„Walkiria” znacznie mniej niż inne części „Ringu” wymaga bogatej oprawy. Można ją wystawić na pustej scenie (mając tylko pomysł na początek i koniec trzeciego aktu) a jeśli będzie dobrze wykonana i tak zrobi kolosalne wrażenie. Dlatego właśnie w pierwszej części tetralogii Machina Lepage’a nie miała wiele do roboty – przynajmniej w dwóch aktach. I nie ona była przyczyną największej wady tej produkcji. Za taką uważam ponowne rozegranie dużej części akcji nieco poniżej poziomu sceny, co spowodowało, że bohaterów mogliśmy podziwiać od kolan w górę. To nie jest dobry pomysł, a Lepage trzyma się go kurczowo. Ale ponieważ :Walkiria” jest przede wszystkim dramatem uczuć efekt i tak zależy głównie od dyrygenta, śpiewaków i tego, jak dużo ze skłębionych emocji zawartych w partyturze zdołają nam przekazać. Od tej strony spektakl robił duże i dobre wrażenie, od strony czystko wokalnej – już nie tak świetne. Zacznijmy jednak, zgodnie z logiką akcji od Siegmunda i Sieglinde. To jedna z najtragiczniejszych i najbardziej wzruszających par w całej literaturze operowej – przeklęci kochankowie ścigani przez nieubłagane przeznaczenie, bez najmniejszej szansy na coś więcej niż krótkie chwile miłości. Ich pasja wykracza poza ludzkie standardy, ale jednocześnie musi się w nich zmieścić , co prowadzi do nieuniknionej klęski. Trzeba przyznać , że Met udało się pozyskać do tych ról wykonawców nie tylko przekonujących wokalnie, ale też całkowicie wiarygodnych emocjonalnie. To było dla mnie najważniejsze, co nie znaczy, że nie usłyszałam drobnych problemów, jakie Jonas Kaufmann miał z „Winterstürme” a Ewa Maria Westbroek z górą skali. Niewiele to jednak znaczy wobec niezwykłej aury jaką zdołali wytworzyć będąc razem na scenie. Komplementy należą się też departamentowi charakteryzacji Met . Po raz pierwszy widziałam bliźnięta Wälsung rzeczywiście wyglądające na rodzeństwo. Jonas Kaufmann zasłużył na dodatkowe brawa za swój dialog z Brunhildą – tyle rezygnacji, tyle poddania się losowi i tyle miłości… Chyba o to właśnie Wagnerowi chodziło. Partia Siegmunda , napisana w większości w niskich rejestrach tenorowych najwyraźniej bardzo Kaufmannowi odpowiada niezmiernie jestem ciekawa jak ją rozwinie w innych inscenizacjach. Wracając jednak do omawianej , przyznaję , że obok pary amantów najlepsze wrażenie zrobił na mnie Hunding. Małżonek Sieglinde zbyt często pokazywany jest jako konwencjonalny czarny charakter dyszący żądzą mordu, tymczasem ma on swoje racje (jakkolwiek nie są to racje uczuciowe).Hans-Peter König (Fafner ze „Złota Renu) był świetnym Hundingiem – skupiony, spokojny, złowrogi i obdarzony pięknym, głębokim basem. Tego właśnie nadal brakuje mi u Bryna Terfela – Wotana – ciemnej barwy głosu, jego potęgi. Interpretacja aktorska jest akceptowalna – to Wotan bardzo intensywnie obecny fizycznie, zależny od własnych żądz, poddający się chwilowym zachciankom , ale również zbyt leniwy aby walczyć o to, co najważniejsze. Wokalnie to zdecydowanie nie to - nie porażka, ale do sukcesu daleko. Widoczne to było jak na dłoni zwłaszcza w scenie z Fricką, gdzie Stephanie Blythe zdominowała Terfela zarówno głosem jak silną osobowością. Bo to jest fantastyczna Fricka! Z całą pewnością nie wredny babon ziejący żądzą zemsty a kobieta silna i słaba jednocześnie. Potrafi walczyć o to, co uważa za słuszne , ale ma poczucie odrzucenia i upokorzenia – jak większość wiecznie zdradzanych kobiet. Proszę popatrzeć jak Blythe to pokazuje spojrzeniem, drobnym gestem , zmieniającą się barwą głosu. Na większy gest nie pozwolił reżyser unieruchomiwszy ją w jeżdżącym tronie (sugestia uwięzienia w okowach konwencji?) , co w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło Blythe w stworzeniu kreacji mimo tak krótkiej obecności na scenie. I tak dotarłam do bohaterki tytułowej i jej siostrzyc. Wbrew powszechnym obawom Deborah Voight nie okazała się okropną Brunhildą, chociaż do klasy Niny Stemme jej daleko. Zdarzały się momenty , w których brzmiała krzykliwie i z wysiłkiem, ale ogólnie było w porządku. Zwłaszcza w zestawieniu z nie nazbyt potężnym dźwiękowo Wotanem. Oboje stworzyli całkiem udany duet ojciec-córka (nieco mniej wiarygodny przez dojrzały wygląd Voight sprawiającej wrażenie partnerki, a nie dziecka Wotana – tak, wiem, że to mało elegancka uwaga, ale na ekranie widać to szczególnie). Udało im się przekazać rozległą skalę uczuć obojga.
W końcówce posta muszę wrócić do inscenizacyjnych aspektów produkcji i – a jakże – Machiny. Trzeci akt zaczyna się od słynnego i znanego nawet unikającym opery jak (nomen omen) ognia „cwałowania” Walkirii . Niestety tę scenę Lepage zrealizował w sposób nie tylko niebezpieczny dla śpiewaczek , ale też po prostu ośmieszający. Nieszczęsne Walkirie dosiadają bowiem „zębów” Machiny unoszących się i opadających w rytm „jazdy” (są i lejce) co wygląda przezabawnie. Potem siostry po kolei zjeżdżają po owych zębach ( tu właśnie tkwi niebezpieczeństwo – jedna z nich zaklinowała się w szczelinie i o mało nie skończyło się poważnym nieszczęściem) i po ich twarzach doskonale widać ulgę po lądowaniu. Na tym nie koniec. Wylądowawszy Walkirie zbierają do konopnych worków kości poległych bohaterów by zabrać je do Walhalli. Chyba nie o takie wkroczenie tam poległych herosów Wagnerowi chodziło?
Finał wzbudził we mnie zdziwienie. Dlaczegóż to Wotan układa śpiącą Brunhildę głową w dół? Słyszałam też narzekania na niedostateczną efektowność sceny otoczenia Walkirii przez ogień, ale się z nimi nie zgadzam . Płomienna projekcja i zmieniający się w zębaty krąg układ Machiny mnie usatysfakcjonował. Jak też dyrygowanie Jamesa Levine.
Faktycznie, Lepage nie miał pomysłu na inscenizację całego Pierścienia, poza skonstruowaniem maszyny. Na Walkirię rzeczywiście jakiś szczególny pomysł nie jest konieczny, ale też nie można udawać, że się to reżyseruje, jak usiłuje nam wmówić Lepage.Jeślli ma się dobrych odtwórców ról, a tu tak było, nie należy im nadmiernie przeszkadzać.
OdpowiedzUsuńWaltraud Meier nigdy nie zaśpiewała Brunhildy, choć chciała. Niestety nie udało się. Była/jest znakomitą Sieglinde. Mam nadzieję zobaczyć ją za parę dni w tej roli w Berlinie.
Terfel zrobił bardzo na mnie dobre wrażenie, bardzo odpowiadała mi barwa jego głosu i emocjonalne ciepło w scenach z Brunhildą, ale tak poza tym ja mam wielką słabośc do niego. A tak poz tym, czy zdarzył się w naszych czasach Wotan, który satysfakcjonował ? Wiecznie wyrzekania tylko.
Za to Vogt zrobiła na mnie wrażenie zdecydowanie niedobre, nieprzyjemny głos, mierna wymowa niemiecka, a przede wszystkim miałam wrażenie, że nie całkiem rozumie, o czym śpiewa. Właśnie - jestem w stanie wybaczyć w Wagnerze pewne problemy głosowe bylebym czuła, że śpiewacy wiedzą, o czym śpiewają. To nie jest łatwe, dlatego tak niewielu daje sobie radę w rolach wagnerowskich. Moi ulubieńcy bywają krytykowani za "warunki głosowe" czy nie są zbyt często zatrudniani, mnie satysfakcjonują. Tym razem w Walkirii udało się (z wyjątkiem Vogt).
Przykro mi, że dołączam do chóru narzekań, ale tak odbieram Terfela w tej roli - nie ma ani odpowiedniego wolumenu, ani barwy.Chociaż, jak już napisałam też mam do niego słabość. Rene Pape stoi tu według mnie o stopień wyżej - jest barwa, ale wolumenu też brak.I mam nadzieję, że doczekam się debiutu Erica Owensa w tej roli, bo to może być Wotan naszych czasów. Co do Meier - przyjmuję korektę, widać myślenie życzeniowe zwyciężyło u mnie z realiami. Co do reżyserii - nie wiem co gorsze - niedostatek czy nadmiar. Jak sobie przypomnę "Złoto Renu" z La Scali , to wole jednak umiar.
OdpowiedzUsuńRene Pape mam nadzieję zobaczyć wkrótce w Berlinie - przewidziany jest jako Wotan w trzech częściach Pierścienia, ciekawa jestem, jak sobie poradzi - do tej pory, poza Złotem Renu, występy zbierały dość umiarkowanie entuzjastyczne opinie - może jeszcze za wcześnie?
OdpowiedzUsuńA Eric Owens - w Pierścieniu z MET zrobił na mnie piorunujące (pozytywnie) wrażenie. Dla mnie jednak to trochę za ciemny głos - zwłaszcza w Złocie, ale także i Walkirii. To jeszcze stosunkowo młody bóg ;)