poniedziałek, 3 czerwca 2013

Don Giovanni w lateksie czyli o nałogach

Nałóg to rzecz straszna. Jest  zazwyczaj zwodniczo radosny na etapie popadania weń, później na ogół coraz mniej przyjemności, coraz więcej rozczarowań. Ale kolejna porcja naszej używki stała się już niezbędna jak tlen, leczenie zaś zapowiada się długie, bolesne i najczęściej nieskuteczne. Tak właśnie mam z „Don Giovannim”. Żeby tam nie wiem ile obrzydliwości wcisnęli mi już wierni adepci regietheatru zawsze się połaszczę na kolejną wersję. Tym razem , widząc okładkę DVD i trochę zdjęć spodziewałam się najgorszego , ale nie mogłam, po prostu nie mogłam sobie odmówić. I dostałam coś … zupełnie innego niż oczekiwałam. Ale spójrzcie na uroczy portrecik Don Giovanniego – Was też zapewne by zmylił. Zacznijmy więc od uwodziciela wszechczasów, czyli tego faceta w lateksowych, czarnych szortach i podzwaniającego łańcuchami na szyi. Reżyser  Göran Järvefelt  postanowił uczynić go ostentacyjnie seksownym, ale w taki sposób , jak go pewnie mogłyby sobie wyobrażać oddane czytelniczki trylogii o Greyu. Trochę to wygląda śmiesznie, choć przyznać trzeba, że ten niepokojąco harlequinowy look nasz DG ma tylko w pierwszej scenie. Dalej nosi się nadal na czarno, ale już akceptowalnie. Dodać też należy, że Teddy Tahu Rhodes obdarował go swoim znakomitym ciałem – doprawdy, drogie panie (i panowie) , jest na co popatrzeć – ze dwa metry wzrostu, kaloryfer jak się patrzy – delicje. Za to makijaż w stylu Kleopatry nie był konieczny. Zaś cała produkcja z Opera Australia w Sydney (listopad 2011) okazała się właściwie dość tradycyjna. Bo niezbyt smaczny, ale i niezbyt rewolucyjny pomysł, by finałowa kolacja rozgrywała się przy służącej za stół trumnie trudno uznać za szokujący. Nie takie rzeczy się już widziało. Poza tym ów finał dziwnie jakoś nie robi wrażenia, co po dużej części wydaje mi się winą beznadziejnie wypranego z osobowości Komandora. Szkoda też, że  Järvefelt nie miał pomysłu na różnice w warunkach fizycznych pana i sługi, bo niewysoki i brzuchaty Leporello nijak , nawet w ciemności nie mógłby zostać uznany za swego padrone i vice versa. Co czyni z całej reszty towarzystwa idiotów.   Gorzej, że ten spektakl , dający się oglądać (z tymi drobnymi zastrzeżeniami) bez przykrości niestety słuchać się już tak nie daje. Dyrygent Mark Wigglesworth poprowadził uwerturę niczym Wagnera, dalej zaś nieco eksperymentował z tempami. Miałam wrażenie, że bardzo chce, aby było inaczej niż zwykle – gdzie zazwyczaj bywa szybko, u niego wolno i odwrotnie ( nigdy nie słyszałam tak powolnego „Meta di voi…”) . Przyznaję jednak, że dzięki temu aria szampańska nie została zagoniona na śmierć , jak to się często zdarza.  Zaś co do wokalistów … Teddy Tahu Rhodes określany jako baryton brzmi jednak zdecydowanie jak bas, i  kompletnie nie umie śpiewać Mozarta. Nie ma  w głosie tego uwodzicielskiego uroku , który tworzy wiarygodność  Don Giovanniego, tej zwodniczej miękkości  słodkiego drania. Na dodatek jego dykcja sprawia nieoparte wrażenie użycia metody znanej nam z „Misia” – kluchy do ust i śpiewamy. Moim prywatnym testem dla wszystkich Don Giovannich jest to, jak pada z ich ust słynne trzykrotne „no!” w finale. Tutaj pada. I tyle. Rachel Durkin krzyczy jak to czyni pewnie 95%  wykonawczyń roli Donny Anny, Jacqueline Dark nie podołała kluczowej postaci Elviry – ostre brzmienie , żadnych niuansów. Conal Coad – Leporello i Henry Choo – Ottavio   technikę posiadają w stopniu wystarczającym, tyle, że obaj mają nieładne, matowe głosy. Daniel Sumegi w żadnym razie nie powinien podejmować się roli Komandora  - to musi być potęga prawdziwego basowego głosu , tu zaś… szkoda gadać. Najlepiej zabrzmieli  znów młodzi : Zerlina – Taryn Fiebig i Masetto – Andrew Jones. Po tej beczce dziegciu łyżeczka miodu: właściwie wszyscy wykonawcy wykazali się aktorską sprawnością. To ważne, ale w operze wciąż jeszcze nie najważniejsze!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz