Mój pierwszy “Hoffmann” oszołomił mnie ponad 20 lat temu i
sprawił, że pokochałam tę operę chyba dozgonnie. Była to reżyserowana przez
Johna Schlesingera inscenizacja z Covent Garden , z Domingiem, Cotrubas,
Baltsą, Serrą, Evansem, pod Pretrem. W tym cały problem, bo mam ją za uszami
cały czas, nie mogę się od porównań uwolnić a te rzadko bywają korzystne. Ale
czasem …
Met 2010. Inscenizacja jest typowa dla
tej sceny: porządna, wystawna, z ładnymi kostiumami i … niespecjalnie
inspirująca. Każdy akt rozgrywa się właściwie w innym czasie historycznym, co
powoduje pytanie o naturę samego Hoffmanna – chyba nie jest on z tego świata,
skoro włóczy się po nim od tak dawna (co najmniej od końca 18 wieku, sądząc po
strojach z aktu Giullietty). A może to ucieleśniona „wieczna męskość”? Miejmy
nadzieję, że nie, bo kiepsko świadczyłoby to o mężczyznach. Bohater nie sprawia
bowiem, zwłaszcza w interpretacji Josepha Calleji, zbyt sympatycznego wrażenia.
Mówiąc wprost, już w libretcie Hoffman wychodzi na (uczciwszy uszy) idiotę, zaś
Calleja nie wyposaża go w osobisty wdzięk, który pomógłby widzowi zaakceptować
go z dobrodziejstwem inwentarza. Wokalnie także ten Hoffmann wypada blado,
mordercza partia po prostu przerasta możliwości tenora lirycznego. Słyszalny
wysiłek i forsowanie głosu , podkreślone jeszcze jasną jego barwą psuja efekt,
Aktorsko zdecydowanie najlepiej wypadł akt Antonii, prawdopodobnie przyczyniła
się do tego inspirująca partnerka, Anna Netrebko, w znakomitej formie fizycznej , wzruszająca, ale nie
przesłodzona. Jej sopran o ciemnej barwie w tej partii sprawdza się idealnie i
należy się cieszyć, że śpiewaczka miała na tyle samoświadomości, by odwołać
występ w rolach wszystkich miłości Hoffmanna, pozostawiając tylko Antonię i
niemą Stellę. Ekaterina Gubanowa była nudną Giuliettą : wszystkie nuty na
miejscu, ale barwa nieciekawa a sama wykonawczyni za grosz nie ma temperamentu
– tu akurat niezbędnego. Kathleen Kim sprawdziła się nienajgorzej jako Olimpia,
Alan Held był fatalny w rolach czterech czarnych charakterów- ani głosu, ani
interpretacji.
Monachium, grudzień 2011. Scena nieprzesadnie zabudowana,
dekoracje w smętnych odcieniach brązów i zieleni, większość kostiumów także.
Ale w tych „okolicznościach scenograficznych” akcja przeprowadzona jest
znakomicie, z kilkoma świetnymi pomysłami natury czysto teatralnej (np.
"paląca fajkę" kurtyna zapowiadająca kolejne historie hoffmannowych
miłości, oryginalne rozwiązanie kwestii kolekcjonowanych przez Dapertutta odbić
itd). Co jeszcze ważniejsze są tu koncepcje wpływające na zasadniczy wydźwięk
dzieła i – co ciekawe – wiążą się głównie z postaciami Niklausse’a i Muzy ,
wykonywanymi zwykle przez tę samą śpiewaczkę. Tu Niclausse jest alter ego
Hoffmanna, co podkreśla się przez fizyczne podobieństwo ( Angela Brower nosi
perukę z czarnych loków, jakie z natury posiada Villazon, ma nawet brwi
zrobione na podobieństwo słynnych „krzaków” Rolanda). Jest także jego
wewnętrznym dzieckiem – ma kostium identyczny z Hoffmannem, ale z krótkimi
spodenkami. Zamiast przyodziewać Muzę w grecką tunikę reżyser każe jej pozostać
w stroju Niclausse’a, co czyni ją jeszcze jedną częścią osobowości Hoffmanna,
obecną przy nim zawsze, choć czasem niezbyt aktywną. Hoffmannem jest w tym
spektaklu Rolando Villazon , który wraca na sceny po długim kryzysie wokalnym i
po kilku operacjach próbując wskrzesić
swą znakomitą karierę . Czyni to , trzeba przyznać z pewnym powodzeniem, tworzy postać nieidealną ,
ale ciekawą i dobrze zaśpiewaną. Jego głos wykazuje ślady niedawnej katastrofy,
ale ogólna forma pozwala mieć nadzieję ,
że i to minie dość szybko. Hoffmann to partia bardzo trudna i wyczerpująca,
Villazon przetrwał wszystkie 5 części w zadziwiająco dobrej kondycji. Barwa
głosu przypomina zdecydowanie jego mistrza, ale Villazon już mniej próbuje
„śpiewać Domingiem”, co zdecydowanie wychodzi mu na zdrowie (tylko Domingo jest
Domingiem).Tworzy przy tym ciekawą kreację aktorską, jego bohater jest
konglomeratem cech uroczych i odpychających, ma w sobie zarówno arogancję, jak
ciepło i wdzięk. Diana Damrau podjęła heroiczne zadanie wykonania wszystkich
czterech bohaterek (jednej niemej) i prawie jej się powiodło. Nie wiedziałam,
że jest z niej tak znakomita aktorka, stworzyła 4 odrębne, pełne role! Wokalnie
była świetną Olimpią i dobrą Antonią, ale na Giuliettę sił i głosu nie
wystarczyło. Jest to po prostu za mocna rola dla tej śpiewaczki. Jako
demoniczny przeciwnik Hoffmanna w 4 postaciach wystąpił John Relyea , który mi
się podobał, zarówno głosowo jak aktorsko. W jego wykonaniu tekst Lindorfa „Je
suis vieux..” brzmiał dość zabawnie, bo Relyea ma na oko jakieś trzydzieści
parę lat, ale artysta świetnie bawił się swoimi rolami, na szczęście bawił też
publiczność. Warto zapamiętać nazwisko Angeli Brower, amerykańskiej
wychowanki Studia Młodych Śpiewaków przy Bayerische Staatsoper. Jej
Niclausse/Muza to zdecydowany sukces, który z pewnością poprowadzi ją do
dalszych – piękny, okrągły, świetlisty mezzosopran, świadomość stylu, dobra
interpretacja i kolosalny wdzięk
osobisty. Brawo! Do dyrygenta mam tylko
jedną pretensję (ponieważ to zapewne on podjął decyzję jak poskładać te puzzle,
jakie stanowią „Opowieści Hoffmanna”). Pozbawił nas przepięknego finału aktu
weneckiego, co za szkoda…
Interesujące omówienie spektakli "Opowieści". Netrebko byałby świetne gdyby nie ten jej okropny francuski! Diana Damrau śpiewa ostatnio dosłownie wszystko, jakby miał się odbyć wkrótce koniec świata, ale te monachijskie "Opowieści" całkiem jej wyszły. Rolando Villazon mi się bardzo podobał, to chyba najlepszy Hoffmann w tej chwili.
OdpowiedzUsuńNie wiem czy Pani zna, moim zdaniem, znakomitą inscenizację L.Pelly, która od 2004 roku krąży po świecie, a ostatnio sfilmowało ją Mezzo w Barcelonie. To miał być przede wszystkim event Natalie Dessay w 4 rolach. Na szczęście i ona z tego zrezygnowała. Została przy Antonii. Głos jest w strzępach, ale interpretacja wzruszająca.Robert.
Francuska wymowa jest tak trudna (mam teorię, że trzeba się urodzić ze zdolnością do niej, nauczenie się - prawie niemożliwe) , że staram się być wyrozumiała, zwłaszcza, że moja własna też dość okropna. Damrau ostatnio debiutowała jako Violetta - i to był, sądząc tylko z nasłuchu sukces. Co więcej Domingo jako Germont senior też okazał się znakomity. Barytonem nie jest i nigdy nie będzie, ale zaśpiewał pięknie. Drugi akt, dzięki obojgu - wspaniały. Nie znam "Hoffmanna" z Barcelony, sprawdzę go za czas jakiś.
OdpowiedzUsuńJa zaś polecam Hoffmanna z Genewy w reżyserii Oliviera Py, wiele miesięcy temu pokazało tę inscenizację Mezzo, jest też dostępna na DVD.
OdpowiedzUsuńWidziałam, bardzo mroczna, momentami wręcz przerażająca.I gdyby nie Marc Laho też bym polecała.
OdpowiedzUsuńNiestety, mnie Damrau (tylko z nasłuchu)jako Violetta nie przekonała. Osobiście nie rozumiem o co takie "halo"...Ale możliwe, że jej interpretacja się ukształtuje, bo będzie śpiewać dużo spektakli w różnych teatrach. Ja jednak uważam, że w tej roli można nawet nie błyszczeć od strony czysto wokalnej, ale potrzebne jest to "coś" czego Damrau, moim zdaniem, nie posiada.
OdpowiedzUsuń