Po wielu dniach plotek i niepowierdzonych wiadomości Met
ogłosiła swoje plany na nowy sezon. Szczegóły do sprawdzenia na ich stronie,
ale dobre wiadomości dla nas są cztery. Opening night to „Eugeniusz Oniegin” z
Mariuszem Kwietniem, Anną Netrebko i Piotrem Beczałą pod Gergievem (reż. Deborah
Warner, produkcja z ENO, dość tradycyjna). Będzie oczywiście transmisja - 5. 10. 2013. W „Rigoletto” Gildę zaśpiewa
Aleksandra Kurzak i tu trzeba się będzie zadowolić posłuchaniem, a warto bo
rolę tytułową wykona Hvorostovski. Dla fanów Beczały kolejna radość – pojawi się
jako Książe obok Rene Fleming – Rusałki, transmisję przewidziano. I na koniec –
Mariusz Kwiecień jako Riccardo w „Purytanach”. Na zapowiadaną nową produkcję
nie wystarczyło pieniędzy , więc w znanej z DVD i nieszczególnie frapującej
kanał orkiestry peruką zamiecie Olga Peretyatko a jej amantem zostanie
znakomity Lawrence Brownlee. Z innych ciekawostek min. „Werther” a Kaufmannem i
„Falstaff” z Ambroggio Maestrim, oba również w kinach. Ciekawie zapowiada się
także „Cosi fan tutte” pod Levinem ( Isabel Leonard jako Dorabella) . A ja
szczególnie cieszę się na transmisję „Nosa”
środa, 27 lutego 2013
poniedziałek, 25 lutego 2013
Orlando szaleje subtelnie
“Orlando” Haendla jest jedna trzech jego oper z librettem osnutym na wątkach zaczerpniętych z poematu Ariosta „Orlando Furioso” (pozostałe to „Alcina” i „Ariodante”). To dzieło okazało się niewyczerpanym źródłem natchnienia dla librecistów i kompozytorów, zwłaszcza barokowych – także Vivaldi napisał trzy utwory oparte na tym tekście, nie mówiąc już o innych. Popularniejsza i bardziej operogenna była chyba tylko „Gerusalemme liberata” Torquato Tasso. Utwór Haendla posiłkuje się oryginalnym tekstem Ariosta tworząc na jego kanwie własną fabułę z dwiema postaciami dopisanymi: Dorindą i czarodziejem Zoroastro. Akcja niby obfituje w wydarzenia, ale realnie sprowadza się do tego, że Orlando kocha Angelicę, ona z wzajemnością wielbi Medora, którego obdarza też jednostronnym uczuciem Dorinda. Zoroastro zaś obserwuje te miłosne zapasy interweniując kiedy trzeba. Nie jest to szczególnie pasjonujące i reżyser musi mocno się postarać , żeby widza potężnie nie znudzić. Pierre Audi w brukselskim
sobota, 23 lutego 2013
Wyznanie gromkim głosem
To zapewne będzie mój najkrótszy
post, ale muszę publicznie, z pełną odpowiedzialnością i bardzo głośno wyznać -
KOCHAM TĘ KOBIETĘ! Kto był wczoraj wieczorem w TWON pewnie dzieli to uczucie ze
mną i też do dziś nie może ochłonąć. Ewa Podleś jest królową i już! W jej
wykonaniu wszystko nabiera sensu, czy to Rossini ( Ciro, Isabella) czy
Donizetti (Maffio Orsini), Handel (Polinesso), Prokofiew (kantata
"Aleksander Newski"), Verdi (Azucena), Massenet (Madame de la
Haltiere) czy nawet Ponchielli (La Cieca).
https://www.youtube.com/watch?v=TaO-mX8iyaI
https://www.youtube.com/watch?v=TTs_sB5HG0I
https://www.youtube.com/watch?v=MXF2_Z3iuzA
https://www.youtube.com/watch?v=jzwGF34J3fw
środa, 20 lutego 2013
Rigoletto Show
Tego “Rigoletta” Met zapowiadała szczególnie szumnie próbując podgrzać atmosferę plotkami o skandalu. Przed transmisją kinową prawie każdy widz wiedział już wszystko: że Las Vegas, że lata sześćdziesiąte, że Rat Pack. .. Brzmiało to niekonwencjonalnie – niestety wyglądało śmiertelnie nudo. Poczciwie staromodną produkcję ubrano w kostium o 400 lat późniejszy niżby to wynikało z libretta i … już. Bo raczej uczynienie z Monterone’a arabskiego szejka trudno uznać za rewolucyjną koncepcję . W związku z tym po coż było przenosić akcję w lata sześćdziesiąte XX wieku i kiczowatą scenerię? Przecież to wygląda jak telewizyjny show z NRD. Michael Mayer zapewne nigdy takiego nie widział , ale mimowolnie udało mu się odtworzyć to upiorne zjawisko dokładnie. Co raczej trudno uznać za sukces. Z materiałów promocyjnych wynikało, że Książe miał być kimś w rodzaju Franka Sinatry. Wyglądał zaś raczej jak niejaki Frank Schoebel. Nie wiecie, kto to taki? To macie szczęście. Wściekle kolorowe neony biły po oczach, w scenie burzy robiły za błyskawice, barwne pierze w dłoniach kuso odzianych tancerek wachlowało, nabłyszczane garniturki paskudne były że hej. Jakość muzyczna mogła ten spektakl uratować, ale niestety za pulpitem dyrygenckim stanął Michele Mariotti, który usilnie próbował uśpić odbiorców i z niektórymi prawie mu się udało. Śpiewacy spisali się nieźle, ale tylko tyle. Piotr Beczała miał kłopoty z „Questa o quella” , dalej poszło mu poprawnie, ale cały czas głos był lekko przytłumiony, pozbawiony blasku. Oczywiście stylistycznie jak zawsze nieskazitelny. Wiem, że pewnie masy zażartych fanów naszego tenora się ze mną nie zgodzą, ale jest to artysta, który wymaga solidnego wsparcia reżyserskiego, a tutaj najwyraźniej mu go nie udzielono. W związku z czym zamiast Księcia mieliśmy przed oczami sympatycznego wiecznego chłopca, któremu skrzywdzenie Gildy przyszło od tak, przypadkiem. Željko Lučić dysponuje teoretycznymi warunkami, aby przynajmniej wokalnie być wspaniałym Rigolettem : duży , piękny w barwie baryton verdiowski mógłby podarować nam spore przeżycia emocjonalne, ale nic z tego. Patrzyłam obojętnie, słuchałam takoż. Nic moich uszu nie urażało, ale też wcale mnie tragedia Rigoletta nie wzruszała. Diana Damrau powróciła na scenę po urodzeniu drugiego synka, co jest o tyle ważne , że wpłynęło najwyraźnie na jej głos – obecnie nieco cieplejszy, większy i okrąglejszy niż dawniej. „Caro nome” było w jej wykonaniu nijakie, ale moja ocena jest raczej niemiarodajna, jako, że tej arii nie cierpię. Za to inne fragmety popisowe, w tym oba duety z Rigolettem wypadły znakomicie wyrywając mnie z letargicznej ospałości. Podobał mi się także Stefan Kocan jako Sparafucile ( jego demonstracja dołu skali i ciągnięte bez końca „Sparafucil” w pierwszym akcie wywołało entuzjastyczną reakcję widowni). Zastanawiam się , czy lepszy dyrygent sprawiłby, że spektakl zyskałby nową energię i okazał się całkiem udanym? Myślę , że Antonio Pappano mógłby to uczynić, ale on raczej nie zamierza opuszczać ROH. A tamtejszy „Rigoletto”, choć we właściwym kostiumie jest znacznie bardziej prowokujący niż ten wyblakły produkt z Met.
http://www.youtube.com/watch?v=l0vYjXAo7_g
http://www.youtube.com/watch?v=-NM1gluMq28
http://www.youtube.com/watch?v=Tc18MYIfP9E
poniedziałek, 18 lutego 2013
Don Giovanni w czerni i bieli
Kiedy
znajduję DVD z nieznaną mi jeszcze produkcją
Don Giovanniego” muszę , po prostu muszę ją obejrzeć. To nałóg,
przyznaję , bo nawet kiedy nazwiska na okładce nie wróżą niczego dobrego ja
chcę koniecznie to sprawdzić, bo a nuż … Dlatego właśnie w moim odtwarzaczu
znalazła się płyta z rejestracją pochodzącą z 2006 roku, z La Scali. Peter Mussbach, który
rzecz całą wyreżyserował i zainkasował także honorarium za scenografię może
sobie pogratulować - dwa ruchome sześciany na pustej scenie nie
wymagały od niego szczególnego wysiłku koncepcyjnego, a gaża na koncie zawsze
cieszy. Współczesne kostiumy Andrei
Schmidt Futterer są na ogół ładne i eleganckie, utrzymane wyłącznie w czerni i
bieli. Czy to coś znaczy? Właściwie nie . Bo ten „Don Giovanni” , w warstwie
czysto wizualnej pozorujący pewne wyrafinowanie dziwnie jest miałki. Nie pomaga
mu odtwórca tytułowej roli, bo jak już wielokrotnie pisałam niewiele ma on do
zaśpiewania, ale od tego, jaki będzie zależy cały spektakl. Carlos Alvarez
posiada niezbędne rzemiosło, ale wydał mi się , mimo wyraźnych wysiłków jakiś żaden. Upozowano go na demona seksu –
nosi skórzane (oczywiście czarne, jak cała reszta stroju) spodnie, długi
płaszcz i przez cały czas świeci gołą klatą - ale, cóż Alvarez nie ma ku temu naturalnych
warunków. Także wokalnych, jego ciemny, matowy
baryton nie należy do miodowych czy
uwodzicielskich. A powinien. Problem także w tym, iż jego Leporello,
Ildebrando d’Arcangelo ma głos podobny w barwie i zróżnicowanie było
zdecydowanie zbyt małe. Poza tym, choć uważam, że d’Arcangelo powinien się
trzymać roli Leporella, bo na Giovanniego wokalnie się nie nadaje ( a ostatnio
śpiewa go coraz więcej) tu był
ewidentnie bardziej pociągający niż Alvarez. Zwłaszcza po zamianie
kostiumów. Donna Elvira na tym fałszerstwie zyskała zamiast stracić. Tyle, że
Elvirą w tej produkcji nie sposób się było przejąć. Monica Bacelli, nie dość,
że krzykliwa i niepewna intonacyjnie to histeryczna i groteskowa, na jej
wykrzywioną różnymi grymasami twarz nie dało się patrzeć. Nie bardzo rozumiem
przypadek tej śpiewaczki i to, w jaki sposób osiągnęła relatywnie wysoką
pozycję w swoim zawodzie. Widziałam ją niestety wielokrotnie, za każdym razem była
taka właśnie. Donna Elvira to wszakże rola, którą trzeba malować bardzo cienką kreską aby nie zamieniła się w karykaturę. A pani
Bacelli zamienia w nią właściwie każdą swoją postać. No i „Mi tradi”,
najpiękniejsza według mnie aria w tej operze ( której w pierwotnej wersji nie
było) spaskudzona dokumentnie . Brrrrrr! Przy postaci Donny Anny Mussbach specjalnie
się nie wysilił czyniąc z niej kolejną , seksualnie agresywną i najwyraźniej
niezaspokojoną sensatkę. Carmela Remigio podarowała jej osobistą urodę i
wdzięk, ale niewiele więcej . To partia wokalnie trudna i Remigio , mimo
ładnego głosu jej nie udźwignęła. Jej
Don Ottavio, Francesco Meli też nie brzmiał tak ciepło jak zazwyczaj, ale też
reżyser ustawił mu rolę nieortodoksyjnie. Ottavio nosi tu czarny , skórzany
płaszczyk , długie, przylizane włosy i czarne rękawiczki a w dłoniach coś , co
z bliska okazuje się być złożonym wachlarzem (czarnym oczywiście). Otacza go
aura pewnej ambiwalencji a nawet lekkiej perwersji, obie swe arie śpiewa w
pozycji leżącej wijąc się wokół niereagującej Anny . Takiego Ottavia jeszcze
nie widziałam. Podobnie jak takiej pary Zerlina - Masetto. Masetto właściwie nie
bardzo się swoją bogdanką interesuje. Złości się, że wielki pan nastaje na jego
własność , ale gdy ona czyni mu kuszące propozycje („Batti, batti”) on zajmuje
się zabawą z innymi paniami, dopiero na finał raczy zająć się swoją. Podobnie
obietnice naturalnego lekarstwa na bolące po razach Don Giovanniego ciało nie robią na nim wrażenia. Nic dziwnego, że Zerlina
w tych warunkach chodzi ciągle smętna i chce ulec pierwszemu chętnemu
mężczyźnie. Veronica Cangemi śpiewa
ładnie, ale jakoś bezbarwnie, co może być rezultatem takiego ustawienia jej
postaci. Za to Alex Esposito ma energii więcej niż trzeba, ale wokalnie
zasługuje na rolę lepszą niż mu przydzielono ( w drugiej obsadzie był Leporellęm,
zapewne znakomitym). Attila Jun ani głosem, ani postacią nie zasugerował
pozaziemskiej mocy Komandora. Największym rozczarowaniem tego spektaklu okazał
się dla mnie przesławny maestro Gustavo Dudamel. Spodziewałam się blasku,
potoczystości, sprężystości, podczas gdy pod jego ręką orkiestra La Scali grała … hmmm, dosyć
nudno. Praca została wykonana
przyzwoicie . zapłata się należy, ale od premii wara!Może oprócz tych muzyków ,
którzy w finale znaleźli się na scenie i z lekkim rozbawieniem wykonali nawet
drobne zadania akorskie.
czwartek, 14 lutego 2013
Bella mia fiamma
Rozsypał się worek z nowymi płytami, ale tym
razem coś specjalnego – „Bella mia fiamma” , arie koncertowe Mozarta w wykonaniu Olgi Pasiecznik ( czy też
Pasichnyk). Zacznijmy od tego, co mniej ważne, ale zauważalne jeszcze przed
włożeniem CD do odtwarzacza. Jest to wydawnictwo piękne od strony edytorskiej:
grubaśna książeczka zawiera nie tylko teksty arii (także po polsku), ale też
sporo „płomiennych” jak należy zdjęć, na których oddano sprawiedliwość urodzie
artystki. Jest także smakowity i wiele wyjaśniający esej Piotra Kamińskiego. Bo
niby wiemy, że w czasach Mozarta pojęcie praw autorskich wyśmiano by gromko a
praktyka przyprawiłaby nam współczesnych
twórców różnych ACTA o zawał, ale tu informacje dostajemy podane prosto,
precyzyjnie i ładną polszczyzną. Nie
wszystkie z tych perełek to klasyczne arie koncertowe, niektóre powstały na
życzenie miłych pojemnemu sercu autora w celu zastąpienia nielubianych z jakiś
powodów ( najczęściej pewnie uważanych za niedostatecznie efektowne dla
gwiazdy) oryginalnych fragmentów oper
innych autorów. A teraz do zawartości właściwej , która zdecydowanie godna jest
tak starannej oprawy. Mieliśmy dużo szczęścia, że pochodząca z Ukrainy Olga
Pasiecznik znalazła w Warszawie swoje miejsce na ziemi. Przekonuję się o tym
zawsze mając okazję oglądać ją na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej, ten
album stanowi dobitne potwierdzenie.
Trudno powiedzieć, co tu podziwiać bardziej: pewność i precyzję
techniczną, piękno głosu czy wyraz emocjonalny – wszystkie te elementy są na
najwyższym poziomie. Wystarczy przeanalizować pierwszą arię – „Ah! Lo
previdi!”. Zaczyna się od krzyku zranionej tygrysicy – na miejscu zbrodniarza,
który zabił bohaterce ukochanego mężczyznę drżałabym ze strachu. Potem
następuje część lamentacyjna , w której głos Pasiecznik, mięknie, okrągleje,
pojawia się w nim cicha rozpacz. Dalej mamy na płycie pochwałę tytułowego
„Bella fiamma” ( po włosku płomień jest w rodzaju żeńskim…), arie komediowe
mieszają się z dramatem a każdy z nastrojow śpiewaczka oddaje tak, że znajomość
tekstu, choć pomaga w odbiorze, wcale nie jest niezbędna. Wrocławska Orkiestra
Barokowa pod ręką Jarosława Thiela towarzyszy solistce dyskretnie i fachowo –
tu nie ma wybuchów temperamentu, ale jest znakomita współpraca z Olgą Pasiecznik.
Trudno w to uwierzyć, ale jedyną sprawą,
którą firma Accord zaniedbała w tym przypadku okazuje się szersza promocja tej
płyty. Szkoda. A nie można to było zrobić i wrzucić na Tubę jakiegoś, krótkiego
chociażby „making of” lub przynajmniej jednej arii dla zaostrzenia apetytu?W tej
sytuacji zalinkowałam tylko dwa przykłady interpretacji Mozara przez Olgę
Pasiecznik.
wtorek, 12 lutego 2013
Kaufmann - Tannhäuser wyczekiwany
Jest
już wagnerowski album Jonasa Kaufmanna,
nagrany dla firmy Decca. Pierwszy
rzut oka na repertuar zaskoczył mnie trochę obecnością Wesendonck Lieder,
których nigdy nie słyszałam w wykonaniu tenora. Z 6 arii połowę Kaufmann śpiewał
już wcześniej, ale są też 3 fragmenty jeszcze w jego interpretacji nieznane:
„Rienzi” , „Tannhäuser” i „Siegfried”. Po przesłuchaniu wiem z całą pewnością,
że będzie jedną z moich ukochanych płyt i stanie na podręcznej półce obok
identycznie zatytułowanej w wykonaniu Pape.
Kaufmann, współczesny tenor nr. 1 (wiem, że niektórzy się sprzeciwiają
tego typu kategoryzacji, ale naprawdę trudno o przykład bardziej ewidentny) nie
zawsze mnie zachwyca. Moim zdaniem jego
role włoskie, które wykonuje z coraz większym upodobaniem bywają
kontrowersyjne. Głos nabiera niebezpiecznie histerycznego, gardłowego brzmienia,
a co gorsze w różnych rejestrach sprawia takie wrażenie, jakby śpiewało
trzech zupełnie odrębnych tenorów. Ale w partiach niemieckich nie ma nikogo, kto choć zbliżałby się do
niego klasą i myślę, że swoje miejsce wśród najlepszych ma już w historii
zapewnione. Płyta potwierdza tę tezę . Oczywiście , to tylko nagranie, więc
możliwości poprawek były nieograniczone, ale kiedy się posłucha, jak Kaufmann
śpiewa Tannhäusera , to oczekiwanie na
to, kiedy zacznie go grać na scenie dłuży się straszliwie. Nie będę próbowała
opisać samego głosu, bo nie da się tego zrobić, ale interpretacja…. Jest w niej
tyle sprzecznych i nakładających się na siebie uczuć, że trudno uwierzyć, iż
można to wyrazić tylko głosem. A można. Jest tu tęsknota, beznadzieja, pogarda,
złość, lęk, rezygnacja, czułość….
Wszystko. Wydawało się komuś , że o
Lohengrinie Kaufmann nie może nam powiedzieć już nic nowego? To proszę
posłuchać „In fernem land”( dodatkowy atut – skreślona przez Wagnera przed
premierą druga część „Opowieści o Graalu”). Sporo obietnic na przyszłość niesie
także Siegfried, ale Kaufmannowi się nie spieszy. W odróżnieniu od Vogta, nawet
nie spróbował zmierzyć się z Tristanem, co bardzo dobrze świadczy o jego
samoświadomości. Za to fragment „Walkirii” zrobił na mnie wrażenie znacznie
lepsze niż w transmisji z MET. Magia nagraniowej techniki czy rozwój? Myślę, że
po trosze jedno i drugie. Z pewnością artysta włożył sporo pracy w tę rolę, to
jest oczywiste i nie chodzi mi nawet o
czystko wokalną stronę („Wälse, Wälse!” ze sceny nie powalało taką potęgą brzmienia) ,
ale o aktorstwo. Tam mieliśmy próbkę ,
tu już mamy Siegmunta. „Wesendonck Lieder” pamiętam najlepiej i tak też
wspominam wykonane cudownie głębokim altem Jadwigi Rappe. Interpretacja
Kaufmanna ( wszak to znakomity liedersanger ) jest nieoczekiwanie bardziej
miękka i świetlista. No i te niebiańskie piana i pianissima! Wszystko to powoduje, że na „Parsifala” nie
mogę się już doczekać. I podejrzewam, że nie ja jedna.
czwartek, 7 lutego 2013
Nowe płyty - Spyres,Vogt, Gerhaher
Tęskne oczekiwanie na nowe CD Kaufmanna, Leżniewej i Beczały (z Verdim, Tauber nie dla mnie) umilam sobie sprawdzaniem innych, pewnie wcale nie mniej interesujących. Właśnie przesłuchałam płytę o bardzo standardowym tytule „A Fool for Love” , ale niezmiernie ciekawej zawartości. Ukazała się kilka miesięcy temu, ale dopiero dziś, po obejrzeniu „Ciro in Babilonia” z Pesaro jej wykonawca zwrócił moją baczną uwagę. Młody amerykański tenor , Michael Spyres przedstawia tu swoją wizytówkę , więc w sposób typowy dla debiutanta usiłuje na niej zmieścić wszystko, co umie i jest tego za dużo – prawdziwy groch z kapustą: Donizetti i Czajkowski, Strawiński i Bizet, Richard Strauss i Puccini. A jeszcze Verdi, Rossini, Mozart i Cilea.
Czy
taka mieszanka wybuchowa może podziałać? Otóż może, chociaż nieuchronne
wrażenie chaosu jednak pozostaje. Ale jaka to rozkosz odpocząć od
koncept-albumów, zwłaszcza, jeśli artysta dysponuje takimi atutami jak Spyres.
A są one niebagatelne: Jasny, srebrzysty głos o metalicznym zabarwieniu i
sporej, jak na tenora nominalnie lirycznego sile, wspaniałe legato (a na to
jestem szczególnie wrażliwa), giętkość, no i podziwu godna góra skali (z dołem
nieco gorzej). Najpiękniej wypada w interpretacji Spyresa repertuar francuski,
nawet jeżeli śpiewak ma wyraźny problem z wymową. Za to stylistycznie –
delicje. Nigdy nie słyszałam tak rozmarzonego romansu Nadira z „Poławiaczy
pereł”! Polecam też szczerze posłuchanie, jak debiutant radzi sobie z jedną z
najpopularniejszych arii w całym operowym repertuarze – „Una furtiva lagrima”. Czajkowski
(„Kuda, Kuda”), znów pomimo kontrowersyjnej ruszczyzny jest taki jak trzeba:
dramatyczny i melancholijny zarazem. A jeszcze elegancko zaśpiewane „Il mio tesoro” i „Che gelida manina”, i
kilka innych. Jedyne , co nie do końca mnie przekonało, to fragment „Córki
pułku”, ale to nie względu na jakieś wykonawcze niedoróbki, tylko na głos
Pavarottiego, który przy arii Tonia zawsze brzmi w mej pamięci, a nikt nie jest
w stanie mu dorównać. Spyres to mniej więcej ta sama kategoria co Calleja, ale
przewyższa maltańskeigo tenora łatwością koloratury i znakomitymi ozdobnikami
(warto sobie posłuchać w jego wykonaniu np. „Fuor del mar” – na płycie nie ma ,
ale na Tubie i owszem).
Jako
druga wylądowała w odtwarzaczu płyta Klausa Floriana Vogta „Wagner”. I dla mnie
jest to porażka. Specyficzny głos Vogta albo się akceptuje z dobrodziejstwem
inwentarza, albo nie. Dla mnie, o ile w operze jest akceptowalny, w recitalu
staje się nie do zniesienia. Poprzedni, dość bezczelnie zatytułowany „Helden”
już zapowiadał tę klęskę monotonii, ale ratowała go różnorodność repertuaru.
Tutaj artysta śpiewa tylko fragmenty z
Wagnera i robi to tak samo, niezależnie od tego, czy jego bohaterem jest Siegfried,
Siegmund, Parsifal czy Tristan. Pomijając już wszystko inne , Vogt kompletnie
nie ma warunków głosowych do tych ról, a zaśpiewane wysokim (niektórzy piszą –
„anielskim”) , nieszczególnie mocnym głosem brzmią najzwyczajniej
anemicznie O ile Lohengrin czy Walter
leżą w zasięgu jego możliwości nie chciałabym słuchać „Walkirii” z jego
udziałem , nie mówiąc już o „Tristanie”
Na
koniec zostawiłam sobie krążek, który sprawił mi wielką, choć zupełnie inną niż
w wypadku Spyresa przyjemność. „Romantische Arien” to pierwsza operowa
składanka Christiana Gerhahera, chociaż oczywiście kolejna jego płyta. Byłam
bardzo ciekawa, jak mistrz pieśni potraktuje arie. Repertuar daleki jest od
standardowego a niemiecka opera romantyczna niosła zagrożenie nadmierną jednorodnością
stylu. Ale Gerhaher to na szczęście nie
Vogt. Jego głos nie zaleca się szczególną głębią czy charakterystyczną barwą .
To jest , jak mawia inny słynny baryton o własnym „baryton liryczny i nigdy nie
będzie więcej”. Ale jak on nim operuje! Ile kolorów, odcieni, nastrojów: od
lirycznej melancholii i rezygnacji do pełnokrwistego dramatu. Gerhaher nie musi
krzyczeć, żeby ten dramat wyrazić. Posłuchajcie , jak on śpiewa Wolframa, nie
przegapcie tej płyty!
poniedziałek, 4 lutego 2013
Urok szatana - "Wolny strzelec"
Podejrzewam, że u większości z nas, operowych maniaków-kolekcjonerów pasja czasem wygrywa z rozsądkiem, ilość płyt do przesłuchania/obejrzenia momentami przerasta możliwości czasowo-percepcyjne. Skutek, przynajmniej u mnie jest taki, że niektóre giną upchane w czeluściach szafek i pokrywają się kurzem. Aż w końcu nadchodzi ten moment – znudzona i z niewytłumaczalnego powodu niemająca chęci na nic, co miało być wrzucone do odtwarzacza w pierwszej kolejności zaczynam wielkie grzebanie. I wyciągam ukrytą gdzieś w tylnym rzędzie płytę, o której nawet nie pamiętałam, że ją mam. Do oglądania siadam gotowa na wielkie odkrycie. Co czasem się sprawdza, ale częściej nie. Tym razem rzecz wydobyta z niepamięci sprawiła mi sporą frajdę. A była to opera dziś już rzadko grywana, choć nadal pozostająca częścią kanonu – „Wolny strzelec” Webera. Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego utwór ten ma dziś niezasłużoną opinię szlachetnej ramoty, którą należy podziwiać z daleka, bo z bliska gotowa zanudzić na śmierć. Piękna, niespecjalnie skomplikowana, za to operująca nastrojem i bardzo emocjonalna muzyka , romantyczne libretto (historia wręcz gotycka, z udziałem siły nieczystej), wspaniałe możliwości dla śpiewaków. Fabuła sama wydaje się tworzyć idealne warunki, by reżyser ze scenografem mogli sobie poszaleć, poprzenosić akcję w dowolne czasy i poużywać do woli współczesnej, wyrafinowanej maszynerii teatralnej, projekcji wideo i licho wie czego jeszcze. A tu – nic. Nie, żebym pamiętała wiele inscenizacji „Wolnego strzelca”, wręcz przeciwnie (z wyłożonych już przyczyn) , ale te, które majaczą mi gdzieś w mrokach pamięci nie zostawiły dobrych wspomnień, bo zwyczajnie były paskudne. A tu prawdziwa niespodzianka. Niestety, nie mogę powiedzieć, że współczesna bo produkcja pochodzi z 1988 roku i wyszła spod ręki reżysera, którego już nie ma między nami. A tam, reżysera - Bernhard Victor Christoph Carl von Bülow ( nazwisko poniekąd znaczące, ale nie mam pojęcia, czy istnieje jakiś związek z tymi von Bülow) był komikiem, twórcą komiksów, pisarzem i Bóg wie kim jeszcze. Posługiwał się pseudonimem Loriot. Po tym przydługim wstępie czas na produkcję samą. Wystawiono ją na festiwalu w Ludwigsburgu (Badenia-Wirtembergia) , który do najbardziej prestiżowych nie należy. Ale – może właśnie dlatego może sobie pozwolić na tak coś tak ostentacyjnie, tak bezwstydnie oldskulowego . Wszystko, od dekoracji poczynając , poprzez kostiumy a na sposobie poprowadzenia akcji i postaci skończywszy wydaje się tak staromodnie bajkowe i zgodne z założeniami autora, że odbiorca zastanawia się, czy to nie jest jeden wielki żart. I – w pewnym sensie – jest. Popatrzmy na bohaterów – zanim otworzą usta, wiemy już, kim są. Max - sfrustrowany młodzieniec z długimi czarnymi puklami to niewątpliwie Bohater Romantyczny . Kacper - mężczyzna z rozwichrzoną fryzurą toczący wokół wściekłym spojrzeniem i strojący demoniczne grymasy – Czarny Charakter. Agata – pulchne dziewczę błękitnookie i jasnoblond – Niewinna Dziewica . Anusia – fertyczna brunetka o figlarnym spojrzeniu - Subretka . A poza tym mamy jeszcze zafrasowanego o przyszłość dzieciny Ojca, dobrego i stanowczego Księcia Pana, świętego Pustelnika w odpowiednim , białym gieźle oraz na czarno odzianego Przedstawiciela Piekła. Oraz tłum złożony z dziarskich wieśniaków, służby leśnej , muzykantów itd. Teraz przyjrzyjmy się dekoracjom – ponury, ciemny las, salon w leśniczówce z myśliwskimi akcesoriami na ścianach, Wilczy Jar jak żywy. Cudo. No i akcja – poprowadzona dokładnie tak, jak tekst libretta nakazuje, bez udziwnień, za to z cieniem uśmiechu w tle. I jeszcze finał, w którym Agent Dołu (pamiętacie?) pozostaje przy stole sam na sam z Pustelnikiem…Zdecydowanie - lubię to! Zwłaszcza, że od strony wykonawczej niewiele można zarzucić. Dyrygent Wolfgang Gönnenwein wykonał swoje bardzo fachowo, a ta muzyka, zwodniczo prosta, zawiera trochę pułapek. Chór był sprawny nadzwyczaj ( zwłaszcza fragment na początku, gdzie współplemieńcy szydzą sobie z Maxa wypadł znakomicie). Soliści też na wysokim poziomie. Uwe Heilmann – Max mógłby mieć lepszy dół skali i nieco więcej mocy, ale i tak zrobił dobre wrażenie. Podobnie jak srebrzystogłosa Nancy Johnson i temperamentna Ulrike Sonntag (głosy obu śpiewaczek idealnie go siebie pasują). Najbardziej podobał mi się jednak Siegmund Nimsgern, którego głęboki bas-baryton idealnie sprawdził się w roli bohatera, który przeszedł na ciemną stronę mocy(niektórzy zarzucali mu ,że za lekki – nie zgadzam się stanowczo!). Cały ten spektakl można określić słowem tyleż staromodnym (a jakże!) co adekwatnym - uroczy.
http://www.youtube.com/watch?v=ocVyU_uuKHE
Subskrybuj:
Posty (Atom)