piątek, 8 marca 2013

Deus ex machina - "Złoto Renu"


 Zdaje się, że moje plany związane z Donizettim podzielą los innych postanowień noworocznych. Oczywiście to nie moja wina – jak zawsze. To firmy fonograficzne i teatry operowe robią wszystko abym nie mogła ich zrealizować  podsuwając interesujące propozycje wagnerowskie, których nie mogę przecież zignorować. Właśnie trafił w moje ręce box z kompletnym „Ringiem” z Met i chociaż  część tych płyt jest mi znana z transmisji kinowych nie mogę się oprzeć, aby nie zrobić sobie kilkudniowego seansu . Produkcja już przy premierze „Złota Renu” okazała się niezmiernie kontrowersyjna, ale dziś, po prawie 3 latach jest już oswojona i takich emocji nie budzi. Prolog tetralogii był dla nas pierwszą okazją do zetknięcia się ze słynną już Machiną Lepage’a (tak słynną, że dorobiła się nazwy własnej), którą niektórzy zaakceptowali natychmiast zaś inni równie błyskawicznie znienawidzili. Dla tych, którzy być może nie widzieli (czy jest ktoś taki?) wyjaśnienie : Machina to składająca się z gigantycznych „zębów” ruchoma platforma o napędzie hydraulicznym służąca wraz systemem kładek jako miejsce akcji oraz ekran do projekcji wideo. Innej scenografii nie przewidziano. Problem w tym, że każde zakłócenie w pracy tego urządzenia skutecznie rujnowało spektakl, co mieli okazję na własnej skórze odczuć widzowie „Walkirii”, której początek opóźnił się o 45 minut, bo Machina nie była skłonna do współpracy i trzeba było ją naprawiać. Co znacznie gorsze nie obyło się bez wypadków i popatrzywszy na to , w jakich warunkach pracowali śpiewacy należało się cieszyć , że tak niewielu i bez poważniejszych skutków. Poza tym mam do dziś uparte wrażenie, że ten właśnie „Ring” stanowi rzadki przypadek produkcji , która na ekranie wygląda lepiej niż w teatrze. Podstawowy zarzut, jaki postawiłabym Robertowi Lepage dotyczy ekstremalnie dziwacznego zwyczaju umieszczania śpiewaków na najniższym poziomie sceny, co powodowało, że widoczna była tylko górna połowa ciała. To nie tylko nie wyglądało dobrze, ale też powodowało liczne problemy akustyczne. My, w wygodnych fotelach w domu mieliśmy do dyspozycji czułe mikrofony, ale na miejscu , w Met narzekania na słabą słyszalność były powszechne. A teraz, po przydługim wstępie czas na deklarację – mnie się ta produkcja podobała. Dziś nawet lubię ją bardziej niż przy pierwszym oglądaniu i dotyczy to całej tetralogii. Teraz jednak skupię się na temacie właściwym i „Złocie Renu”. Bardzo atrakcyjny jest już pierwszy obraz  z córami Renu igrającymi w szafirowych wodach i drażniącymi Albericha (który mimo wysiłków charakteryzatorskich wcale nie wygląda paskudnie). Ciekawe wydały mi się efekty teatralne związane z Logem – płomienie otaczające go i podążające z nim  wszędzie oraz  krzesanie ognia z palców. Nieodparcie zabawna jest też przemiana Albericha w bestię przypominającą szkielet dinozaura i „otaczającą” scenę  oraz w całkiem udatną ropuchę.  Wrażenie zrobiło na mnie wejście bogów do Walhalli po tęczowym moście (tu już trzeba było wykonać szybka wymianę i zastąpić śpiewaków kaskaderami , podobnie jak w kilku innych przypadkach).
A jak na monumentalnym tle Machiny wypadli bohaterowie i relacje pomiędzy nimi? Różnie. Popełniono niestety kilka ewidentnych błędów obsadowych, z których największym było zdecydowanie zatrudnienie Richarda Crofta do roli Logego. Tenor mozartowski nie podołał zadaniu wokalnemu bo i nie mógł tego zrobić ( tylko gdzie śpiewak i casting-director mieli rozsądek?). Brzmiał blado, cicho i całkiem bez wyrazu, ale brzmiał -  dzięki mikrofonom.. Podobno widownia w Met w zasadzie go nie słyszała, nawet ci siedzący na najlepszych akustycznie miejscach. Co z tego , że jako postać funkcjonował bez zarzutu, kiedy jego dialogi z Wotanem stawały się w zasadzie monologami. Sam Wotan nie należy raczej do sukcesów Bryna Terfela, który nie dysponuje głosem o potrzebnej barwie i wolumenie. To fakt z kategorii „oczywista oczywistość” i mimo, że bardzo, ale to bardzo lubię zwalistego Walijczyka muszę stwierdzić, że nie powinien podejmować się tej roli. Tworzy wprawdzie udaną kreację aktorską – jest odpowiednio zachłanny, chciwy władzy, bogactwa, miłości, nieczuły na innych, momentami wręcz demoniczny. To jeszcze nie „Walkiria”, gdzie będzie szansa na pokazanie trochę innego oblicza Wotana. Chciałoby się zamienić wykonawców  , bo Eric Owens dysponuje wspaniałym, głębokim, ciemnym głosem, który jak ulał pasowałby do Wotana i troche go szkoda na Albericha, mimo, że i jako wredny gnom okazał się rewelacyjny.  Stephanie Blythe jest za oceanem uwielbiana i zwana siłą natury – nie bez racji. Pomimo bezwzględnych wymagań estetycznych Petera Gelba w Met nawet śpiewaczka o tak niestandardowych wymiarach może jeszcze osiągnąć pozycję gwiazdy jeśli oczywiście jest tak wspaniała jak ona. Blythe zaś rzeczywiście potrafi zaśpiewać niemal wszystko – od Glucka do Wagnera przez Verdiego i we wszystkim bywa stylowa , poza tym dysponuje pięknym mezzosopranem. W partii Fricki jej warunki fizyczne nie są problemem  a patrzenie i zwłaszcza słuchanie jak ona interpretuje rolę stanowi dużą przyjemność. Zwłaszcza w momentach, kiedy Fricka ujawnia nieoczekiwane pokłady ciepła głos Blythe zaokrągla się, łagodnieje i brzmi najpiękniej. Niestety  Erda okazała się zaledwie poprawna. Patricia Bardon wyglądała na kuzynkę Morticii Adams, zaś wokalnie była nijaka – bez wyraźnych uchybień, ale i bez charyzmy, w tej partii niezbędnej. Nie każdy może być taką Erdą jak Ewa Podleś, ale to nie znaczy, że może być nudno!   Bardzo podobali mi się obaj giganci : Franz-Josef Selig jako zakochany Fasolt (jak on patrzył na Freię) i Hans-Peter Konig jako pazerny Fafner. Sprawdziła się także urocza Wendy Bryn Harmer jako Freia ( niby niedużo do śpiewania , ale powinno być ładnie zarówno wokalnie jak i cieleśnie i  było) oraz Córy Renu : Lisette Oropesa. Tamara Mumford i Jennifer Johnson (brawa także za odwagę śpiewania w tak ekstremalnych warunkach).. Adam Diegel to moim zdaniem kolejna pomyłka obsadowa - chłopiec słodki i tak też ucharakteryzowany, ale głos za mały , choć na szczęście rola Froha niewielka. Dwayne Croft wykonał swoje (Donner) bez zarzutu. James Levine , mimo kruchego zdrowia sprawił, że orkiestra Met grała jak w natchnieniu wydobywając wszelkie subtelności wagnerowskiej partytury.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz