„Deidamia” nie należy ani do szczególnie znanych, ani do
szczególnie udanych oper Händla. Ale zawsze to Händel, no i nazwisko Olgi
Pasiecznik przyciągnęło moją uwagę jak zwykle. Niespodzianka czekała na mnie
tym razem w warstwie inscenizacyjnej, bo treść muzyczna rzeczywiście wydała mi
się barokowo standardowa i niczego ekscytującego nie zawiera. W libretcie – jak
zazwyczaj ; ktoś kogoś udaje, ktoś kocha nie tego (tę) co trzeba. Ale sceniczna
interpretacja tego banału okazała się zabawna i widowiskowa dzięki Davidowi
Aldenowi – reżyseria, Paulowi Steinbergowi – scenografia i Constance Hoffman –
kostiumy. Już pierwszy obraz wygląda frapująco : z gładkiej powierzchni
morza ( nie trzeba używać hektolitrów
wody żeby uzyskać pożądany efekt) sterczy sobie samotna kolumna, na której
niczym Szymon Słupnik zasiada król. Po chwili pojawia się … peryskop łodzi
podwodnej , która już za moment będzie widoczna w całej okazałości. Brzmi mało
zachęcająco? Ale wygląda jak abstrakcyjny collage w ostrych, nasyconych barwach.
Morze jest obecne przez większą część spektaklu, na chwile zastąpione
przez granatowe zarośla , w których
odbywa się polowanie. W momentach zmiany dekoracji opada kurtyna z wzorem
stylizowanym na antyczną mozaikę, przypominającą nam właściwy czas akcji, którego
trudno by się w innych scenach domyślić. Zaś akcja toczy się na proscenium w najlepsze. Kostiumy, wyglądające na lata
pięćdziesiąte XX wieku są nie tylko ładne , niektórym pomagają wydatnie w
budowaniu postaci Olga Pasiecznik jako
Achilles wkracza na scenę we wściekle różowej sukience, która jakoś
nie najlepiej leży – nic dziwnego, skoro zirytowany żeńskim przebraniem młody
wojownik nosi pod nią wywatowaną koszulkę i rybaczki. Piętrowa gra genderowa
najwyraźniej bawi śpiewaczkę , która z niezwykłym wdziękiem i temperamentem gra
tę rolę (co ciekawe, partia już w oryginale była przeznaczona dla kobiety,
podczas gdy Ulissesa śpiewał kastrat). Wokalnie Pasiecznik prezentuje zalety
doskonale znane z polskich scen : ruchliwy, dźwięczny sopran bez wydawałoby się
żadnych ograniczeń technicznych i wyrazowych.
Tyle, że nie Achilles ma w tej operze rolę najefektowniejszą muzycznie.
Ta z pewnością należy do bohaterki tytułowej co Sally Matthews wykorzystała w
pełni. Ma aksamitny, znakomicie wyszkolony
głos o pięknej barwie i zwłaszcza
liryczne fragmenty brzmią w jej wykonaniu naprawdę wspaniale. Fizyczność
Matthews w niczym nie ustępuje talentowi wokalnemu, mamy więc Deidamię
idealną. Także Silvia Tro Santafe ,
chociaż nie tak sprawna aktorsko jak Pasiecznik może zaliczyć Ulissesa do
sukcesów , a rola to wymagająca dużej koloraturowej biegłości. Najmniej
podobała mi się w tym towarzystwie … najbardziej znana gwiazda , Veronica
Cangemi, specjalistka od baroku. Być może
to nie jej dzień, bo głos brzmiał płasko , intonacja była daleka od
precyzji a postać sprawiała wrażenie wyblakłej. Panowie wypadli przyzwoicie,
choć nie ekscytująco, najlepiej moim zdaniem Andrew Foster-Williams jako
Licomedes. Barokowa Concerto Köln , poprowadzona pewną ręką Ivora Boltona
zaprezentowała odpowiednią dozę wigoru i energii nie zapominając o pewnej dawce
melancholii we właściwych momentach.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńStrasznej nabrałam ochoty na tę Deidamię, zwłaszcza po tym, co powiedział o przedstawieniu reżyser i po Pani wpisie
OdpowiedzUsuń