Zakochane czarodziejki, masowo zaludniające barokowe libretta mogłyby
być wyjątkowo wdzięcznym tematem dla reżysera. Mogłyby , ale prawie nie bywają,
bo współczesne produkcje operowe na brak wdzięku cierpią chyba najbardziej.
„Alcina” ze Staatsoper Stuttgart (1999)
jest pod tym względem niestety typowa. Jossi Wieler i Sergio Morabito nie tylko
przenieśli akcję w czasy współczesne (a jakże) , ale też sporo pomajstrowali
przy i tak skomplikowanych relacjach między postaciami, skutkiem czego nie
znając utworu na pamięć niezmiernie trudno zorientować się o co właściwie
chodzi. W dodatku zamienili nieszczęsną
„Alcinę” w ponury, freudowskimi kontekstami ociekający dramat. I nawet lieto
fine (czarownica ukarana, niewolnicy jej mocy wyzwoleni, prawa para uratowana)
ze świecą tu szukać. Na scenie mamy
wnętrze oklejone paskudna tapetą z ogromną, pustą ramą jako elementem
dominującym. W tej ramie będziemy
oglądać przeróżne żywe obrazy – niektóre sensowne, większość niestety nie
(szczytem głupoty wydał mi się obraz ślubny ). Całość okraszono oczywiście
sporą ilością seksu potraktowanego wprost : nie pokazuje się na szczęście
kopulacji, ale pary miętoszą się niemal bez przerwy, Oronte w czasie swej arii
wykonuje striptease . Alcina zaś właściwie bez przerwy epatuje gołym biustem
przysłoniętym przezroczystym materiałem, zaś raz nawet pełną, tylną golizną.
Sztuka aluzji i niedopowiedzenia nie jest mocną stroną panów Wielera i
Morabito, podobnie jak zdecydowanej większości ich kolegów po fachu. Z moich narzekań nie należy wysnuwać wniosku,
że mamy tu do czynienia z jakąś szczególnie obrzydliwą produkcją. Stanowi ona
boleśnie typowy przykład tego, co mamy okazję widywać na współczesnych scenach operowych - spektakli zrobionych ciężką
ręką, pozbawionych sensu, za to efekciarskich ponad miarę. Strona muzyczna
potrafi jednak sprawić , że mimo wszystko widz trwa w teatrze lub przed
ekranem. Moje trwanie w tym wypadku jest zasługą może nienazbyt inspirująco,
ale fachowo poprowadzonej przez Alana Hackera orkiestry i dwóch świetnych
śpiewaczek. Nie chodzi niestety o Catherine Naglestad, którą lubię, ale uważam,
że Haendel to nie jej terytorium. Kiepska koloratura, krzykliwe i z wysiłkiem
osiągane górne dźwięki to zresztą nie tylko jej problem – to samo można
powiedzieć o Catrione Smith – Morganie. Wracając zaś do Naglestad wyraz
emocjonalny – bez zarzutu – trochę jej
Alcinę ratował. Helene Schneiderman jako Bradamante okazała się poprawna , ale
nie dysponuje szczególnie uwodzicielską barwą głosu ani talentem
aktorskim. Panowie w tym spektaklu się
nie popisali – właściwie obaj (Rolf Romei – Oronte i Michael Ebbecke – Melisso
) byli na granicy katastrofy – brzydkie , wymęczone głosy , brak giętkości
koniecznej w baroku, brak porządnej góry skali. Za to Claudia Mahnke – Oberto
(zaczynała wówczas swa karierę) dysponuje nie tylko pięknym, ciepłym głosem,
ale też wie, jak się Haendla śpiewać powinno. Była też uroczo zagubionym
chłopcem w wiecznym poszukiwaniu zaginionego ojca. Największą gwiazdą tej
Alciny okazała się młoda wtedy brytyjska mezzosopranistka Alice Coote. I to pod
każdym względem! Głos wspaniałej urody,
wyrównany we wszystkich rejestrach, ze znakomitymi ozdobnikami, klasa i
elegancja. A jaka wspaniała kreacja aktorska! Coote jako Ruggiero była świetnym
efebem, na początku namiętnym, potem lekko zdezorientowanym , troszkę
perwersyjnym, miotanym masą sprzecznych uczuć. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz