Nałóg to rzecz straszna. Jest zazwyczaj zwodniczo radosny na etapie
popadania weń, później na ogół coraz mniej przyjemności, coraz więcej
rozczarowań. Ale kolejna porcja naszej używki stała się już niezbędna jak tlen,
leczenie zaś zapowiada się długie, bolesne i najczęściej nieskuteczne. Tak
właśnie mam z „Don Giovannim”. Żeby tam nie wiem ile obrzydliwości wcisnęli mi
już wierni adepci regietheatru zawsze się połaszczę na kolejną wersję. Tym
razem , widząc okładkę DVD i trochę zdjęć spodziewałam się najgorszego , ale
nie mogłam, po prostu nie mogłam sobie odmówić. I dostałam coś … zupełnie
innego niż oczekiwałam. Ale spójrzcie na uroczy portrecik Don Giovanniego – Was
też zapewne by zmylił. Zacznijmy więc od uwodziciela wszechczasów, czyli tego
faceta w lateksowych, czarnych szortach i podzwaniającego łańcuchami na szyi.
Reżyser Göran Järvefelt postanowił
uczynić go ostentacyjnie seksownym, ale w taki sposób , jak go pewnie mogłyby
sobie wyobrażać oddane czytelniczki trylogii o Greyu. Trochę to wygląda śmiesznie,
choć przyznać trzeba, że ten niepokojąco harlequinowy look nasz DG ma tylko w
pierwszej scenie. Dalej nosi się nadal na czarno, ale już akceptowalnie. Dodać
też należy, że Teddy Tahu Rhodes obdarował go swoim znakomitym ciałem –
doprawdy, drogie panie (i panowie) , jest na co popatrzeć – ze dwa metry
wzrostu, kaloryfer jak się patrzy – delicje. Za to makijaż w stylu Kleopatry
nie był konieczny. Zaś cała produkcja z Opera Australia w Sydney (listopad
2011) okazała się właściwie dość tradycyjna. Bo niezbyt smaczny, ale i niezbyt
rewolucyjny pomysł, by finałowa kolacja rozgrywała się przy służącej za stół
trumnie trudno uznać za szokujący. Nie takie rzeczy się już widziało. Poza tym
ów finał dziwnie jakoś nie robi wrażenia, co po dużej części wydaje mi się winą
beznadziejnie wypranego z osobowości Komandora. Szkoda też, że Järvefelt
nie miał pomysłu na różnice w warunkach fizycznych pana i sługi, bo niewysoki i
brzuchaty Leporello nijak , nawet w ciemności nie mógłby zostać uznany za swego
padrone i vice versa. Co czyni z całej reszty towarzystwa idiotów. Gorzej, że ten spektakl , dający się oglądać
(z tymi drobnymi zastrzeżeniami) bez przykrości niestety słuchać się już tak
nie daje. Dyrygent Mark Wigglesworth poprowadził uwerturę niczym Wagnera, dalej
zaś nieco eksperymentował z tempami. Miałam wrażenie, że bardzo chce, aby było
inaczej niż zwykle – gdzie zazwyczaj bywa szybko, u niego wolno i odwrotnie (
nigdy nie słyszałam tak powolnego „Meta di voi…”) . Przyznaję jednak, że dzięki
temu aria szampańska nie została zagoniona na śmierć , jak to się często
zdarza. Zaś co do wokalistów … Teddy
Tahu Rhodes określany jako baryton brzmi jednak zdecydowanie jak bas, i kompletnie nie umie śpiewać Mozarta. Nie
ma w głosie tego uwodzicielskiego uroku
, który tworzy wiarygodność Don
Giovanniego, tej zwodniczej miękkości
słodkiego drania. Na dodatek jego dykcja sprawia nieoparte wrażenie
użycia metody znanej nam z „Misia” – kluchy do ust i śpiewamy. Moim prywatnym
testem dla wszystkich Don Giovannich jest to, jak pada z ich ust słynne trzykrotne
„no!” w finale. Tutaj pada. I tyle. Rachel Durkin krzyczy jak to czyni pewnie
95% wykonawczyń roli Donny Anny,
Jacqueline Dark nie podołała kluczowej postaci Elviry – ostre brzmienie ,
żadnych niuansów. Conal Coad – Leporello i Henry Choo – Ottavio technikę posiadają w stopniu wystarczającym,
tyle, że obaj mają nieładne, matowe głosy. Daniel Sumegi w żadnym razie nie
powinien podejmować się roli Komandora -
to musi być potęga prawdziwego basowego głosu , tu zaś… szkoda gadać. Najlepiej
zabrzmieli znów młodzi : Zerlina – Taryn
Fiebig i Masetto – Andrew Jones. Po tej beczce dziegciu łyżeczka miodu:
właściwie wszyscy wykonawcy wykazali się aktorską sprawnością. To ważne, ale w
operze wciąż jeszcze nie najważniejsze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz