Kiedy ROH wznawiała reżyserowaną przez
Phylidę Lloyd ( odświeżoną przez Harry’ego Fehra) produkcję „Macbetha” uwaga
mediów skupiona była na debiucie
lokalnego faworyta, Simona Keenlyside’a w tytułowej roli. Ale po pierwszym
spektaklu i transmisji do kin stało się oczywiste, że to nie on jest gwiazdą
tego spektaklu. Dopiero dziś, po obejrzeniu DVD mogłam stwierdzić , że medialna
sensacja wokół odtwórczyni Lady Makbet nie była li tylko sensacją. Ale –
zacznijmy po kolei – od samej produkcji. Nie jest ona ani do końca tradycyjna,
ani też modnie nowoczesna. Prostą i dość surową scenografię, w której centralne
miejsce ma już to łoże, już to klatka (złota?) uzupełniają jednak zaskakujące
rekwizyty – np. demonstracyjnie
sztuczny rumak , którego dosiada Duncan, czy też marionetkowa (
dosłownie) drużyna, której wjazd na teren swego zamku obserwują państwo
Macbeth. Kostiumy również nie pochodzą z konkretnych czasów, są troszeczkę
stylizowane na późne średniowiecze. Byłam nieco skonsternowana wyraźnym
upodobaniem miejscowych czarownic do standaryzacji: wszystkie noszą takie same czarne
szaty oraz identyczne, czerwone, rogate turbany. Trzeba przyznać , że ułatwia
to rozpoznanie, bowiem damy te wykonują drobne czynności librettem
nieprzewidziane (jedna z nich umożliwia ucieczkę synowi Banca, ). Ogólnie – nie
ma na co narzekać. Prosto, logicznie poprowadzona akcja, , nieźle naszkicowane
postaci. Od śpiewaków zależy czy przestana być tylko szkicami zostając
pełnokrwistymi bohaterami. Simon Keenlyside zaprezentował aktorstwo na niezłym
poziomie, chociaż widywałam go już w lepszej pod tym względem formie. Jego
Macbeth właściwie nie przechodzi żadnej ewolucji, od początku jest zgorzkniały
i zdolny do wszystkiego w pogoni za władzą. Po morderstwie na królu nie wyręcza
się już cudzymi rękami , nawet zbrodni na dzieciach Macduffa dokonuje
własnoręcznie ( ta scena jest moim zdaniem niepotrzebna). Lecz o ile mogę, z pewnymi zastrzeżeniami
zaakceptować samą rolę, trudno zrobić to samo z interpretacją wokalną.
Keenlyside, zamiast zostać przy partiach właściwych dla barytona lirycznego
upiera się aby śpiewać Verdiego, choć jego głos nie ma ani odpowiedniej barwy,
ani wolumenu. Brzmi to po prostu blado,
zwłaszcza w zestawieniu z taką Lady Macbeth. Ljudmyla Monastyrska jest bowiem
żywym dowodem na to, że wbrew medialnym i sieciowym jeremiadom przynajmniej
żeńskie głosy verdiowskie nie całkiem jeszcze wyginęły. Po latach pracy w
rodzimym teatrze operowym w Kijowie (debiut w 1996) trafiła na swego odkrywcę i dostała możliwość kariery międzynarodowej.
Zaczęło się od nagłego zastępstwa w ROH („Aida”), Lady Macbeth to jej pierwszy
kontraktowy występ tamże. I jaki występ! Gdy Monastyrska zaczęła „Vieni,
t’afretta” nie mogłam uwierzyć własnym uszom, a potem było tylko … jeszcze
lepiej. Głos duży, silny, bez najmniejszych problemów przebijający się przez orkiestrę i chór a
przy tym okrągły, piękny w barwie, gdy trzeba ciepły, gdy trzeba władczy.
Śpiewaczka jest przy tym doskonale świadoma daru, jaki otrzymała od natury i
perfekcyjnie z niego korzysta. Co za koloratura, jakie legato! Aktorsko także
nieźle . Skarb. Specjalnie ze względu na Monastyrską obejrzę tegoroczną „Aidę” z MET, a nie
zamierzałam. Państwu Macbeth towarzyszyli Dimitri Pittas jako Macduff i Raymond
Aceto jako Banco, obaj na dobrym
poziomie wokalnym. Chór ROH jak zazwyczaj znakomity. Ostatnie zachwyty zostawiłam
sobie dla dyrygenta, ale Antonio Pappano wyrósł już dawno na najlepszego
specjalistę od Verdiego ( nie tylko) i każdym występem ten mój pogląd umacnia.
Całkowicie się zgadzam z opinią Papageny na temat Monastyrskiej. Widziałem spektakl z widowni. Co za głos, co za kreacja! Robert.
OdpowiedzUsuń