Mamy współcześnie dwóch Don Giovannich, którzy nie bez
powodu zrośli się z tą rolą i stali
punktem odniesienia dla innych. Przy okazji podzielili publiczność: nawet,
jeżeli tak jak ja uważamy obu panów za niemal równie fantastycznych, zawsze
jednak to „niemal” zostaje. Moim numerem 1 jest Mariusz Kwiecień, nie tylko
dlatego , że moje uszy wybrały jego głos, ale ze względów czysto
interpretacyjnych. Peter Mattei ( nikt chyba nie miał wątpliwości, że także o
nim mowa) to niezwykle elegancki Giovanni, ale jego Don, niezależnie od
produkcji bywa podobny. Zaś Kwietnia
widziałam w wielu różnych, mniej i bardziej udanych inscenizacjach i miałam
przed oczami zupełnie odmienne role. Dziś napiszę o jednym ze swych ulubionych „Don
Giovannich” ( ten najlepszy, z Teatru Wielkiego w Warszawie niestety nie
został, o hańbo, zarejestrowany) Jest to przeniesienie spektaklu Davida
McVicara z brukselskiego La
Monnaie z 2004 do San Francisco 3 lata później. To jeden z
tych rzadkich spektakli, w których wszystko (albo prawie) zadziałało jak powinno,
a niektóre elementy nawet lepiej. Przede wszystkim tytułowy bohater jest tu
prawdziwym dominatorem , postacią wokół której inni krążą niczym satelity i od
której ich los zależy. Nie zazdroszczę im owego
losu , bo ten Don Giovanni jest zdecydowanym bad-boyem o socjopatycznej osobowości i nie cofa się
przed żadnym okrucieństwem, aby osiągnąć chwilowy cel. A cel bywa zawsze
chwilowy , bo główną cechą Giovanniego wydaje się wieczne nienasycenie. Dlatego
komentarz Leporella ze sceny finałowej „ ah, che barbaro appetito” dotyczy nie
tylko jedzenia pochłanianego przez jego pana zachłannie niczym zwierzę , ale
także innych aspektów życia . Właściwie wszystkich oprócz uczuć. Tych Don
Giovanni najprawdopodobniej nie ma wcale. Coś na kształt przelotnej emocji
ujawnia tylko raz i to w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Zabiwszy
Komandora brutalnie i nierycersko, właściwie go zarżnąwszy Don Giovanni lekko
muska dłonią twarz umierającego i jest w tym geście ulotny ślad czułości, która
nie pojawi się u niego już do końca. Jest w spektaklu jeszcze jeden moment
charakteryzujący Don Giovanniego dosyć dobitnie: podczas śpiewania serenady do
służącej donny Elviry głosem najaksamitniej słodkim i uwodzicielskim uśmiecha
się naprawdę ohydnie, powiedziałabym wręcz
odrażająco. Poza tym jego energia powoduje, że gdy pojawia się na scenie, brak
na niej powietrza dla innych. Nawet w końcówce pierwszego aktu to nie Don
Giovanni ucieka, to towarzystwo przerażone opuszcza jego pałac a on zostaje i
przed kurtyną śmieje się do nas triumfalnie. Przy takim ustawieniu postaci głównej określenie
„dramma giocoso” traci sens: dramma, owszem , nawet bardzo ale na żadne giocoso
miejsca tu nie ma. Podkreśla to warstwa scenograficzna, która zarówno oszczędną
zabudowę sceny ( przez większość akcji jesteśmy
… na dachu) jak kostiumy
protagonistów (zamiast wieku 17 mamy najwyraźniej 19) topi w szarościach i
czerniach. I tylko płomienie piekła w finale mają właściwą intensywność
kolorystyczną. Postacie otaczające Don Giovanniego są przy jego okrucieństwie w
wymiarze iście szekspirowskim (narzuca się Ryszard III i jego „postanowiłem być
łotrem”) jak karły przy olbrzymie, zajęte swoimi małymi interesami – z jednym
wyjątkiem – ośmieszonej, poniżonej, ale głęboko ludzkiej , próbującej ratować
potwora Elviry. Annę i Ottavia zajmuje wyłącznie kwestia jej reputacji oraz
powinności honoru (chociaż trzeba przyznać, że tu Anna jest rzeczywiście
kobietą przez Don Giovanniego skrzywdzoną) , Leporello chce tylko dobrze zjeść,
zabawić się i nazbyt przy tym nie męczyć, co przy takim padrone jest raczej
nierealne. Zerlina i Masetto mają przed sobą typową przyszłość: będą się
zdradzać i oszukiwać wybuchając świętym oburzeniem w momencie odkrycia prawdy. Finałowy sekstet o słusznej karze dla grzesznika brzmi
jak zazwyczaj filistersko – bo i owszem,
ukarany został słusznie, ale…któż to się cieszy…. Don Giovanni ma przynajmniej
odwagę być monstrum do końca, wykrzyczeć słynne trzykrotne „no!” i podać rękę śmierci. A Komandor wygląda tu jak
zombie z niedrogiego horroru, twarz mu się rozpada, co budzi zasadniczą
wątpliwość – skąd przybył? Bo chyba jednak nie z nieba (pomimo słownej
deklaracji) i co takiego uczynił?
Aktorzy- śpiewacy
spisali się w tym spektaklu wyjątkowo dobrze. Luca Pisaroni – Masetto wkrótce po
tym występie awansował na Leporella, i to z pewnością właściwsze dla niego
miejsce, taki Masetto to luksus niebywały. Zerlina – Claudia Mahnke doskonale
oddała klasyczny dylemat swojej bohaterki: chciałabym (zaznać rozkoszy z Don
Giovannim), ale boję się (że mąż się dowie) , choć z intonacją bywały drobne
kłopoty. Twyla Robinson wydała mi się najsłabszym punktem obsady, a szkoda , bo
Elvira to postać złożona i ciekawa zarówno pod względem muzycznym jak
aktorskim. Elza van der Heever ściągnięta do roli Anny na bardzo nagłe
zastępstwo dokonała rzeczy podziwu godnej : nie krzyczała, co robią niemal
wszystkie Anny i nie brzmiała ostro . To
wyjątkowo udana kreacja, brawo! Kristin
Sigmundson dzielnie zniósł trupią charakteryzację Komandora a jego bas
sugerował głębią piekielne otchłanie. Charles Castronovo śpiewał elegancko i
starał się być jak najmniej żałosnym Ottaviem ( nie do końca się powiodło, ale
to nie wina śpiewaka). Oren Gradus był świetnym Leporellem: atrakcyjny głosowo
i zewnętrznie, ale twardo trzymający się ziemskich spraw stanowił doskonały
kontrapunkt dla demonicznego szefa. Który to zdominował scenę bez reszty,
zarówno od strony wokalnej jak aktorskiej. Wyraźna była tu kategoryczna odmowa
rozjaśnienia postaci chociaż o pół tonu – ten Don Giovanni miał być arcyłotrem.
Kontrast pomiędzy słodyczą, miękkością i płynnością tego wyjątkowego barytonu a
odpychającym wzrokiem i działaniem bohatera bywał wstrząsający. Chociaż i głos
Kwietnia nabierał czasem stalowego, twardego brzmienia sugerującego charakter
postaci. Po raz kolejny można się było przekonać jak tajemniczą rzeczą jest
sceniczna charyzma . Mężczyzna niezwykle sympatyczny, dość atrakcyjny, ale bez
przesady na scenie staje się samcem alfa emanującym seksualnym magnetyzmem i
usuwającym w cień resztę bardzo dobrej przecież obsady! I to nie jest tylko
(choć może w pewnym stopniu) sprawa żeńskiej podatności na urok łajdaka. Donald
Runnicles pomógł swoim śpiewakom i orkiestrze wydatnie – poza jak zawsze za
szybą arią szampańską wszystko było dokładnie takie jak trzeba.
Na koniec mała obietnica - postaram się w najbliższym czasie nie męczyć Was już "Don Giovannim". Chyba, że dokonam jakiegoś niesamowitego odkrycia produkcji, której nie mozna się oprzeć. Ale na to się nie zanosi ...
Myślę, że nie postanowił - on jest łotrem. Czy zwróciła Pani uwagę na perukę Kwietnia? To diabeł w przebraniu. Ktoś napisał w komentarzach, że kiedy Kwiecień schodzi ze sceny, zabiera z niej całe życie. To bardziej fascynujący Don Giovanni niż w Met, ale i bardziej groźny.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja! Gratulacje!
Pani Joanno, dziekuję, ale się nie zgadzam. Don Giovanni nie jest diabłem wcielonym, to człowiek i dlatego tak przeraża, bo ukazuje do czego my ludzie (nie wszyscy, na szczęście) jesteśmy zdolni. I - mimo wszystko tak ujęty bohater ma w sobie rys imponujący - to owe "no!" - któż inny potrafiłby to wykrzyczeć trzymając za rękę tak wyglądającego Komandora? I propozycja - może przy kontaktach w sieci będziemy się do siebie zwracać (zarówno na Pani blogu jak na moim) przez Ty (jako poniekąd siostrzane, operomaniackie dusze), co Pani na to?
OdpowiedzUsuńCzłowiek też może być diabłem. Jeśli nie jest empatyczny, jeśli wykorzystuje innych ludzi, jeśli nie ma w nim żadnych uczuć wyższych... Z wierzchu to człowiek, a w środku - nie, bo nie ma w nim nic ludzkiego. Myślę, że dlatego tak się ludzie boją diabłów, bo są niby tacy sami, a inni. Czasem mówi się o nich socjopaci, bo wszystkich mają za nic. Ja też uwielbiam Don Giovanniego i latam na wszystkie przedstawienia, nawet beznadziejne. Obejrzałam też przedstawienie Hanekego z Peterem Matei. Jest przerażające dlatego, że dzieje się w korporacji. Chór jest sprzątaczami w jednakowych maskach, bo ludzie z korporacji traktują ich jak powietrze i nie wiedzą nawet czy to mężczyźni czy kobiety sprzątają ich brudy. Poraziło mnie to przedstawienie i pomyślałam: gdyby na miejscu Matei był Kwiecień to by dopiero była prawda! Matei jest za elegancki. Niestety. I jakis taki za duży. Głos Kwietnia też wolę. Z Don Giovannich jeszcze pamiętam przedstawienie z Simonem Keenlysidem, świetną DiDonato jako Donną Elwirą, Persson jako Zerliną i okropną Popławską jako Donną Anną. Reżyserowała je Francesca Zemballo. Było nierówne, ale Keenlyside jako DG był właśnie takim pozbawionym jakiejkolwiek moralności socjopatą. Pamiętam jak zabijał Komandora. Gdybyż jeszcze nie miał takiego parcia na zdejmowanie koszuli czy śpiewanie wisząc na jednej ręce!
UsuńOdpowiedziałam Ci o Saturovej. Miałam trochę zajęć i nie wchodziłam do poczty. Stąd zwłoka. Jestem za przejściem na ty. Zrobiłam już pierwszy krok :). Pozdrawiam
http://www.sonostream.tv/performances/
OdpowiedzUsuń10 lipca koncertowe wykonanie Łucji z Łammermoor
z Dianą Damrau, Josephem Calleją i Ludovicem
Tezier + orkiestra i chór opery w Monachium
pod Jesusem Lopezem-Cobosem
Dzieki za link.
OdpowiedzUsuńJakoś nie mogę się przekonać do Diany Damrau we włoskich rolach belcantowych (zresztą to też dotyczy Gildy i Violetty). Niby wstydu nie ma, ale jakieś to takie, no jednak, ciut obok stylu. Sam nie wiem...Może za dużo w tych rolach Damrau, a za mało postaci, które kreuje. Czy któraś z was miałaby jakieś argumenty, że jednak warto tej Lucii w wykonaniu Damrau po raz kolejny wysłuchać? Lubię dziewczynę w Mozarcie (Królowa Nocy, Konstancja, Donna Anna nawet), ale jakoś nie w tym przedziale w którym jest tak często dzisiaj obsadzana. Robert.
OdpowiedzUsuńŻadnych, Robercie. Bo uważam, że namawianie kogoś do czegoś, czego nie lubi jest bezsensowne, choćby dzieło było pomnikowe, zaś artyści wspaniali. Ja tam sobie sprawdzę Damrau w roli Lucii, w końcu mogę wyłaczyć, jeśli uznam, że dalej nie warto. Niepokoi mnie tylko Tezier, bo mimo fajnego głosu jest kompletnie bez wyrazu. A ja lubię operowe szwarccharaktery (zwłaszcza , jeśli są spiewają barytonem).
OdpowiedzUsuńTezier, fakt, śpiewak niby dobry, głos jeden z najładniejszych obecnie, a jednak interpretacyjnie to jest często przysłowiowe drewno, zwłaszcza w Verdim (pamiętam jego bezbarwnego Renata w Paryżu). Jednakże jako Enrico może się wpisywać z tym swoim chłodem...
OdpowiedzUsuńO Damrau jednak muszę powiedzieć, a co mi tam. Otóż, ona coraz bardziej przypomina mi klon Gruberovej. Dla wielu zapewne to jest powód do chwały - dla mnie raczej nie. Nawet mnieryzmy identyczne - to przesadne artykułowanie spółgłosek, ta często "robiona" ekspresja. Ale Calleja to, moim zdaniem, najlepszy obecnie Edgar więc pewnie posłucham dla niego :-)
Papageno, Ty jesteś znawczynią Kwietnia - on się wycował z "Poławiaczy pereł" w Berlinie, czy to kwestie zdrowotne, czy po prostu rezygnacja z roli. Pamiętam, że w Madrycie, w marcu, został zamieniony w trakcie koncertu z powodu infekcji. Choć to, co zdążył zaśpiewać było bardzo dobre więc szkoda by było, żeby Zurge usunął z repertuaru :-( Robert.
O ile wiem, Kwiecień z występu w Berlinie zrezygnował już bardzo dawno temu i tylko lenistwu informatyków zawdzięczamy fakt, że był zapowiadany nadal na różnych stronach. Na jego oficjalnej ten termin nigdy się nie pojawił. P.Mariusz niestety ogranicza wydatnie liczbę spektakli w sezonie i robi to celowo. Poza tym niespecjalnie lubi śpiewać w języku, którego nie zna , czyli francuskim, chociaż czasem to robi (z zadziwiająco dobrym efektem dykcyjnym). Jeśli Cię to interesuje, zapytam go za miesiąc. A co do Damrau - jest z całą pewnością dużo lepszą aktorką niż Gruberova.
OdpowiedzUsuńNo tak, Diana to już inne, młode pokolenie "śpiewających aktorek". Może w tej jej grze jest trochę za dużo "grania" właśnie, ale generalnie jest OK.
OdpowiedzUsuńTak, jeśli możesz, to zapytaj go. O tym, że zrezygnował w Berlinie wiem od dawna (ze strony DOB). Zaskoczyło mnie, że on nie zna francuskiego, bo na tym koncercie w Madrycie miał naprawdę znakomitą wymowę i słuchało się dużą przyjemnością. Robert.