Moja kolejna wycieczka na rozległe i słabo znane terytorium opery
słowiańskiej zakończyła się zalewem tzw. mieszanych uczuć. Pierwszym i
dominującym okazało się ogromne
zdumienie, że w 2004 roku możliwa była jeszcze tak zła, żenująca wręcz jakość
realizacji telewizyjnej. Gorsze widziałam tylko w kradzionych najwyraźniej
technicznych rejestracjach z Opernhaus Zurich, ale one nie powstawały dla
szerokiej publiczności, a znalazły się w sieci jako dokumentacja tamtejszych
początków Jonasa Kaufmanna. Fan, jak wiadomo wszystko wytrzyma. Tu zaś mamy do
czynienia z profesjonalną , przynajmniej z nazwy produkcją. Jej kardynalny błąd
wynika zapewne z braku pieniędzy, ale to wszystkiego nie usprawiedliwia.
Spektakl rejestrowano bowiem jedyną kamerą, a stojący za nią człowiek nie tylko
nic nie wiedział o samym utworze, ale też mówiąc delikatnie nie osiągnął w
swoim fachu poziomu choćby przyzwoitego. Temu zawdzięczamy gwałtowne
przenoszenie się ujęcia na z boku na bok ( nieszczęśnik nie wiedział który ze
śpiewaków kiedy się odezwie i reagował zawsze z opóźnieniem) oraz w górę i w
dół. Ignorancja kamerzysty szczególnie
dokuczliwa okazała się w finałowym duecie, kiedy to filmował wyłącznie
aktualnie śpiewającą osobę pozbawiając nas całkowicie reakcji drugiej strony.
Dodać warto, że owa jedyna kamera nie obejmowała swym zasięgiem orkiestronu,
więc w czasie wstępów do kolejnych aktów, po obejrzeniu streszczenia libretta
mieliśmy na ekranie statyczny obraz detalu architektonicznego widowni. Widzowie
bezpośredni w Litewskiej Operze Narodowej byli szczęśliwsi od nas , skazanych
na DVD, ale tylko trochę. Jak na tak efektowne, gotyckie libretto (według
Lermontowa, w ostatnim akcie cytowanego niemal dokładnie) rzecz okazała się
dziwnie wyprana z namiętności i wyblakła. Przecież to historia wielkiej pasji
miłosnej, wielkiego kuszenia i zwycięstwa dobra, a całość w nomen omen
demonicznym sosie! Mówimy bowiem o „Demonie” Antona Rubinsteina, jego jedynym
arcydziele. Mamy tu wszystko: niewinne dziewczę omal nie przywiedzione do zguby
przez siłę nieczystą, upiorną ucztę weselną z trupem narzeczonego w roli
głównej, wielką scenę uwodzenia młodej zakonnicy przez piekielnego kochanka,
jego gorzki spór z aniołem ( z pamiętnym tekstem „Bóg nie żąda miłości, ale
posłuszeństwa”) , wreszcie finałową apoteozę dziewczęcia, które z pomocą
niebiańską oparło się Złemu. A na scenie… Głównym pomysłem reżysera
Andrejsa Zagarsa było podzielenie jej
pudła na trzy poziomy. Skutkiem tego tytułowy bohater właściwie aż do ostatniego
aktu śpiewa (jeden , krótki wyjątek) spod sufitu i wobec fatalnej realizacji
dźwięku jest słabo słyszalny. Niezmierna
szkoda, bo to jedna z najciekawszych ról, jakie opera ma do zaoferowania basom
lub barytonom. Wspaniała, słowiańsko melodyjna ale i dramatyczna muzyka, a ile
do zagrania! Pierwszy raz usłyszałam dwie z pięciu arii Demona w wykonaniu Rene
Pape (płyta „Gods, Kings and Demons”) i zapadły mi w pamięć na zawsze. W tej
realizacji rolę wykonał Samsons Izjumovs i kiedy go było słychać sprawował się
nieźle od strony wokalnej, chociaż nie jest to głos ani szczególnie piękny, ani
też charakterystyczny. Niestety koszmarne aktorstwo rodem z dziewiętnastego
wieku (zawsze frontem do publiki, i z obszernymi, „katalogowymi” gestami rąk)
uczyniło jego postać całkowicie niewiarygodną. Śpiewacy drugoplanowi sprawili
się całkiem dobrze (Romans Polakovs – Gudal, Ilona Rasa – Anioł, Ilona Bagele –
Niania) z jednym wyjątkiem – Guntars Rungis jako Sinodal nie dysponuje głosem o
odpowiedniej mocy ani barwie. Sinodal to taka dziwna rola jak np. Macduff – na
scenie przebywa krótko, ale znacząco i ma do wykonania wspaniałą arię. Na
koniec zostawiłam sobie niewątpliwą gwiazdę tego spektaklu – fantastyczną
Kristine Opolais, która wówczas nie była jeszcze światową divą. A już w pełni
na to zasługiwała – przepiękny, wyrównany we wszystkich rejestrach , dźwięczny
sopran, bezbłędna intonacja, wyraz dramatyczny , znakomite aktorstwo. I na
dodatek piękna kobieta. Już szykuję uszy
na jej Manon Lescaut w nadchodzącym sezonie w ROH
- Des Grieux będzie Kaufmann i przewidziano kinową transmisję. A ramach
zaklinania rzeczywistości – czy naprawdę żaden dyrektor teatru operowego
(choćby Bolszoj czy Marijskij 1 lub 2 nie zauważa, że jest śpiewak, który do
roli Demona się urodził? Wyobraźmy sobie jak mógłby w niej się znaleźć Dimitri
Hvorostovski. Tu jego narcystyczna osobowość nie byłaby pewnie żadną
przeszkodą. W linkach koncertowe wykonanie jednego z monologów – posłuchajcie i
popatrzcie – tu już nawet nie trzeba charakteryzacji. Dorzuciłam jeszcze Pape, który jest może mniej
szatański, ale za to jeszcze bardziej uwodzi tym niebywałej urody głosem.
Nie jestem pewna czy Hvorostovsky zechciałby w 2004 roku wystąpić w Rydze, zważywszy jego ego.
OdpowiedzUsuńCo innego śpiewać z Netrebko na Placu Czerwonym.
A propos - kino daje transmisję live!
Ale wybór - stuprocentowy! I co to byłby za Demon!
Kiedy Manon z Opolais i Kaufmannem z ROH?
Chyba nieprecyzyjnie się wyraziłam, miałam na myśli ewentualny angaż Dimy do tej roli teraz i koniecznie w teatrze mającym pieniądze na porządną inscenizację. I - jesli już snuję marzenia - żeby nie reżyserował Czerniakow, bo on z kolei zmieściłby akcję w ciasnej kawalerce i koniecznie przy stole.
OdpowiedzUsuńZ "Manon Lescaut" też troszkę zmyliłam tropy, bo mam na myśli sezon 2013/14.Premiera dopiero za rok, 17.06.2014 , transmisja 24.06.Wcześniej, 1.02.2014 (transmisja 12.02.) nowa produkcja "Don Giovanniego" z Kwietniem. Też oczekuję niecierpliwie.
To moja wina, Za szybko czytam. Ach, co by była za para! Piękni, młodzi, szczupli jak Gelb przykazał i wokalnie w ścisłej światowej czołówce.
UsuńTo, że Manon będzie w przyszłym sezonie akurat przeczytałam i zaraz weszłam na stronę ROH. Wszystko już wiem. Też się cieszę na Don Giovanniego z Kwietniem. 7 grudnia transmisja Traviaty z La Scali (Damrau, Beczała, Lucic). Niestety, reżyseria Czerniakowa. Współczesna Violetta może mieszkać w kawalerce. Biedny Lucic!