bardzo fachowo, a ta muzyka, zwodniczo prosta, zawiera trochę pułapek. Chór był sprawny nadzwyczaj ( zwłaszcza fragment na początku, gdzie współplemieńcy szydzą sobie z Maxa wypadł znakomicie). Soliści też na wysokim poziomie. Uwe Heilmann – Max mógłby mieć lepszy dół skali i nieco więcej mocy, ale i tak zrobił dobre wrażenie. Podobnie jak srebrzystogłosa Nancy Johnson i temperamentna  Ulrike Sonntag (głosy obu śpiewaczek idealnie go siebie pasują). Najbardziej podobał mi się jednak Siegmund Nimsgern, którego głęboki bas-baryton idealnie sprawdził się w roli bohatera, który przeszedł na ciemną stronę mocy(niektórzy zarzucali mu ,że za lekki – nie zgadzam się stanowczo!). Cały ten spektakl można określić słowem tyleż staromodnym (a jakże!) co adekwatnym  - uroczy.


http://www.youtube.com/watch?v=ocVyU_uuKHE