piątek, 1 marca 2013

Lady Macbeth



Kiedy ROH wznawiała reżyserowaną przez Phylidę Lloyd ( odświeżoną przez Harry’ego Fehra) produkcję „Macbetha” uwaga mediów skupiona była  na debiucie lokalnego faworyta, Simona Keenlyside’a w tytułowej roli. Ale po pierwszym spektaklu i transmisji do kin stało się oczywiste, że to nie on jest gwiazdą tego spektaklu. Dopiero dziś, po obejrzeniu DVD mogłam stwierdzić , że medialna sensacja wokół odtwórczyni Lady Makbet nie była li tylko sensacją. Ale – zacznijmy po kolei – od samej produkcji. Nie jest ona ani do końca tradycyjna, ani też modnie nowoczesna. Prostą i dość surową scenografię, w której centralne miejsce ma już to łoże, już to klatka (złota?) uzupełniają jednak zaskakujące rekwizyty – np. demonstracyjnie   sztuczny rumak , którego dosiada Duncan, czy też marionetkowa ( dosłownie) drużyna, której wjazd na teren swego zamku obserwują państwo Macbeth. Kostiumy również nie pochodzą z konkretnych czasów, są troszeczkę stylizowane na późne średniowiecze. Byłam nieco skonsternowana wyraźnym upodobaniem miejscowych czarownic do standaryzacji: wszystkie noszą takie same czarne szaty oraz identyczne, czerwone, rogate turbany. Trzeba przyznać , że ułatwia to rozpoznanie, bowiem damy te wykonują drobne czynności librettem nieprzewidziane (jedna z nich umożliwia ucieczkę synowi Banca, ). Ogólnie – nie ma na co narzekać. Prosto, logicznie poprowadzona akcja, , nieźle naszkicowane postaci. Od śpiewaków zależy czy przestana być tylko szkicami zostając pełnokrwistymi bohaterami. Simon Keenlyside zaprezentował aktorstwo na niezłym poziomie, chociaż widywałam go już w lepszej pod tym względem formie. Jego Macbeth właściwie nie przechodzi żadnej ewolucji, od początku jest zgorzkniały i zdolny do wszystkiego w pogoni za władzą. Po morderstwie na królu nie wyręcza się już cudzymi rękami , nawet zbrodni na dzieciach Macduffa dokonuje własnoręcznie ( ta scena jest moim zdaniem niepotrzebna).   Lecz o ile mogę, z pewnymi zastrzeżeniami zaakceptować samą rolę, trudno zrobić to samo z interpretacją wokalną. Keenlyside, zamiast zostać przy partiach właściwych dla barytona lirycznego upiera się aby śpiewać Verdiego, choć jego głos nie ma ani odpowiedniej barwy, ani wolumenu.  Brzmi to po prostu blado, zwłaszcza w zestawieniu z taką Lady Macbeth. Ljudmyla Monastyrska jest bowiem żywym dowodem na to, że wbrew medialnym i sieciowym jeremiadom przynajmniej żeńskie głosy verdiowskie nie całkiem jeszcze wyginęły. Po latach pracy w rodzimym teatrze operowym w Kijowie (debiut w 1996)  trafiła na swego odkrywcę i  dostała możliwość kariery międzynarodowej. Zaczęło się od nagłego zastępstwa w ROH („Aida”), Lady Macbeth to jej pierwszy kontraktowy występ tamże. I jaki występ! Gdy Monastyrska zaczęła „Vieni, t’afretta” nie mogłam uwierzyć własnym uszom, a potem było tylko … jeszcze lepiej. Głos duży, silny, bez najmniejszych problemów  przebijający się przez orkiestrę i chór a przy tym okrągły, piękny w barwie, gdy trzeba ciepły, gdy trzeba władczy. Śpiewaczka jest przy tym doskonale świadoma daru, jaki otrzymała od natury i perfekcyjnie z niego korzysta. Co za koloratura, jakie legato! Aktorsko także nieźle . Skarb. Specjalnie ze względu na Monastyrską  obejrzę tegoroczną „Aidę” z MET, a nie zamierzałam. Państwu Macbeth towarzyszyli Dimitri Pittas jako Macduff i Raymond Aceto jako  Banco, obaj na dobrym poziomie wokalnym. Chór ROH jak zazwyczaj znakomity. Ostatnie zachwyty zostawiłam sobie dla dyrygenta, ale Antonio Pappano wyrósł już dawno na najlepszego specjalistę od Verdiego ( nie tylko) i każdym występem ten mój pogląd umacnia.  

1 komentarz:

  1. Całkowicie się zgadzam z opinią Papageny na temat Monastyrskiej. Widziałem spektakl z widowni. Co za głos, co za kreacja! Robert.

    OdpowiedzUsuń