poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Ruggiero, efeb doskonały



Zakochane czarodziejki, masowo zaludniające barokowe libretta mogłyby być wyjątkowo wdzięcznym tematem dla reżysera. Mogłyby , ale prawie nie bywają, bo współczesne produkcje operowe na brak wdzięku cierpią chyba najbardziej. „Alcina” ze Staatsoper Stuttgart  (1999) jest pod tym względem niestety typowa. Jossi Wieler i Sergio Morabito nie tylko przenieśli akcję w czasy współczesne (a jakże) , ale też sporo pomajstrowali przy i tak skomplikowanych relacjach między postaciami, skutkiem czego nie znając utworu na pamięć niezmiernie trudno zorientować się o co właściwie chodzi.   W dodatku zamienili nieszczęsną „Alcinę” w ponury, freudowskimi kontekstami ociekający dramat. I nawet lieto fine (czarownica ukarana, niewolnicy jej mocy wyzwoleni, prawa para uratowana) ze świecą tu szukać.  Na scenie mamy wnętrze oklejone paskudna tapetą z ogromną, pustą ramą jako elementem dominującym.  W tej ramie będziemy oglądać przeróżne żywe obrazy – niektóre sensowne, większość niestety nie (szczytem głupoty wydał mi się obraz ślubny ). Całość okraszono oczywiście sporą ilością seksu potraktowanego wprost : nie pokazuje się na szczęście kopulacji, ale pary miętoszą się niemal bez przerwy, Oronte w czasie swej arii wykonuje striptease . Alcina zaś właściwie bez przerwy epatuje gołym biustem przysłoniętym przezroczystym materiałem, zaś raz nawet pełną, tylną golizną. Sztuka aluzji i niedopowiedzenia nie jest mocną stroną panów Wielera i Morabito, podobnie jak zdecydowanej większości ich kolegów po fachu.  Z moich narzekań nie należy wysnuwać wniosku, że mamy tu do czynienia z jakąś szczególnie obrzydliwą produkcją. Stanowi ona boleśnie typowy przykład tego, co mamy okazję widywać na współczesnych scenach operowych  - spektakli zrobionych ciężką ręką, pozbawionych sensu, za to efekciarskich ponad miarę. Strona muzyczna potrafi jednak sprawić , że mimo wszystko widz trwa w teatrze lub przed ekranem. Moje trwanie w tym wypadku jest zasługą może nienazbyt inspirująco, ale fachowo poprowadzonej przez Alana Hackera orkiestry i dwóch świetnych śpiewaczek. Nie chodzi niestety o Catherine Naglestad, którą lubię, ale uważam, że Haendel to nie jej terytorium. Kiepska koloratura, krzykliwe i z wysiłkiem osiągane górne dźwięki to zresztą nie tylko jej problem – to samo można powiedzieć o Catrione Smith – Morganie. Wracając zaś do Naglestad wyraz emocjonalny – bez  zarzutu – trochę jej Alcinę ratował.  Helene Schneiderman  jako Bradamante okazała się poprawna , ale nie dysponuje szczególnie uwodzicielską barwą głosu ani talentem aktorskim.  Panowie w tym spektaklu się nie popisali – właściwie obaj (Rolf Romei – Oronte i Michael Ebbecke – Melisso ) byli na granicy katastrofy – brzydkie , wymęczone głosy , brak giętkości koniecznej w baroku, brak porządnej góry skali. Za to Claudia Mahnke – Oberto (zaczynała wówczas swa karierę) dysponuje nie tylko pięknym, ciepłym głosem, ale też wie, jak się Haendla śpiewać powinno. Była też uroczo zagubionym chłopcem w wiecznym poszukiwaniu zaginionego ojca. Największą gwiazdą tej Alciny okazała się młoda wtedy brytyjska mezzosopranistka Alice Coote. I to pod każdym względem!  Głos wspaniałej urody, wyrównany we wszystkich rejestrach, ze znakomitymi ozdobnikami, klasa i elegancja. A jaka wspaniała kreacja aktorska! Coote jako Ruggiero była świetnym efebem, na początku namiętnym, potem lekko zdezorientowanym , troszkę perwersyjnym, miotanym masą sprzecznych uczuć. Brawo!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz