„Zmierzch
bogów” stanowi dla swych realizatorów prawdziwe wyzwanie – tego się na da
wystawić bez posiadania koncepcji wszystkich poszczególnych scen. Ale – ta
koncepcja musi być tylko pochodną olbrzymiej ( kompletny „Pierścień”) całości.
A u Lepage’a „Zmierzch..” rozpada się na
odrębne obrazki, jedne udane, inne nie i tej pożądanej całości nie tworzy.
Pierwsza scena z trzema Nornami dobitnie przypomniała mi najważniejszą funkcję
pełnioną przez Roberta Lepage. Jest on wszakże dyrektorem „Cirque du soleil” oraz twórcą kilku jego programów i upewniłam się ( miałam już takie wrażenie wcześniej), że ma on problem z uwolnieniem się od
cyrkowych nawyków. Zaś to, co jedna z moich respondentek nazywa brakiem
reżyserii (jest coś na rzeczy) wiąże się z myśleniem przede wszystkim obrazem, tak typowym dla czasów
„wszystkomających” komórek i komputerów.
Ale śpiewacy to nie cyrkowcy – oni muszą przede wszystkim skupić się na
interpretacji wokalno-aktorskiej. Przyjrzyjmy się z jaką trudnością Jay Hunter Morris schodził
z góry Brunhildy mając na głowie „hełm” kompletnie blokujący mu widoczność. Popatrzmy
na Norny tkające nici przeznaczenia. To nie są nici , to solidne liny, plątane
w dodatku przez zmuszone do zapamiętania tych układów graficznych śpiewaczki.
Kiedy patrzy się na tę owszem, efektowną pajęczynę brak tylko … akrobatów w
efektownych kostiumach. Nic to – dźwięk przyniósł mi satysfakcję i ogromne
zdumienie zarazem. To były najlepsze Norny jakie w życiu słyszałam : trzy
wspaniałe, piękne, zróżnicowane głosy (Elizabeth Bishop, Heidi Melton i Maria
Radner). A już w szczególną radość sprawiła mi Melton. Myślę, że w przyszłości
będzie to świetna Brunhilda, o ile oczywiście rubensowskie kształty nie staną
jej na przeszkodzie. Na razie z powodzeniem śpiewa Elizabeth, Elsę i Sieglinde.
Kolejne zdziwienie przeżyłam w scenie następnej – o ile wiem Siegfried i
Brunhilda budzą się po swej pierwszej wspólnej nocy. Okazuje się , że dama
miała okazję wyskoczyć do krawcowej i zmienić sukienkę. Szczegół, drobiazg –
ale też dowód na to, że Lepage całości nie ogarnia. Dalej również obrazy piękne
sąsiadują z najzwyczajniej śmiesznymi.
Siegfried podróżuje po Renie w towarzystwie … końskiej zbroi, która ma
symbolizować jego rumaka (pojawi się jeszcze niestety w scenie znacznie bardziej
dramatycznej) . Jak na symbol zbyt dosłowne, jak na realizm zbyt symboliczne, w
dodatku brzydkie i do rechotu skłaniające. Za to bardzo mi się podobały
właściwie wszystkie sceny w siedzibie Gibichungów - przestrzeń została zorganizowana za pomocą
Machiny doskonale, ascetycznie i efektownie jednocześnie. Nieszczęsne Córy Renu
tym razem nie musiały śpiewać w pozycji wiszącej, ale za to uprawiały
ustawiczne biegi w górę ostro nachylonej platformy-wodospadu połączone z
natychmiastowym zjazdem w dół. I tak w kółko. Figlarne dziewczęta… Ów wodospad poczerwieniał , gdy Gunther umył
w nim splamione krwią Siegfrieda ręce (ile razy można stosować ten sam ,
wytarty chwyt?). Troszkę sobie ponarzekałam, bo ten „Zmierzch bogów” wydał mi
się chaotyczny, jakby reżyser usiłował
upchnąć w nim za wszelką cenę kilka niewykorzystanych pomysłów (przecież to
ostatnia szansa) bez przejmowania się tym czy do reszty pasują czy nie. A ostatnia
część tetralogii jest w zasadzie najbliżej spokrewniona z operą włoską : mamy tu w zasadzie prostą
historię o zdradzie , oszustwie i zemście, mamy duety i nawet tercet (takie, w
których głosy protagonistów się łączą – u Wagnera rzadkość) mamy wreszcie chór.
Należało zadbać, żeby wszystko się ze sobą płynnie łączyło i wynikało logicznie
z części poprzednich, zaś tego mi tu zabrakło. Stąd moje mieszane uczucia i
niemożność wystawienia jednoznacznej oceny. Dotarły też do mnie skargi na
niedostateczną widowiskowość upadku Walhalli – nie zgadzam się. Moim zdaniem
świat zawalił się bogom i ludziom dostatecznie efektownie .Muzycznie było
różnie. Doczekałam się wreszcie na duet Albericha z Hagenem i oczywiście nim
zachwyciłam. Trudno byłoby nie docenić tak wspaniałych głosów i równie wysokiej
klasy wykonawstwa. Owens – wiadomo , zaś König ( w już trzeciej roli) był dla
mnie wokalnym bohaterem wieczoru. Ponadto stworzył wiarygodną postać – i znów ,
jak w wypadku jego Hundinga to nie był konwencjonalny
czarny charakter, to był człowiek mający swoje racje. Morris jak wcześniej
nieźle grał , ale śpiewał dość okropnie. Deborah Voight Brunhilda walcząca
odpowiada chyba bardziej niż liryczna, przynajmniej pod względem aktorskim. Bo
głosowo , podobnie jak poprzednio nie miała się czym pochwalić. Zwłaszcza, że
Waltrautą była Waltraud Meier i kontrast okazał się wyjątkowo dla Voight
niekorzystny. Meier dobitnie i pięknie udowodniła, że osiąganie najwyższych
tonów nie musi się wiązać z wrzaskiem. Ian Paterson i Wendy Bryn Harmer okazali się
nieszczególnie zapadającymi w pamięć Gibichungami
– nie na tyle dobrzy , żeby chwalić, nie na tyle kiepscy, żeby ganić. Chórowi
Met należą się komplementy jak niemal zawsze , Fabio Luisi znów poprawny, ale
nie tego od dyrygenta „Zmierzchu bogów” się oczekuje.
Czas na
małe podsumowanie. Nie mam pojęcia, czy współcześnie dałoby się zebrać grono
idealnych wykonawców „Pierścienia Nibelunga” . Chyba zawsze była i jest to
loteria – kiedy zatrudnia się śpiewaków mniej więcej 5 lat przed terminem
spektaklu musi tak być ( co nie oznacza , że pewnych rzeczy przewidzieć się nie
da – Voight od początku była kontrowersyjną kandydatką na Brunhildę). Do tego
dochodzą kwestie losowe – jedna z nich pozbawiła nas Jamesa Levine’a w 2
odsłonach. Biorąc to pod uwagę Met zaprezentowała się nienajgorzej . Nie wiem
też, czy ten „Pierścień” będzie w przyszłości tak doskonale pamiętany jak np.
ów Patrice’a Chereau. Ja z pewnością do niego wrócę i nie żałuję pieniędzy
wydanych na DVD. I chociaż zastrzeżeń do wizji reżyserskiej Roberta Lepage’a
miałam sporo, to jednak ostatecznie chcę powtórzyć to, co napisałam na początku
posta o „Złocie Renu” – mnie się to podoba.
"Zmierzch bogów", z którego chce się pamiętać tylko postacie drugiego planu? Niestety tak. Trochę smutne domknięcie Pierścienia.
OdpowiedzUsuńO drastyczniejszy kontrast między Vogt a Waltraud Meier trudno.