czwartek, 30 maja 2013

Przed "Don Carlo" w Monachium

Rodzinny dramat spowodował, że nie dotarłam do Londynu na "Don Carlo". Z recenzji wynika , że to były magiczne spektakle, Mariusz Kwiecień odniósł sukces debiutując w roli Posy a Anja Harteros tradycyjnie odwołała wszystkie występy poza premierowym. Nic to, udało mi się zdobyć bezcenny bilet na na "Don Carlo" w Monachium, a tam , jeśli wszyscy będą zdrowi powinno być jeszcze lepiej niż w styczniu 2012. O czym skrupulatnie doniosę. Na razie oddałam się wspomnieniom , co lubię od czasu do czasu i obejrzałam dwie wersje niemal już antyczne. Salzburg, 1986. Cyrk Karajana w pełnej krasie: jego protegowani śpiewacy, jedna z jego orkiestr (wiedeńska, oczywiście) i on sam jako gwiazda gwiazd, celebrujący siebie samego w sposób nieznośny. Ale, trzeba staremu draniowi to przyznać: dyrygował znakomicie. Nie wiem, kto tym razem odpowiadał za wybór wersji dzieła, bo dokonany został najgorszy z możliwych , czyli czteroaktowa wersja włoska pozbawiająca amantów uzasadnienia ich historii a tym samym spłaszczająca motywacje – czyli także charaktery. Wystawiono ją nie tylko pod batutą , ale też w reżyserii Karajana, a był on wyjątkowo pozbawionym fantazji,  nudnym reżyserem. Taki też jest ten spektakl – olśniewający ciężkimi, bogatymi dekoracjami i sztywnymi, stylowymi kostiumami, które przytłaczają  zarówno widza, jak wykonawców.  Jose Carreras był wówczas w niezłej kondycji głosowej i  chociaż szczyt swoich możliwości miał już za sobą, ciągle jego śpiewanie szczerze cieszyło uszy. Interpretacja od strony czysto aktorskiej już dużo mniej. Fiamma Izzo d’Amico, którą Karajan usiłował dość namolnie, acz bez większego powodzenia lansować snuła się po scenie niczym widmo (piękne, trzeba przyznać) i sprawiała wrażenie kompletnie nieobecnej duchem. Jej ładny sopran , używany z sensem jej nie ratował , bo tu również czuło się ów indyferentyzm i brak zainteresowania tym co robi. Piero Cappuccilli był już wtedy dość zaawansowany wiekowo i kompletnie nieudolny aktorsko, ale ciągle dysponował wspaniałym głosem, fantastycznie dopieszczał długie , typowo verdiowskie frazy i brzmiał potężnie nie wrzeszcząc. Ferruccio Furlanetto, ponad 25 lat temu za młody wizualnie do swej roli wokalnie sprawdził się znakomicie. Agnes Baltsa  zaś miała wszystkie atuty pozwalające stworzyć niezmiernie adekwatną i wyrazistą Eboli : poza charakterystycznym w barwie i natychmiastowo rozpoznawalnym głosem ( zawsze bardzo mi się podobał) dysponowała  jeszcze rzadkim nerwem dramatycznym.



Największym zaskoczeniem był dla mnie stanowczo spektakl z Theatre Chatelet , 1996 (wersja oryginalna :  francuska, pięcioaktowa, przez ortodoksów uważana za jedyną obowiązującą) . Zabierałam się do niego z nieufnością, mając w pamięci popisy Roberto Alagny w niedawnym spektaklu  MET i tamtejszą „Toscę” Bondy’ego, który rzecz reżyserował. Ale to było dawno temu, regietheather , którego wyznawcą Bondy jest dziś dopiero się wykluwał. Produkcja  z Chatelet okazała się znakomita, nawet dla moich , zmęczonych już trochę „Don Carlosem” oczu i uszu.  Scenografia , nowoczesna, ale nawiązująca do  właściwych czasów, podobnie kostiumy. Akcja przeprowadzona precyzyjnie , bez dziwactw  , z emocjami ale bez nadmiaru ekspresji. Alagna w 1996 miał wszystko, co do roli Carlosa potrzebne : świeży, dźwięczny głos, młodą, sympatyczną twarz i właśnie młodzieńczą żarliwość, jedyną cechę , która jego bohatera uwiarygodnia i usprawiedliwia. Wróżono mu przed premierą porażkę, jako , że partia wydawała się na jego głos za ciężka . Udźwignął bez problemów.  Thomas Hampson , aczkolwiek momentami głosu troszkę nie wystarczało okazał się bardzo dobrym Posą : intensywny, ale nie histeryczny w wyrazie , elegancki , szlachetny (wszystko to przede wszystkim w warstwie dźwiękowej) w dodatku  przystojny: wysoki, smukły, długowłosy… Karita Mattila jako Elisabetta stworzyła  ciepłą i sympatyczną (wokalnie i scenicznie) postać. Lubię ogromnie jej krystalicznie czysty głos , ale Mattila ma poza tym niezmiernie rzadki dar rozjaśniania i ocieplania sceny przez samą swą obecność. W przeciwieństwie do nadekspresyjnej i krzykliwej Waltraud Meier jako Eboli. Nie mnie oceniać co ta wielka specjalistka od Wagnera śpiewać powinna, ale repertuar niemiecki wydaje mi się jej naturalnym terytorium. Jose Van Dam  zaprezentował bardzo dobre aktorstwo w roli Filipa II, dobrze też śpiewał, ale to nigdy nie był basso profondo, a taki i jedynie taki głos robi w tej partii odpowiednie wrażenie. Antonio Pappano – klasa jak zawsze.

niedziela, 26 maja 2013

Baśniowe rozkosze - "Kopciuszek" i Ewa Podleś

Bardzo chętnie poznaję nowe dla siebie dzieła. Zamiast kolejnej wersji opery repertuarowej czeka wtedy na mnie ekscytująca niespodzianka – a nuż będzie to coś , co mnie porwie i uwiedzie? W takich wypadkach odpowiedzialność   realizatorów jest podwójna, bo jeśli spotykamy się z niedobrą inscenizacją , powiedzmy „Traviaty”, to poza zmarnowanym wieczorem nic się nie stało – do utworu raczej się nie zniechęcimy. Ale przy czymś, z czym mamy do czynienia po raz pierwszy kiepska produkcja może się przełożyć na stosunek do samego dzieła. Do „Kopciuszka” Masseneta zabrałam się z dużą dozą podejrzliwości bo nie należę do szczególnych wielbicielek jego twórczości.  I tu właśnie spotkała mnie owa radosna niespodzianka: siedziałam niemal non stop uśmiechnięta, a czasem od ucha do ucha roześmiana i nie nudziłam się ani chwili. Przyjemność tę zawdzięczam Massenetowi, który został solidnie wsparty przez cały team realizacyjny. Barbara Limburg postawiła na maksymalną prostotę scenograficzną zabudowując scenę białymi ścianami z dużą ilością drzwi (które po otwarciu ukazują czerwoną drugą stronę). Właściwie jedyną ozdobą tych ścian jest … francuski tekst baśni o Kopciuszku Charlesa Perraulta.  Tylko senne królestwo Wróżki wygląda nieco inaczej, ale mimo owej scenograficznej ascezy jest na co popatrzeć .Kostiumy Laurenta Pelly i Jean-Jacquesa Delmote  doskonale charakteryzują  postaci  i są w swej ostentacyjnej bajkowości nieodparcie śmieszne. Pelly rzecz wyreżyserował lekką ręką, kiedy trzeba zapełniając scenę tłumem postaci w ciągłym ruchu, ale też stopując akcję i dając szansę prawdziwym emocjom w momentach wymagających intymności. Wszystko zaś uczynił kierując się najwyraźniej  nawet nie librettem, a muzyką. Oczywiste? Wszyscy wiemy, że w dzisiejszym teatrze niekoniecznie. Każdy ze śpiewaków dostał szansę stworzenia kreacji wokalno-aktorskiej i niektórzy ją wykorzystali. Bardzo podobał mi się dyrygent Betrand de Billy, który wydobył  partytury zarówno bajkową żywiołowość , dość rzadko u Masseneta spotykaną, jak i typowy dla niego liryzm i subtelność. Brawa dla orkiestry ROH! Bardzo lubię Joyce DiDonato, ale nie wydaje mi się, żeby ten Kopciuszek był idealną dla niej rolą. Oczywiście, pewne zalety pozostają stałe, jak piękne frazowanie , nieskazitelne legato, wreszcie … wdzięk osobisty. Ale problematycznych gór było zdecydowanie za dużo. Podobnie Eglise Gutierrez  nie do końca przekonała mnie do swojej Wróżki. To z kolei partia wymagająca stratosferycznej koloratury, którą Gutierrez zdołała zrealizować tylko częściowo. Żeby zakończyć narzekania -  Jean-Philippe Lafonte jako Pandolfe, tata Kopciuszka był wprawdzie sympatyczny, ale niezmiernie trudny do słuchania  z powodu brzydkiego, chropawego, drżącego głosu.Za to duecik wrednych (tutaj raczej głupich) siostrzyczek pyszny – obie dziewczyny (uczestniczki programu dla młodych artystów przy ROH): Kai Rüütel i Madeleine Pierard zagrały i zaśpiewały wspaniale. A nie miały łatwo , bo towarzyszyły Ewie Podleś , Madame de la Haltere ponad wszelkie pochwały. Maestra z wyraźną rozkoszą bawiła się rolą dając upust komicznemu temperamentowi, którym tak rzadko może się wykazać. Uroczo ogrywała też kostium z imponującą sempiterną. O rozkoszach wokalnych wspominać nie przystoi  - ten głos uzależnia. Na koniec zostawiłam sobie Księcia . Alice Coote to  już  nie ten sam wiośniany efeb co w „Alcinie”, ale jako chłopak nadal  jest nadal niezmiernie wiarygodna. Ma przy tym przepiękny głos, któremu Massenet służy nawet lepiej niż barok. I jeszcze mała rada: jeśli będziecie mieli do wyboru „Kopciuszka” Rossiniego i Masseneta ja polecam tego ostatniego. A nie przypuszczałam, że kiedyś coś podobnego napiszę …

środa, 22 maja 2013

Edita belcantowa - "Beatrice di Tenda"



Edita Gruberova jest na współczesnej scenie operowej fenomenem. Wprawdzie są tacy, którzy kontynuują regularną karierę mimo (nie chodzi tu o recital od czasu do czasu bądź efektowne cameo) , że kilka lat od niej starsi, ale ich bardzo niewielu. Poza tym Gruberova dysponuje najbardziej na działanie czasu podatnym  rodzajem głosu (poza falsetem) – sopranem liryczno-koloraturowym, dźwięcznym, jasnym i niezbyt dużym.  A ona nadal występuje w teatrach nie przynosząc wstydu sobie i dyrektorom od obsad, wręcz przeciwnie. I wszędzie witana jest z entuzjazmem, czasem wskrzesza się specjalnie dla niej odchodzące w niepamięć belcantowe opery.  Taki właśnie spektakl zarejestrowano w Zurichu w 2002 . Owszem, działo się to ponad 10 lat temu, ale diva miała już wtedy 56 lat , a przecież chociażby ze sceny TWON wiemy, że jej wokalne możliwości pozostają mniej więcej te same. Zajmijmy się jednak samą produkcją „Beatrice di Tenda” . Tę niezbyt popularną operę autorytety uważają za nieszczególnie udaną, bliźniaczą siostrę” Anny Boleny” Donizettiego. Kiedy jednak posłuchać uważnie , znaki firmowe Belliniego można rozpoznać natychmiast – szczególnie miękki, łagodnie melodyjny dramatyzm, tak różny od środków używanych przez jego znakomitego kolegę. Chyba to właśnie uwiodło Chopina, który  Belliniego uwielbiał i właśnie „Beatrice..” chciał usłyszeć na łożu śmierci, przynajmniej tak kiedyś miał powiedzieć.  Historia opowiadana przez libretto wydaje się niepotrzebnie drastyczna (żona niesłusznie oskarżona o zdradę przez mającego na oku młodą kochankę męża, tortury, wreszcie wyrok i śmierć), ale jest całkowicie autentyczna, zdarzyła się na początku XV wieku. W Zurychu  Daniel Schmid postanowił jednak pójść bardziej śladem muzyki niż libretta i na scenie żadnych elementów drastycznych i efekciarskich nie ma. Akcję przeniesiono na początek wieku XX, co zresztą , poza kostiumami niczego nie zmieniło. A właściwie wszyscy, od protagonistów począwszy a na chórze skończywszy są odziani niezmiernie strojnie i elegancko. Scenografia jest uniwersalna – tak można by wystawić niemal wszystko : podesty i schody z prostymi poręczami , 2 fotele art deco z oparciami w kształcie muszli i .. tyle. Reżyser jednak  nie do końca uwierzył chyba we własną, ascetyczną koncepcję i przynajmniej w pierwszym akcie nadto entuzjastycznie bawił się sceną obrotową. Poza tym jednak działo się niewiele, co chyba wydatnie pomogło Gruberovej, która nigdy nie była dobrą aktorką, a tu mogła się skupić na wyrazie muzycznym. Żeby nie unieruchomić jej całkowicie Schmidt kazał bohaterce przechadzać się bezustannie po schodach w górę i w dół, co mogło się źle skończyć zważywszy na wysokie obcasy i bardzo długą suknię.  Taki pomysł na wystawienie belcantowej opery, bez dziwactw i bez prób szokowania mieszczuchów sprawdził się nieźle. Miałam tylko jedno zastrzeżenie: na początku drugiego aktu Orombello, właśnie  po torturach wygląda nieskazitelnie elegancko i świeżo, co troszkę się kłóci ze śpiewanym tekstem. To jednak drobiazg. Gruberova oczywiście nie brzmiała, bo nie mogła zupełnie tak samo  jak 20 lat wcześniej, ale … mój Boże, cóż to za klasa!  Jakie piękne legato, mezza di voce, pianissimo! Nie przeszkadza nawet brak przyzwoitego aktorstwa, bo to, co trzeba jest w głosie. Góry bywają nazbyt ostre, mimo to – chapeau bas! Michael Volle, zurychski primo baritone  nie może się pochwalić piękną barwą głosu, ale precyzją intonacyjną i fachowym wykonawstwem i owszem, w związku z tym jego popisowa scena w drugim akcie wypadła znakomicie. Pochwały należą się też Stefanii Kaluzy za jej efektywna dramatycznie i głosowo „tę trzecią” – Agnese i Raulowi Harnandezowi, właścicielowi niedużego, ale bardzo ładnego i z głową używanego tenoru. Marcello Viotti  poprowadził orkiestrę uwypuklając melodyjność partytury  - w sposób może nie ekscytujący, ale z bardzo przyjemnym dla ucha efektem.  W ramach nostalgicznych wspomnień można dodać, że rolę Orobella na premierze śpiewał młody tenor z Polski, Piotr Beczała…

niedziela, 19 maja 2013

Na moją setkę - przepiękna "Katia Kabanowa" w Madrycie


To już mój setny post i z tej okazji wracam do jednego z najwspanialszych spektakli operowych jakie widziałam. Niestety, nie z widowni (to byłoby zapewne przeżycie jeszcze większe), ale zawsze mogę wyciągnąć DVD, włożyć do odtwarzacza i przenieść się w zupełnie inny wymiar. Taki cud , jak to przedstawienie „Katii Kabanowej” w madryckim Teatro Real zdarza się niezmiernie rzadko. Żeby powstał muszą się spotkać i wzajemnie uzupełniać cztery zasadnicze elementy najwyższej próby : samo dzieło, wykonawstwo muzyczne, aktorskie i reżyseria . Z takim niezwykłym przypadkiem mamy tu do czynienia. Nie zamierzam tu zachwalać samej opery Janacka – kto lubi, ten wie – mogę tylko zachęcać tych, którzy polubić nie mieli okazji,  bo jest to rzecz zwłaszcza (ale nie tylko) w warstwie instrumentalnej wspaniała. Produkcja, o której piszę powstała w 2004 roku dla Vlaamse Opera i przeszła przez kilka europejskich scen by w końcu, w grudniu 2008 trafić do Teatro Real. Wyreżyserował ją Robert Carsen i to już wystarcza za rekomendację – Carsen to taki operowy Armani : powściągliwy, bardzo elegancki, klasyczny i wyrafinowany. Co absolutnie nie znaczy , że nudny. Poczucie humoru ma też w tym typie  - nieoczekiwane i niebezpośrednie. A należy dodać , że był w wyjątkowo dobrej formie inscenizując „Katię”. Nawet jemu tak idealne połączenie pierwiastka duchowego z czysto fizycznym, ziemskim, zmysłowym nieczęsto się zdarza, a trzeba do tego dodać zapierającą dech w piersiach plastyczną urodę spektaklu. Osiągnął ją prostymi, wręcz minimalistycznymi środkami. W jego wypadku scena zalana wodą nie stanowi efekciarskiego  dodatku przywołanego przez aktualną modę, jest wraz ze specyficznym , błękitnym światłem samą esencją. Woda pokrywająca całą widoczną przestrzeń i niewielkie drewniane palety za pomocą których kreowane są różne miejsca akcji stanowią całą scenografię. I to wystarczy. Kiedy kurtyna się podnosi widzimy Wołgę, na której kładą się niebieskie refleksy i dziewczęta w białych sukienkach , które będą Katią zwielokrotnioną i jednocześnie ucieleśnieniem stanu jej duszy. To one także zmieniają układ palet tworząc odrębne miejsca. W ten sposób na przykład dom Katii  i Tichona staje się wyspą i więzieniem jednocześnie. Akcję prowadzi Carsen prosto i klarownie trzeba przyznać, że w Madrycie znalazł godnych partnerów w osobach właściwie wszystkich aktorów – śpiewaków. Jest to zespół  z tylko jedną ( ale jaką!) gwiazdą, który jednak jest w stanie przekazać wszystko, czego autor dzieła i jego reżyser od niego wymagają . Ciężar główny zarówno Janacek jak i Carsen (żadnych przesunięć akcentów) złożyli na barki tytułowej bohaterki którą tu jest fantastyczna Karita Mattila.  Proszę na nią popatrzeć, jak ciałem i krystalicznie czystym głosem staje się Katią. Jak bardzo jest nią, jednocześnie niewinną i dręczoną zmysłowymi pragnieniami a potem poczuciem winy kobietą. Jak wstrząsająco wygląda moment śmierci Katii i brzmią jej ostanie słowa  o tym, że „ jest tak pięknie, a ja muszę umierać”. I to wszystko bez efektownych skoków do wody, rozbryzgów i plusków. Reszta zespołu także wykonuje swoje zadania z podziwu godną prostotą. Trudno mi ocenić muzyczną stronę roli Kabanichy (Dalia Schaechter) ,bo to partia złożona właściwie z samych ostrych, krzykliwych a wręcz szczekliwych dźwięków, scenicznie postać potraktowana została wprost, bez szukania dla niej usprawiedliwień. Podobał mi się Miroslav Dvorski jako Boris (ładny, świeży tenor),   dobrze dźwiękowo skontrastowany z Gordonem Gietzem (Kudriasz). Natascha Petrinsky (Warwara) zarysowała swoja bohaterkę nieco pogubioną kreską , jako nieskomplikowaną dziewczynę, niemal subretkę . Mieściło się to jednak w ogólnej koncepcji , a jej dźwięczny mezzosopran o specyficznej wibracji przypadł mi do gustu. Trzeba jeszcze wymienić doskonałych odtwórców ról Tichona – Guy De Mey i Dikoja – Oleg Bryjak. Orkiestrę Teatro Real poprowadził Jiri Belohlavek i nie wyobrażam sobie , żeby ktoś mógł zrobić to nie tyle lepiej , co choć w przybliżeniu tak wspaniale. Nigdy, ale to nigdy nie słyszałam tej orkiestry (ani przed ani potem) tak grającej. Wszystkie barwy, odcienie , pulsacje uczuć od których partytura Janacka jest aż gęsta były doskonale słyszalne. Jeśli nie znacie tego przedstawienia warto włożyć sporo wysiłku (w sieci nie jest chyba dostępne, było na YT, ale zostało zdjęte) żeby je zobaczyć. Nie tylko Verdim, Wagnerem i barokiem operomaniak żyje!










środa, 15 maja 2013

Król Placido - Nabucco po raz drugi



Minęło zaledwie kilka tygodni a już wracam do „Nabucca”,  w dodatku tej samej produkcji , która mnie delikatnie mówiąc nie zachwyciła. Mój powrót nie jest spowodowany ani nagłym olśnieniem i rewizją poglądów ani też sceną, na której rzecz tę wystawiono  (poprzednio La Scala, teraz ROH). Natomiast  częściowa zmiana obsady wydała mi się niezmiernie znacząca. Zacznijmy od pomniejszych ról : Ismaele w ROH nie zyskał odtwórcy tak luksusowego jak w Mediolanie, ale Andrea Care może sobie poczytać ten występ za sukces. Jasny, miły w barwie tenor do tej partii zupełnie wystarczy, przy tym  Care doskonale sprawdził się jako postać – ma idealny typ urody. Jego Fenena – Marianna Pizzolato wręcz przeciwnie. Żałowałam już kiedyś, że brak obowiązującej obecnie z całą bezwzględnością okładkowej powierzchowności utrudni jej bardzo karierę i tak właśnie się dzieje. Szkoda, bo to świetny głos i znakomita śpiewaczka. A teraz – do właściwej przyczyny mojego ponownego zetknięcia z nieudaną produkcją Daniele Abbado. I od razu załatwmy oczywistą oczywistość : ten Nabucco nie nigdy nie był , nie jest i nie będzie barytonem. Kropka. Poza tym ma 72 lata i jego głos nie brzmi tak samo, jak 40, 30, 20 czy nawet 10  lat temu. Tyle, że daj Boże zdecydowanej większości młodych taką barwę, wciąż piękną , chociaż nieco przydymioną i tyle możliwości wyrazowych, ile ma ten starszy pan. Placido Domingo dzięki koncepcji artystycznej Abbado pojawia się na scenie wyglądając w zasadzie tak, jak w cywilu ( w zasadzie, bo pewnie nigdy nie założyłby takiego garnituru) – na nobliwego, acz zaawansowanego wiekiem dżentelmena. Ale wystarczy, żeby otworzył usta, a już mamy przed sobą nieszczęsnego, miotanego sprzecznymi uczuciami a nawet szalonego Nabucco. Domingo ciągle wkłada w śpiewanie całe serce, to nie tylko się słyszy , ale tez i czuje. Dzięki temu scena jego konfrontacji z Abigaile zyskała całkiem nową jakość – napięcie pomiędzy nim a Monastyrską (jeśli to możliwe jeszcze lepszą niż poprzednio) było fizycznie wyczuwalne.  Wiem, że niektórzy się ze mną nie zgodzą, ale dla mnie w erze nagrań Domingo dzieli tron tylko z Marią Callas. Z tym, że jej  przed czterdziestką została tylko interpretacja, bo głosu już nie było. I nic w tym moim odczuciu nie zmienia fakt, że w poszczególnych rolach można znaleźć lepszych od niego, że Jussi Bjoerling był być może jeszcze lepszym tenorem. Być może … Ale tylko Domingo, stary , niezbyt już seksowny i zdecydowanie nie baryton był w stanie mnie jako Nabucco  tak poruszyć!

niedziela, 12 maja 2013

Przecudne loki Kaufmanna albo zaczarowany ołówek


Bycie muzyczną profanką  czasem ma swoje dobre strony. Można się publicznie przyznać, że Wielkie Dzieło nas wcale nie zachwyciło , mało tego, znudziło potężnie. A gdyby ktoś się zgorszył  - przecież uprzedzałam. Tak właśnie mam z "Potępieniem Fausta" Berlioza. Nie jest to rzecz pasjonująca, delikatnie mówiąc. W belgijskim La Monnaie (2002) wystawiono ją w sposób maksymalnie oszczędny i symboliczny, co w braku akcji scenicznej do śledzenia skupiło moją uwagę na zawartości muzycznej, a ta mnie nie porwała. Właściwie mamy tu monotonnie powtarzające się segmenty  : aria, chór , czasem zdarza się duet, ale taki, w którym głosy solistów się nie łączą, są tylko naprzemienne repliki (prawdziwy duet jest jeden, oraz jeden tercet). Przyznam też, że nie bardzo rozumiem tę inscenizację. Scenografia tu nie istnieje , czasem jedynie podnosi się  i opada półprzezroczysta kurtyna, która odkrywa bądź osłania chór. Za to rekwizyty są wielkości nadnaturalnej , jako to przede wszystkim olbrzymi ... czerwony ołówek ( później ołówki się zmultiplikują).  Poza tym, że nim właśnie Faust podpisuje cyrograf aż strach się domyślać , co też może symbolizować. W każdym razie stanowi dla Fausta (potem także Małgorzaty) obiekt niezwykle poręczny , do którego można się przytulić, oprzeć na nim, a w krańcowej sytuacji wyładować swe emocje. Oprócz ołówka mamy także wielki kontrabas ( nieszczęsny Faust ciągnie go za sobą, aby w końcu spocząć na nim uśpiony przez Mefista) a także organy, których klawiszami są chórzyści. Jose Van Dam nie wypadł szczególnie demonicznie, zwłaszcza, że charakteryzacja usytuowała go bliżej batmanowego Jokera niż prawdziwej siły piekielnej. Jest to bas-baryton, od którego młodzież mogłaby się wiele o śpiewaniu nauczyć, ale jego głos nigdy barwą nie uwodził. Susan Graham wyglądała nieco zbyt dojrzale, jak na dziewicze i naiwne dziewczę (o 9 lat starsza od swego amanta, ale wobec jego szczenięcego image’u można było podejrzewać znacznie więcej), ale śpiewała bardzo pięknie, krystalicznie świeżym, dźwięcznym mezzosopranem. Jonas Kaufmann miał wtedy 32 lata (konia z rzędem temu, kto by się tego domyślił, na oko to jakieś 22 ) a jego sceniczna osobowość była jeszcze w trakcie wykluwania się. Fakt , że niespecjalnie miał co grać też nie pomógł i na ekranie mamy młodzieńca, który marzy trudno powiedzieć o czym (bo raczej nie o Małgorzacie). Do wykonawstwa czysto muzycznego też mam spore zastrzeżenia: albo partia mu nie leży, albo był w kiepskiej formie. Oczywiście, czego nie dośpiewał i nie dograł to dowyglądał ( o erotycznej funkcji loków Kaufmanna w inscenizacjach operowych pracę doktorską można by napisać) , co nawet miało swa funkcje dramaturgiczną – w tej operze to Małgorzata zachwyca się urodą Fausta, a nie odwrotnie. Zachwyca się też Mefisto, który w celu uśpienia Fausta….a jakże , łagodnie i dłuuuugo głaszcze go po włosach  ( i znów te kędziory!). Na koniec trzeba wspomnieć o chórze, który wykonał świetną robotę i zwłaszcza piekielny finał wypadł dzięki niemu świetnie. Antonio Pappano dyrygował z właściwą sobie czułością dla partytury i swoich wykonawców.

środa, 8 maja 2013

Romantyk w rajtuzach - "Hans Heiling"

Po około dwóch latach od przesłuchania "Wampira" , pierwszej opery Marschnera jaką poznałam dokonałam kolejnego odkrycia na własnej półce z DVD i wyciągnęłam z niej "Hansa Heilinga" nagranego w Teatro Lirico di Cagliari w 2004. Nie doznałam żadnego objawienia, ale oglądało i słuchało się świetnie. Muzycznie to coś pomiędzy Weberem a wczesnym Wagnerem i chociaż nie dorównuje żadnemu z panów W ma swój styl i wdzięk. W czasach premiery całą, typowo romantyczną historię przyjmowano zapewne z wielką powagą, ale dziś niezmiernie trudno o tego typu poryrywy i Pier Luigi Pizzi troszkę się zabawił podkreślając i uwypuklając pewne motywy i doprowadzając je przy tym do absurdu. Stąd zapewne mroczne dekoracje uzupełnione o ostentacyjnie oleodrukowe, malowane tła, stąd też kostiumy podkreślające nie tyle osobowości bohaterów , ile typ postaci, którą reprezentują. Spójrzmy na prolog, dziejący się we wnętrzu ziemi, czyli zapewne blisko jej jądra - a tam, jak wiemy jest zdecydowanie gorąco. Cała dekoracja jest więc purpurowa, purpurowe szaty noszą też Królowa i Hans. Matka nosi długą, powłóczystą suknię i nabijany cekinami turban, syn zaś czerwoną koszulę i .... czerwone rajtuzy podkreślające niekoniecznie potrzebnie anatomię artysty (miejscowi geje musieli mieć dużo radości). Po uwerturze (następuje nietypowo po prologu) przenosimy się do ziemskiej siedziby Hansa zapełnionej dziwnymi przedmiotami i elementami dekoracyjnymi. W takim otoczeniu nieskomplikowana wieśniaczka Anna, obiekt płomiennej pasji Heilinga rzeczywiście mogłaby się czuć nieswojo i zatęsknić za nie tak namiętnym i gorzej ustawionym finansowo, ale zwyczajnym Konradem. Czemu daje wyraz w efektownej arii -  Pizzi ubrał tu śpiewaczkę w kostium uwypuklający jej biust w sposób nadto dosłowny (reszta widowni też ma na co popatrzeć). I tak dalej... Bohater romantyczny miota się targany namiętnością, rzuca lokami, wygłasza płomienne monologi , ale w końcu traci swą bogdankę (kobieta zmienną jest). Ta , jeszcze przed chwilą całkiem chętna odrzuca niepewne splendory i ze wstrętem odpycha nieziemskiego amanta, który odtąd przez wieki będzie cierpiał władając swym czarodziejskim królestwem. Pier Luigi Pizzi założył (nie mam pojęcia czy słusznie), że takiej fabuły współczesny widz nie zniósłby , gdyby ją potraktować stuprocentowo poważnie, Stąd też zapewne liczne "oczka" puszczane do publiczności - jak te nieszczęsne purpurowe rajtuzy właśnie. Od strony muzycznej spektakl udał się nadzwyczaj. Markus Werba swym aktorstwem i płomiennym barytonem stworzył niezmiernie ciekawą postać. Anna Caterina Antonacci nijak na niewinną dziewczynę wodzoną na pokuszenie przez nieczystą siłę nie wygląda, ale gra świetnie, i co to za głos... Tyle dramatycznej siły a przy tym liryczna miękkość, znakomite frazowanie, piękne legato. Hebert Lippert , tenor liryczny mnie nie nie zachwycił, ale też to nieco konwencjonalna, nudna rola. Zaśpiewał w tych ramach bardzo dobrze, nie napinając niezbyt silnego głosu. Czego nie da się powiedzieć o Gabriele Fontana, która jako Królowa darła się bez opamiętania. Należy jeszcze wspomnieć o kreującej drugoplanową rolę Gertrudy Cornelii Wulkopf - była znakomita. Bardzo podobał mi się maestro Renato Palumbo - orkiestra pod jego ręką przepięknie opowiadała nam tę historię. Na koniec warto dodać, że niezwykle ważną partię chóralną - Gnomów podległych Heilingowi -  wykonały dzieci ucharakteryzowane na karły. I o ile śpiewały ślicznie pieszcząc moje uszy, to zupełnie nie było w tym niezbędnej , groźnej siły, bo i być nie mogło. Może trzeba było jednak zatrudnić dorosłych? 

https://www.youtube.com/watch?v=fgoRdm0L-qk






sobota, 4 maja 2013

Don Giovanni w krematorium


Czasami czuję się całkowicie bezsilna I po raz kolejny przychodzą mi do głowy te same, retoryczne pytania. Gdzie przebiega granica między interpretacją, do której reżyser ma prawo, a całkowitym zmasakrowaniem dzieła? Kiedy to się skończy? I dlaczego każdy bałwan , któremu zachciało się zostać operowym demiurgiem musi zmierzyć się z „Don Giovannim”? Obawiam się, że znam odpowiedzi. Tę falę złości wywołała we mnie produkcja nawet nieszczególnie brzydka ( widywałam gorsze) , ale kompletnie pozbawiona sensu i pełna tandetnych efektów. Wygląda to tak , jakby rozpaskudzonemu smarkaczowi dano do rączek najbardziej skomplikowaną zabawkę świata. I … wszyscy wiemy co dalej. Po zabawie dziecię pozostaje radosne nad resztkami zamordowanego cudu zaś widzowie zastanawiają się po co  jedliśmy tę żabę. Stephane Braunschweig , przyczyna mojej desperacji na scenie paryskiego Theatre de Champs Elysees wystawił coś, co zapewne uważa za głęboką i odkrywczą wersję opery oper. Na czym owa głębia polega? Otóż Braunschweig wykoncypował sobie, że cała akcja rozgrywa się w głowie udręczonego Leporella, który towarzyszy swemu padrone w jego pożegnaniu z ziemskimi rozkoszami. Skutkiem tego pomysłu na scenie mamy wózek-nosze, na którym spoczywa ciało Giovanniego a zaraz zanim czeluść krematoryjnego pieca, w którym już buzują płomienie. Uroczy ten obrazek ukazuje się naszym oczom przy pierwszych dźwiękach uwertury, bo reżyser ma nam tyle do powiedzenia, że koniecznie musi i ten czas zagospodarować. Dalej oczyma storturowanej duszy biednego Leporella obserwujemy pojawienie się zamaskowanych trupimi czaszkami pielęgniarek, poderwanie się zwłok Giovanniego i próbę sprostania agresywnym zalotom owych dam (trupie maski będą sie jeszcze pojawiać wielokrotnie na różnych twarzach). Po tym egzystencjalnym wstępie zabieramy się do akcji właściwej, przy czym sypialnię Donny Anny z krematorium dzieli tylko okno i ćwierć obrotu sceny. I ciąg dalszy w tym samym stylu. Na zakończenie powracamy tam, gdzie zaczęliśmy a Komandor wpycha Don Giovanniego do pieca. Ktoś jest zaskoczony? Nie wydaje mi się. Ale mamy jeszcze lieto fine: piątka protagonistów otacza leżącego na szpitalnym łóżku , umierającego Leporella… Bardzo nowatorskie, głębokie i odkrywcze, nieprawdaż ? Otóż nieprawdaż! Głupie i nudne, bo taka akcja powoduje, że postaci snują się po scenie letargicznie  (może w poszukiwaniu sensu?), co kompletnie zamordowało Robertowi Gleadow postać Leporella. Jest to najsmętniejszy  i najnudniejszy Leporello jakiego w życiu widziałam i, jako żywo nie ma tym winy śpiewaka. Pamiętam Gleadowa jeszcze jako Masetta z ROH, miał wtedy 23 lata i był naprawdę świetny. Tutaj też zaprezentował się od strony wokalnej dobrze , mnie trochę przeszkadza wibracja w jego głosie. Ale i tak żałuję , że to nie on był Don Giovannim, bo ta rola wymaga nie tylko głosu, ale też bardzo silnej osobowości. Markus Werba nie ma żadnej z tych cech wystarczającym stopniu. Zaprezentował wyblakłego, pozbawionego charyzmy DG, koszmarnie niechlujnie zaśpiewaną arię szampańską (jak zwykle za szybko dyrygowaną) i „Deh vieni…” bez krzty wdzięku i uwodzicielskiej miękkości. Przy tym recytatywy podawane są przez wszystkich bez wyjątku fatalnie, przez co żadna scena nie ma odpowiedniego rytmu i napięcia. Nie wiem, kto przekonał Miah Persson , że może być  Elvirą. Nie może, ma na to za mało mocy i wyrazu. Trzeba jednak przyznać, że liryczne fragmenty roli zabrzmiały w jej wykonaniu ładnie, tyle, że to nie wystarczy.Sophie Marin-Degor słyszałam po raz pierwszy i nie chciałabym tego doświadczenia powtarzać: zmęczony, zużyty głos i skłonność do ostrego brzmienia w górze skali (gwoli sprawiedliwości należy dodać , że to jest wyjątkowo trudna wokalnie partia).Jej Ottavio , Daniel Behle był poprawny. Najlepiej wypadła w tym spektaklu para najmłodsza: sympatyczny, efektywny Nahuel Di Pierro jako Masetto i zdecydowana gwiazda przedstawienia Serena Malfi jako Zerlina.  Młoda , śliczna-apetyczna i przede wszystkim dobrze śpiewająca okrągłym, ciepłym mezzosopranem dziewczyna ma przed sobą przyszłość.Miałabym lekkie zastrzeżenia wyrazowe ale myślę, że z doświadczeniem i to przyjdzie. Komandor został  odarty z wszelkich pozaziemskich atrybutów (może i dobrze), Ale Steven Humes sprawił się nieźle. Za to nie pierwszy już raz przyszło mi się zastanawiać nad nazwą Le Cercle de l’Harmonie. Czego jak czego, ale harmonii w tym zespole Jeremie Rohrer nie osiągnął, miałam wrażenie chaosu, braku panowania nad dynamiką i momentami niewłaściwych temp. Nie, to nie brzmiało okropnie. Ale też nie tak, jak powinno. Na koniec muszę dodać jedno - to nie była ani najbrzydsza, ani najgłupsza produkcja "Don Giovannego" jaką widziałam. Miała tego pecha, że przelała czarę goryczy.