Właściwie
dopiero dzięki nowej płycie Aleksandry Kurzak usłyszałam o istnieniu
„polskiej” opery Rossiniego i pospieszyłam czegoś o niej dowiedzieć. Nie jest
to dzieło udane pod żadnym względem i nawet kompozytor miał tego pewną
świadomość. Trudno jednak , żeby zainspirowało go tak marne libretto. Na to, iż
rzecz dzieje się „w Polsce, czyli nigdzie” byłam przygotowana, ale już sama
lektura streszczenia fabuły przyprawia czytelnika o lekką konsternację.
Tytułowy Sigismondo, polski król skazuje oto swą nieskazitelną małżonkę
Aldemirę na wygnanie za domniemaną niewierność, czyniąc tak z poduszczenia
niejakiego Ladislao. W intrygę zaplątani są jeszcze monarcha węgierski imieniem
Ulderico, młody szlachcic Radoski oraz Anagilda i Zenovito (on porządny, ona
wręcz przeciwnie). Historia kończy się
rozpoznaniem błędu przez łatwowiernego a zazdrosnego małżonka i ukaraniem
czarnych charakterów. Przytaczam ten skrót w celach informacyjnych, bo warto
wiedzieć, z jakim materiałem miał do czynienia reżyser. Twór tak kaleki jak ta opera mógł znaleźć
chętnych do scenicznej prezentacji chyba tylko na festiwalu w Pesaro, miejscu
urodzenia Rossiniego. Tak się stało w roku 2010 i … powstała rzecz w miarę
logiczna, doskonale dająca się oglądać i słuchać, co niewątpliwie zawdzięczamy
teamowi realizatorskiemu. Na jego czele stanęli dyrygent Michele Mariotti
i reżyser Damiano Michieletto, który
popularność zyskał sobie dopiero w tym roku, za sprawą salzburskiej „Cyganerii”
(miała bardzo różne recenzje , mnie się podobała). Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, iż
Michieletto zastosował chwyt wzięty wprost z prześmiesznego ( ale i
przerażającego zarazem) katalożku regietheatru , który krąży w Internecie –
przeniósł akcję do szpitala psychiatrycznego. Ale pierwsze wrażenia bywają
ulotne, na szczęście. Przede wszystkim, nie jest to instytucja zarządzana przez
NFZ, a najwyraźniej szpital, do którego trafiają , złamani traumą frontową
żołnierze walczący w pierwszej wojnie światowej. Takie miejsce usprawiedliwia w
pełni emocjonalną chwiejność tytułowego bohatera i dziwaczne niekiedy działania
jego otoczenia. Można też doskonale zrozumieć niepewność nieszczęsnego
Sigismonda co do intencji innych ludzi i
błędy w ich ocenie. „Szaleństwo” zostało tu pokazane za pomocą chwytów
nieszczególnie subtelnych, ale
efektywnych – mamy pełen zestaw tików , niezbornego poruszania się,
spłoszonych spojrzeń, nieładu fryzur i odzieży. „Król” ma bowiem swój „dwór” ,
zestaw biedaków jeszcze srożej, sądząc po objawach doświadczonych przez chorobę.
Grający ich aktorzy starają się w pełni
przekazać spustoszenie, jakie w żołnierskiej psychice może spowodować wojna. Po
stronie dobra mamy tu oddanego swym pacjentom lekarza i szukającą schronienia
przed fałszywymi oskarżeniami damę. Zło reprezentuje knujące bezustannie demoniczne rodzeństwo (Ladislao,
powodowany wściekłą żądzą usiłuje nawet , na szczęście nieskutecznie zgwałcić
Aldemirę) - taka rola czarnych charakterów. Ciekawe wydało mi się to, że całą
akcję obserwujemy tak, jak ją widzi tytułowy bohater. Stąd zwielokrotnienie Aldemiry, którą wciąż
kochający, choć wściekły, rozczarowany i pogrążony w rozterce Sigismondo widzi
nawet w pielęgniarkach. Podobało mi się także rozwiązanie finałowe – i wyrafinowana
kara, która spotyka tych złych. Oboje
kończą jako pacjenci - ona, rzeczywiście
popadając w szaleństwo, on zaś … wyrokiem sądu wojskowego (co być może ratuje
mu głowę). Takie przeprowadzenie akcji scenicznej powoduje, że cała
odpowiedzialność za jej powodzenie spoczywa głównie na artystce występującej w
roli Sigismonda, chociaż to wcale nie ona ma tu najwięcej do zaśpiewania . Nie
muszę dodawać, że Daniela Barcellona udźwignęła ją bez najmniejszego problemu.
Powinnam tu nadmienić, że moje niegdysiejsze podejrzenia , co do ograniczonych
umiejętności aktorskich Barcellony zupełnie nie znalazły potwierdzenia.
Najwyraźniej musi ona mieć z kim i nad czym popracować a rezultat, jak w tym
wypadku jest imponujący. Poza tym mogę tylko powtórzyć swoje zachwyty nad jej
innymi kreacjami wokalnymi: ona naprawdę
ma wszystko – piękny, ciepły głos, który z latami się pogłębia nic nie tracąc
na giętkości, nieskazitelną technikę i umiejętność interpretacji. Towarzysząca
jej Olga Peretyatko to nieco inny przypadek – prześliczny, nieduży głosik w
prześlicznym, drobnym ciele, ale jeszcze trochę nauki przed nią – nie zawsze w
pełni panuje nad intonacją. Ale wdzięk to olbrzymi, nie do przeoczenia. Antonino
Siragusa, rossiniowski weteran miał drobne kłopoty z koloraturą, ale i tak
wypadł bardzo dobrze, a to niełatwe, zważywszy na to, że to właśnie jego
bohater, Ladislao ma najwięcej materiału muzycznego w tej operze. Michele
Mariotti, który nie należy do moich ulubieńców tym razem nieźle zapanował nad
orkiestrą. I jeszcze jedna ciekawostka – jak wszyscy wiemy, Rossini był
bezwstydnym leniuszkiem i autoplagiatorem. W „Sigismondo” , poza fragmentami
„Turka we Włoszech” i „Otella” można odnaleźć
arię o plotce jako … smętny chór otwierający drugi akt.
piątek, 30 sierpnia 2013
niedziela, 25 sierpnia 2013
Niemłody, nieobiecujący – ale wciąż Domingo
Ten
post, jak niewiele innych będzie wymagał ode mnie ustalenia pryncypiów. Jeśli ktoś oczekiwałby suchej , obiektywnej
relacji – tu jej nie znajdzie. Także dla tego, że moim zdaniem obiektywizm w
stanie czystym należy do kategorii absolutu , więc de facto nie istnieje.
Jakbym się nie starała zachować trzeźwość ocen , zawsze będą one skażone moim
„lubię” i „nie lubię”, moimi sentymentami i niechęciami . Trudno - walka z tym jest właściwie zawsze mało
skuteczna, choć niektórzy profesjonalni dziennikarze udają , że pożądany a
nieosiągalny stan pełnego obiektywizmu osiągnęli. Ja nie. Nie muszę, ale
podejmuję starania. W wypadku Placida Domingo czuję się jednak całkowicie
bezradna. On był moją operową pierwszą miłością i jest poniekąd odpowiedzialny
za to, że wzbudziłam lekką konsternację w niespecjalnie muzykalnej rodzinie
interesując się czymś tak dziwacznym i zbędnym normalnemu człowiekowi. To
właśnie ten głos spowodował , że zainteresowanie przerodziło się w pasję
generującą zdziwienie otoczenia i mnóstwo wydatków, ale także wspaniałe
przeżycia , których nie oddałabym za nic. Niegdyś, kiedy zaczynałam, a Maestro
był u szczytu tenorowych możliwości wymagało to także czynów heroicznych – czy
ktoś pamięta jeszcze kolejki pod Instytutem Węgierskim w dniach dostawy
licencyjnych płyt lub bezcenną panią z Instytutu Niemieckiego , która melomana
rozpoznawała „na węch” i bez dodatkowych gratyfikacji zostawiała mu szczególne
atrakcje? Byłam wówczas późną nastolatką, ale do dziś pamiętam uczucie
absolutnego zachwytu, kiedy jechałam do domu ściskając w spoconych z emocji
dłoniach „Bal maskowy” pod Abbado z Domingiem w roli Riccarda. Dlatego proszę,
niech nikt nie wymaga ode mnie, abym siekła go biczem satyry za sam pomysł przestawienia
się na partie barytonowe. Nie on pierwszy ( przed nim byli na przykład Vinay i
del Monaco) i pewnie nie ostatni.
Aczkolwiek zapewne Domingo zrobił to najbardziej skutecznie, ale też ma pozycję
i możliwości , których nikt przed nim w ciasnym , operowym światku nie
osiągnął. Zanim przejdę do konkretów, czyli płyty „Verdi” deklaruję stanowczo –
wiem ile lat ma „ młody baryton”, słyszę ograniczenia, które to powoduje , tak
jak i to, że Domingo barytonem nie jest i nie będzie do końca świata. Dixi.
Teraz mogę w spokoju ducha przejść do relacji. Krążek zawiera fragmenty 9 oper
i tylko 2 z nich Domingo miał okazję wykonywać na żywo w nowym wcieleniu (+
„Rigoletto”). Czy można przypisać tym wykonaniom jakieś cechy wspólne, poza ,
oczywiście ową „niebarytonowością”? Ano
… to, co zawsze. Bo chociaż głos artysty 72-letniego nie brzmi tak jak 20 wiosen
wcześniej, bo nie może, jest to nadal barwa wyjątkowej urody, tyle, że nieco
przydymiona. Wiek objawia się tu leciutkim falowaniem dźwięku, ale nie jest to
zjawisko dokuczliwe czy przeszkadzające w słuchaniu. Dół skali nie sięga
rejonów bez kłopotów osiąganych przez autentycznych baritone verdiano, ale
chyba nikt się tego nie spodziewał. Za to góra , niewymagająca tenorowych
szczytów jest znacznie łatwiejsza. Los sprawił, że kariera Dominga dobiega
końca w czasach, w których tych autentycznych śpiewaków verdiowskich prawie nie ma. Nie deliberowałabym nad tym
jednak zbyt intensywnie - taka faza po
prostu, za to barytonów lirycznych mamy dużo i świetnej jakości. Ten fakt działa jednak na korzyść Dominga – nie bardzo jest go z kim porównywać
, przynajmniej pod względem interpretacyjnym, bo głównie tu się objawia
współczesna mizeria. Sam materiał głosowy bywa zupełnie niezłej klasy , ale na
scenie brak indywidualności i wyrazu daje się we znaki boleśnie. A czego jak
czego, ale wyrazu Placidissimo na pewno nie brakuje. I to zarówno w planie
ogólnym , jak w szczególikach. Przejdźmy jednak do konkretnych przykładów.
Otwierający płytę Macbeth wydał mi się nieco zbyt liryczny, za mało gniewny.
Ale następujący po nim Rigoletto to już zupełnie inna historia. Jako tenor
Domingo miał niewiele szans na wyrażanie takich emocji jak teraz – posłuchajcie
chociażby jego „Pari siamo” i tego fragmentu, gdy Rigoletto wymienia przewagi,
jakie los podarował Księciu Mantui. Przy słowie „bello” następuje coś w rodzaju
cichego prychnięcia, i jest w tym wszystko – gniew, zazdrość szpetnego garbusa i
skarga na niesprawiedliwość nieba. Drobiazg, ale jakże znaczący! „Eri tu” z mego ukochanego „Balu maskowego”
stanowi doskonały konglomerat wściekłości, rozczarowania, żalu za utraconym .
Tak to napisał Verdi, ale niewielu śpiewaków potrafi dokładnie zrealizować jego
zamierzenia , zazwyczaj jest zbyt groźnie albo zbyt sentymentalnie. Nie tu. „Di
Provenza” to całkiem inna historia, można się skupić na dopieszczaniu i
zaokrąglaniu frazy, nie ma gwałtownych zmian nastroju, jest tylko czułość i
prośba. A że partia już w partyturze przeznaczona została na wysoki baryton, w
głosie Dominga leży idealnie. Podobnie jak król Karol ( a właściwie przyszły
cesarz Karol V, którego jeszcze w twórczości Verdiego spotkamy) wspominający z żalem i tęsknotą swe zielone
lata. Simone Boccanegrę już w wykonaniu Dominga doskonale znamy, wersja płytowa
ma te same zalety, co sceniczna – rzadko spotykane autorytet i godność
niewykluczające wcale głębokich uczuć ojcowskich i sentymentalnych. Żeby
zachować pełną uczciwość muszę wspomnieć o rolach, które Dominga moim zdaniem
przerosły czystko wokalnie, są po prostu za nisko dla niego napisane – Hrabia
Luna i Carlo z „Mocy przeznaczenia” . To nie są złe interpretacje, ale bardzo
wyraźnie nie na ten głos. A żeby zamknąć moją relację pozytywem na koniec
zostawiłam sobie Markiza Posę, który mnie zaskoczył. Spodziewałam się Posy
bardziej sentymentalnego i czułostkowego , w co przy tej roli łatwo jest
popaść. Nic z tego. Posa Dominga to nie zakochany amant, ale mentor i
przyjaciel w jednym, używa nie tylko tonu błagalnego, jest w obliczu śmierci
stanowczy i skupiony na celu. I stosunkowo niewiele pojękuje, nie ułatwia sobie
zadania „łezką” . Maestro towarzyszy w tym nagraniu Orquestra de la Comunitat
Valenciana pod batutą Pablo Heras-Casado i grupka jego protegowanych laureatów
„Operaliów”, z których Aquilles Machado
już dawno wyrobił sobie pewną markę na światowych scenach. Baczniejszą uwagę
radziłabym zwrócić na piękną Angel Joy
Blue, o której , jak podejrzewam, za chwilę może być głośno (dziś ma 29
lat).Podsumowując – oczywiście wiem, że interpretacja , nawet najbardziej
poruszająca i mistrzowska bywa za często zasłoną dla braku umiejętności
technicznych czy też zwyczajnych problemów głosowych. Ale to , moim zdaniem,
nie ten przypadek.
środa, 21 sierpnia 2013
Czarodziejka Anja - "Alcina" wiedeńska
Nie samym
mięsem (Verdim i Wagnerem) operomaniak żyje. Moje uszy domagają się czasem
czegoś lżejszego, odpoczynku od dziewiętnastowiecznych porywów. Z Handlem czuję
się bezpieczna, bo świat zaludniany przez antycznych bohaterów i zakochane
czarodziejki jakoś nie bardzo mnie dotyka. W dodatku emocje, jakkolwiek obecne
wyrażane są tu w silnie skonwencjonalizowany sposób: albo furore albo lamento,
niemal nic pośredniego. I nie jest to wcale przygana – zdarza się tak, że
skołatana dusza bardzo tego pragnie , jeśli zaś trafimy na rzecz dobrze
wykonaną nic, tylko usiąść wygodnie z kieliszkiem wina w dłoni (piwo ani
cięższe alkohole z barokiem się nijak
nie komponują) i kontemplować. Niektórzy adepci regietheatru zrobią wprawdzie
wszystko, żeby nieszczęsnego widza z tego miłego błogostanu wyrwać, ale , nie
ze mną te numery, przynajmniej – nie tym razem. Nie chcąc narażać się na
kontakt z burymi tapetami, siermiężnymi wnętrzami i naturalistycznym (o ile się
w operze da) aktorstwem zachowałam się niczym inżynier Mamoń sięgając po to ,
co już znam. Czyli po „Alcinę”, wystawioną w Wiener Staatsoper po raz …
pierwszy w historii w listopadzie 2010. Co pozwoliło mi nie rozstawać się z
Anją Harteros, dla której ten występ był pożegnaniem z tego typu repertuarem.
Ale – jak zazwyczaj zacznę od produkcji. Adrian Noble umieścił akcję w salonie
Georgiany Cavendish, diuszesy Devonshire, znanej dziś niestety głównie z filmu
z okropną (acz urodziwą) Keirą Knigtley.
Georgiana mogła znać operę Handla, a że tradycja salonowego muzykowania była
wówczas silna, taki spektakl wykonany siłami gospodyni i jej gości mógł mieć
miejsce. Wątpię tylko, czy był tej klasy . Założenia inscenizacyjne wymusiły na
scenografie i projektancie kostiumów Anthonym Ward konkretne rozwiązania. Mamy
więc nieprzeładowane wnętrze z epoki, ale z uroczym zapleczem w postaci zarośli
baaardzo zielonej trawy , w których postaci od czasu do czasu błądzą. Nad trawą
rozpościera się równie intensywne kolorystycznie niebo na którym , przynajmniej
na początku słońce świeci tak mocno iż damy zmuszone są używać barwnych ,
chińskich parasolek dla osłony bezcennie białej cery. Jest też balon jako
podstawowy środek lokomocji. Przy kostiumach , zwłaszcza żeńskich Ward sobie tylko
troszkę poszalał. Zarówno Alcina jak jej siostra Morgana noszą olbrzymie peruki
i piękne stylizowane suknie , panowie (w
tej liczbie i biedna Bradamante, która dopiero pod koniec może porzucić
spodnie) muszą się zadowolić skromniejszym odzieniem. Tłok na scenie panuje
nieco większy, niż by wynikało z libretta,
bo poza pochodzącymi z niego postaciami są jeszcze goście, liczna służba,
wreszcie muzycy-soliści. Wszyscy oni dyskretnie acz z wdziękiem włączają się do
akcji. Ta zaś przeprowadzona została
finezyjnie , z poszanowaniem konwencji i bez zmuszania śpiewaków do akrobacji.
Zaczynamy w czasie uwertury ( co tym razem można wybaczyć), kiedy służący
zapalają świece, potem arystokratyczni goście przybywają do pałacu, witają się
z gospodynią i ze sobą nawzajem. Widzimy ich jeszcze w”cywilnych” ubraniach, co
pozwala nam ustalić , że Ruggerem będzie przyjaciółka pani domu. To chwyt,
który uwalnia śpiewaczki od niewczesnych obłapianek i symulacji aktów
erotycznych , niemal obowiązkowych we współczesnych realizacjach oper
barokowych. Jesteśmy też świadkami nerwowej reakcji Georgiany na przyszłego
Oronte’a i możemy się domyślić, że to jej małżonek, z którym była w bardzo
złych stosunkach. Z początkiem akcji właściwej wszyscy mają już na sobie
kostiumy odpowiednie dla interpretowanej postaci – np. Oberto nosi pasiastą koszule
nocną i szlafmycę , choć przez moment widzieliśmy go jako eleganckiego
młodzieńca. I tak to się toczy przez dobre cztery godziny nie angażując emocji
widza nadmiernie ale pozwalając leniwie rozkoszować się zarówno obrazem, jak i
dźwiękiem. Przy czym do obrazu nie mam żadnych zastrzeżeń, do dźwięku jedno,
ale zasadnicze. Jak się domyślacie nie chodzi tu o dyrygenta. Intendent Wiener
Staatsoper miał tyle rozsądku, żeby nie zmuszać własnej orkiestry do grania
Handla i tyle pieniędzy, żeby zaprosić Marca Minkowskiego wraz z jego Les Musiciens du Louvre – Grenoble. Poza
zaletami oczywistymi na pierwsze … hmmm
…. strzygnięcie uchem Minkowski ma jeszcze jedną, cenną niezmiernie.
Brylant wokalny rozpoznaje jeszcze fazie bryłki węgla, potrafi nie tylko
objawić go światu, ale też zaopiekować się i pozwolić dojrzeć spokojnie. O ile
oczywiście brylant na to pozwoli. Tutaj w tej roli mamy uroczego, pyzatego
15-latka z Florianer Sängerknabe, Aloisa
Muelbachera jako Oberta. Trzy lata temu dzieciak dysponował kryształowo czystym
sopranem i doskonałą koloraturą .
Odnotowałam jedno niewielkie wahnięcie intonacyjne, ale w tym wieku to i tak
imponujące. Bawił się przy tym na scenie znakomicie. Po tym występie jego kariera
zaczęła podążać w kierunku niebezpiecznych popisów – a to jakaś habanera z
„Carmen”, a to aria z „Rusałki”… No, ale naturalną koleją rzeczy Alois musiał
zniknąć ze sceny i zobaczymy, czy i w jakiej postaci na nią powróci. Jeśli
chęci i możliwości będą się uzupełniać z pewnością może liczyć na pomoc „wujka
Marca”, który swoich podopiecznych nie porzuca. Wracając jednak do „Alciny”
trzeba koniecznie pochwalić odtwórców drugoplanowych ról męskich : Benjamina
Brunsa – Oronte i zwłaszcza bardzo dobrego Adama Plachetkę – Melisso. Jak
właściwie zawsze zachwyciła mnie też Kristina Hammarström – Bradamante. Cóż to
za piękny, bogaty głos o miodowym odcieniu, jak wspaniale ona kształtuje frazę!
Za to (również po raz kolejny) dziwię się zachwytom nad Veronicą Cangemi, która
moim zdaniem osiągnęła pozycję niewspółmierną do umiejętności. To przeciętna
śpiewaczka o dość ostrym głosie, nawet nie tyle kiepska, co nijaka. Za to
Vesseliny Kasarovej nijaką nazwać w żadnym razie nie można. Znam ją doskonale,
nie jest to ani pierwsze, ani dziesiąte moje z nią zetknięcie , ale z całą
pewnością najdziwniejsze. Bo, to co ona wyprawia z ładnym z natury głosem wydało
mi się zdumiewające. Czegoś tak koszmarnie manierycznego nie słyszałam od dawna,
nawet nie bardzo potrafię to opisać – sami sprawdźcie. Nie wiem, czy to był jej
pomysł na interpretację roli (jeśli tak – chybiony całkowicie), również w
warstwie czystko aktorskiej zdradzała niepokojące objawy. Ale najbardziej nie
do zniesienia były te dziwaczne „podjazdy” dźwiękowe. I tak, odniósłszy się
skrupulatnie do wszystkich pozostałych protagonistów dotarłam do heroiny
głównej. Obserwowanie Anji Harteros w roli Alciny było dla mnie dużą radością.
Jest jedną z naprawdę niewielu pań na scenie, którym ewidentne bycie damą nie
przeszkadza w wyrażaniu gwałtownej pasji. I proszę popatrzeć ile ona ma z tego
frajdy, jak porusza się w rytm muzyki, zwłaszcza tych uroczych „furori”.
Oczywiście „lamenti” to jej terytorium naturalne (przepiękne „Ah. mio cor”) na
którym bez przeszkód można podziwiać urodę głosu, płynność linii
melodycznej i szlachetność wyrazu. Tutaj
Anja miała możliwość wykazania się talentem aktorskim i zrobiła to. Jej rola to
już nie tylko archetypowa zakochana czarodziejka, to też bliźniacza siostra
Marszałkowej . Myślę, że to byłaby dla
Harteros partia idealna – może kiedyś się doczekam.
sobota, 17 sierpnia 2013
Dziwne przypadki "Don Carlo" w Salzburgu
Zacznę jednak od produkcji Petera Steina i tu nie uniknę
porównań, bo to mój drugi „Don Carlo” w ciągu niecałych trzech tygodni, w
dodatku w dokładnie tej samej wersji ( a tyle ich istnieje) i z dwójką tych
samych protagonistów. Porównania więc narzucają mi się same. W Salzburgu w
warstwie scenograficzno-kostiumowej wykonano właściwie jakieś wariacje na temat
“Don Carlosa”. Ładne to było momentami, zwłaszcza kostiumy, a momentami
zagadkowe - te rubaszki i nocna koszula
Filipa – skąd wpływy rosyjskie?.Czasem robiło się nieco absurdalnie, jak w
ogrodzie królowej ozdobionym chińskimi lampionami. Chwilami zaś dosyć śmiesznie, zwłaszcza
egzotyczni goście na autodafe wywołali na moich ustach całkiem niepożądany w
tym dramatycznym momencie uśmiech. Miało to służyć podkreśleniu kolonialnej
potęgi i bezwzględności Hiszpanii, ale efekt wywołało niezgodny z zamierzeniem.
Sama scena zaś, nie dość, że muzycznie nieprecyzyjna zupełnie straciła nastrój
grozy, którym powinna emanować. Nieszczęśni skazańcy osnuci gęstym dymem, który
w dodatku poszedł niezupełnie tam, gdzie miał oraz ogniowa projekcja video
wrażenia nie poprawiły. Ale nie o szczegóły tu chodzi. Produkcja monachijska
była znacznie bardziej ascetyczna i mroczna, miała konwencję upiornego snu i
zupełnie innego bohatera. W BSO Carlos od wejścia na scenę był wyraźnie chory,
skurczony w sobie, owładnięty obsesją. W Salzburgu dostaliśmy Carlosa chyba
bliższego przeciętnemu człowiekowi , z jasnymi motywacjami, typowym,
młodzieńczym buntem przeciw autorytetowi no i autentyczną, żarliwą miłością. W
Monachium Elisabeta była bardziej „nałogiem” , rozpaczliwym pragnieniem miłości
niż miłością samą. No i był ścisły, bardzo skomplikowany związek Carlosa z
ojcem, którego w Salzburgu właściwie nie ma. Jest za to coś, co gejów na
widowni niezmiernie zapewne ucieszyło: morze gorących objęć i uścisków księcia
i markiza Posy. Za dużo? Niekoniecznie. Bo Carlos traktuje znacznie starszego
Rodriga trochę jak zastępczego ojca. A że sam jest kochany miłością nie całkiem
ojcowską czy braterską (umierający Posa wyciąga dłoń by zanurzyć ją we włosach
księcia jak kochanek) – bywa. Podsumowując – wczorajszy Carlos wydał mi się
może mniej interesujący, ale za to dużo sympatyczniejszy, zwłaszcza, że
wykazywał nawet poczucie humoru (odkrywszy swą pomyłkę w scenie ogrodowej
odwracał głowę żeby ukryć uśmiech).Także Elisabetta salzburska okazała się
bliższa ziemi i mniej widmowa niż monachijska, będąca właściwie od początku
poza światem. Te różnice interpretacyjne przełożyły się i na stronę czysto
muzyczną, co szczególnie słyszalne okazało się w finale. Wczoraj usłyszeliśmy
mniej niebiańskich pianissimo, więcej pulsującego, żywego uczucia. Jonas
Kaufmann po raz kolejny udowodnił, że można we współpracy z reżyserami te same
ramy wypełnić zupełnie odmienną treścią. Imponujące, zwłaszcza, że i muzycznie
jest on teraz w znakomitej formie (cóż za wspaniałe, bezwysiłkowe i otwarte
góry). Anja Harteros dla mnie to bezdyskusyjnie dziś sopran numer 1. Kto, poza
nią potrafi tak połączyć nienaganne frazowanie , kontrolę oddechową, piękną
barwę (no, może z koloraturą nie jest u niej tak różowo, ale w tej roli jej nie
ma) z tym nieuchwytnym pierwiastkiem duchowym, który każe nam współodczuwać z
jej postacią? Nikt. A teraz wreszcie, po zachwytach trzeba sobie jasno
powiedzieć, że mieliśmy wczorajszego wieczoru katastrofę wokalną, która w takim
miejscu jak Salzburg zdarzyć się nie powinna. Matti Salminen nie jest już po
prostu zdolny do udźwignięcia roli Filipa. Głos , rozchwiany i drżący brzmi
bardzo brzydko a rozpaczliwe usiłowania wielkiego niegdyś artysty robią
wrażenie niesłychanie smutne. Słyszeliśmy załamanie głosu na początku „Ella
giammai”, gdzie dodatkowo brak porozumienia z dyrygentem zaowocował przykrym
falstartem. Żal straszny, zmarnowanie takiej arii trudno wybaczyć, podobnie jak
wspaniałej muzyki na koniec czwartego aktu, gdzie bas ma rolę wiodącą. Ah,
Rene, gdzie jesteś… Publiczność
festiwalowa okazała się wyrozumiała obdarzając Salminena grzecznościowymi
brawami, ale ktoś powinien go delikatnie przekonać do zakończenia pięknej
przecież kariery. Thomas Hampson to przypadek nawet trudniejszy. Gra dobrze,
wygląda jeszcze lepiej, ale z uporem śpiewa role , do których się nie nadaje.
Jego suchy (nie zawsze taki był), jednowymiarowy głos liryczny zupełnie nie ma
głębi i siły odpowiedniej do Verdiego, nie mówiąc już o pluszowo-aksamitnej
barwie, którą baryton verdiowski mieć musi. Skutkiem tego wszystkiego duet
Salminen-Hampson skutecznie zamordował jedną z najciekawszych scen w „Don
Carlo” – pomiędzy Filipem a Posą. No i zmusił Kaufmanna do pilnowania się, żeby
wątłogłosego Rodriga nie zagłuszyć.Za to Eboli wczorajsza bardzo mi się
podobała. Ekaterina Semenchuk nareszcie
pokazała swoją bohaterkę nie jako wiedźmę, tylko rozczarowaną, odrzuconą
kobietę popełniającą błąd, ale w sumie osobę ciepłą i sympatyczną. Obdarzyła ją
też dobrym głosem i nie nadużywała go bez potrzeby. Dawno nie słyszałam tak
wdzięcznie zaśpiewanej piosenki saraceńskiej, dawno nie widziałam tak
wiarygodnej w swej rozpaczy Eboli. Poza piątką głównych bohaterów na wspomnienie
zasługują urocza Maria Celeng jako Tebaldo , jej koledzy z Programu dla Młodych
Artystów jako Posłowie z Flandrii i wreszcie dwaj weterani – Eric Halfvarson
(powinien mieć w rubryce zawód wpisane Wielki Inkwizytor, a nie śpiewak czy
bas) i Robert Lloyd(rola malutka i
dobrze, bo głosu już brak). Trudno mi się wypowiadać w sprawie orkiestry, tak
byłam zdziwiona i zbita z tropu opisanymi już wpadkami, zawinionymi chyba
jednak przez Antonio Pappano. Wiener Philharmoniker szkolnych błędów nie
popełniają, coś więc stać się musiało, i może kiedyś się dowiemy co. A może to
tylko zwykła, ludzka niedyspozycja wspaniałego dyrygenta.
piątek, 16 sierpnia 2013
Tannhäuser na schodach
Przyznawałam
się tu kiedyś, że szukam swojego „Lohengrina”. Podobnie jest z „Tannhäuserem”, i w tym wypadku
zaczynam już powoli tracić nadzieję. Na Jonasa Kaufmanna możemy się nie
doczekać, zwłaszcza, że ma on do tej roli stosunek ambiwalentny. Dość długo nie
chciał jej śpiewać , do momentu nagrania na płytę wagnerowską „Inbrunst
im Herzen” (i to jest interpretacja wstrząsająca) , kiedy stwierdził, że … świetna partia, ale jeszcze na nią nie czas. Na domiar złego właśnie biedny „Tannhäuser” padł
ostatnio ofiarą niesłychanych ekscesów reżyserskich obrażających inteligencję i
dobry smak widowni w stopniu, którego nawet aż nazbyt tolerancyjna publiczność
niemiecka tolerować nie chciała. A działo się to w Dusseldorfie i Bayreuth,
które świątynią Wagnera dawno już być przestało i to za sprawą rodziny
kompozytora. Prostacka chęć wywołania skandalu zapanowała tam niepodzielnie.
Skutkiem tych działań Kaufmann wypełniwszy kontraktowe zobowiązanie i
zaśpiewawszy w „Rattengrinie” (wyjątkowo trafne przechrzczenie niestety nie
mego autorstwa) trzyma się od Wzgórza na bezpieczny dystans. A ja mimo wszystko
w poszukiwaniach nie ustaję, bo „Tannhäusera” kocham prawie tak, jak
„Lohengrina”. Ostatnio trafiła mi się produkcja z Baden Baden (2008).
Centralnym punktem sceny są w niej wielkie, spiralne schody (scenografia
Rajmund Bauer), które będą pełnić różne role. W akcie pierwszym stanowią oprawę
dla tronu Venus – sukni o iście rzeźbiarskiej fakturze , oddzielającej ją od
zwykłych śmiertelników, którzy niczym
ludzkie robaki wiją się przed nią
spętani (dosłownie) ziemskimi żądzami. Wydaje się, że Venus nie spocznie,
dopóki do takiego stanu nie sprowadzi
Tannhäusera. Kiedy zawodzą próby oszołomienia go potęgą i mocą władczyni
opuszcza swój tron (po prostu wychodząc ze spódnicy), odpina koronę z rudych
loków i chce się wydawać zwykłą , czułą kobietą. Mimo pewnych kontrowersji ma
to jakiś sens. W akcie drugim jest zdecydowanie gorzej. Landgraf i jego rycerze
pojawiają się na scenie odziani w krwistą czerwień (zapewne mającą coś
symbolizować) , przy czym Wolframa
Andrea Schmidt-Futterer ubrała w … długą, plisowaną spódnicę. Sekwencja
turnieju w Wartburgu oszołomiła mnie swą głupotą , bo inaczej tego nazwać nie
potrafię. Śpiewacy mianowicie mają do dyspozycji mikrofon i toczą swój spór o
naturę miłości w złotych mundurkach à la późny Elvis. Tego się nie
da wziąć poważnie , to rozbija całą strukturę dzieła. I chociaż dla chóru
zaprojektowano bardzo efektowny ruch sceniczny z wykorzystaniem schodów mój
wzrok ciągle ściągała ta bijąca po oczach złota poświata powodując niewczesną
wesołość. W części finałowej Nikolaus Lehnhoff oszczędził nam na szczęście
tego rodzaju nowatorskich rozwiązań. Nie zobaczyliśmy tylko kwitnącej laski
papieskiej , zostając z obrazem Wolframa tulącego martwego Tannhäusera. Mimo wszystko nie
wspominałabym pewnie tego spektaklu tak źle, gdyby został on porządnie wykonany
pod względem muzycznym. Robert Gambill prawdopodobnie miał niegdyś warunki
głosowe do swej roli, ale te czasy niestety dawno już minęły. Niedostatki w
górnym rejestrze usiłował pokrywać wrzaskiem, a to zawsze kończy się źle
obnażając braki bezlitośnie. Na dodatek, pomimo teoretycznie niezłej aparycji
Gambill jest trudny do oglądania – marszczy się, robi groteskowe , „groźne”
miny i sprawia wrażenie pozostającego w stanie histerycznego pobudzenia. Z
Romanem Trekelem rzecz ma się dokładnie
odwrotnie – jest aż nazbyt spokojny, ale to można zaakceptować. Zdartego, wyblakłego
głosu już nie, nie w roli Wolframa, dla którego Wagner napisał przepiękną
muzykę o zaskakująco tradycyjnej strukturze. A gdzie Peter Mattei, gdzie
Christian Gerhaher, gdzie Artur Ruciński wreszcie? Camilla Nylund na oko wydaje
się Elżbietą idealną – piękna, kształtna blondynka o szlachetnym wyglądzie,
odziana w jasną suknię , może nie inspirująca, ale efektywna dramatycznie.
Zaczęła jednak bardzo krzykliwie, na szczęście głos rozgrzał się po pewnym
czasie i jej występ można ocenić jako niezły. Waltraud Meier w Wagnerze zawsze trzyma poziom, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Venus to jednak niekoniecznie rola dla niej.Jedynym śpiewakiem, który
zachwycił mnie pięknem zarówno frazy jak głosu był Stephen Milling, ale
Landgraf nie ma tu niestety dużo do śpiewania. Muszę jeszcze koniecznie
wspomnieć o chórze, który wykonał kawał dobrej roboty, co zostało w pełni
docenione przez publiczność. Właściwie pierwszy raz słyszałam owację dla chóru
przewyższającą te dla solistów. Także dyrygent Philippe Jordan zasłużył sobie
na pochwały – prowadził orkiestrę bardzo płynnie, w niezbyt szybkich tempach i
wydobył z partytury całą jej „gorzką słodycz”.
Tak wiec nadal pozostaję bez swojego
„Tannhäusera”. Gdyby ktoś miał jakieś propozycje – czekam. Na razie ciągle
numerem jeden pozostaje u mnie staromodna nieco (a przy premierze w 1972 roku
to był skandal) wersja z 1978 z Bayreuth. Aktorstwo tam było mocno dyskusyjne,
ale Spas Wenkoff (zmarł 4 dni temu, 12 sierpnia), Bernd Weil, Hans Sotin i
wreszcie Gwyneth Jones w podwójnej roli (ależ ona miała ciało!) śpiewali
znakomicie.
poniedziałek, 12 sierpnia 2013
„Verdi” po raz trzeci – Netrebko
Po całym weekendzie offline (odświeżające doświadczenie, ale gdyby ktoś
się zastanawiał nad zmianą swojego dostawcy Internetu serdecznie odradzam
Vectrę) zasiadłam do klawiatury żeby się z Wami podzielić swoimi wrażeniami po
przesłuchaniu nowej płyty Anny Netrebko. Pierwszym, co narzuca się chyba
każdemu, kto ten album zobaczy jest
pytanie „kto jej to zrobił i
dlaczego się na to zgodziła?”. Doprawdy, Photoshop nie zawsze jest
najlepszym przyjacielem kobiety a Deutsche Grammophon co prędzej powinna zmienić
grafika komputerowego by nie zmasakrował tak jakiejś innej gwiazdy. No, ale
odłóżmy wizerunek tej dziwnej istoty na okładce i zajmijmy się tym , co ważne,
czyli treścią muzyczną. Przesłuchałam płytę solidnie i kilkakrotnie – nie, nikt
mnie do tego nie zmuszał – po prostu sprawiło mi to przyjemność. To już trzecia
w tym roku mająca ten sam tytuł „Verdi” ( nie licząc kompilacji z nagrań
wcześniejszych) i oczywiście nie ostatnia , ale moim zdaniem jak dotąd
najlepsza. Już słyszę protesty (ilość Netrebko-haters dorównuje chyba ilości
jej nieumiarkowanych fanów) i nazwiska
śpiewaczek, które były lub są w poszczególnych rolach lepsze. Ja bardzo się
starałam nie porównywać, i … nie do końca się udało, co nie zmienia faktu, że
polubiłam ten krążek. Zaczyna się sekwencją fragmentów z „Macbetha” i tu mam najwięcej zastrzeżeń
czysto wokalnych . Ale też rozległość skali jakiej ta partia wymaga jest
wyjątkowa. I tu czas, żeby się do czegoś przyznać : nie przepadam za na najwyższymi dźwiękami w rejestrze
sopranowym czy tenorowym. Niemal zawsze te wszystkie wysokie C (czy jeszcze
wyżej) są nieprzyjemne dla mojego ucha,
niemal zawsze brzmią krzykliwie i nienaturalnie. Tak mam, nic na to nie
poradzę. Dlatego fakt, że głos Netrebko momentami tak właśnie tu odbieram nie jest
dla mnie niczym zaskakującym. Ale mimo to podoba mi się jej Lady Macbeth,
postaci mocno ziemskie i walczące wydają mi się bliskie naturalnemu
temperamentowi Anny. Dlatego rozczarowała mnie
mocno „Una macchia”, która nieco ją przerosła, i to pod każdym względem.
Tyle, że o ile o interpretacji zawsze można dyskutować, to o wyraźnym
rozminięciu się z intonacją już raczej nie. Mimo wszystko cała ta sekwencja
bardzo mi zaostrzyła apetyt na sceniczną Lady Macbeth, to może być jedna z
najważniejszych kreacji Netrebko. Dalej
na płycie mamy Giovannę D’Arco , która sprawiła , że mocno, ale mocno
pożałowałam braku transmisji z koncertowych wykonań w Salzburgu. Ogromnie
chciałabym usłyszeć całą tę rolę w wykonaniu Anny, bo to, co słychać na albumie
jest przedniej klasy. Tu właśnie mamy to, z czego ona słynie – przepiękny,
okrągły, ciepły głos, ładne legato, dobre frazowanie – sam miód. Podobne, a
właściwie to samo wrażenie miałam przy „Arrigo! Ah! parli a un core” z
„Nieszporów sycylijskich” . Z następującym potem bolerem sytuacja jest nieco
bardziej skomplikowana. Nie wiem dlaczego ( tu trzeba by było kogoś
wykształconego muzycznie, a nie biednej amatorki) ta aria zawsze dla mnie brzmi
jakoś dziwnie. Ma niezmiernie chwytliwą melodię i atrakcyjne tempo ale właściwie
każda śpiewaczka w niej nieco poskrzypuje. Nie ustrzegła się i Netrebko, ale
biorąc pod uwagę specyfikę utworu i tak zabrzmiała dobrze ( zdecydowanie lepiej
niż w Moskwie, ale nie ma się co dziwić – technika…). „Tu che le vanita”
Netrebko śpiewa nieźle. Ale tu właśnie porównanie narzuciło mi się z całą
bezwzględną siłą. Bo co mi po wymienionych już wcześniej zaletach, kiedy w
moich uszach ciągle trwa cudowna Anja Harteros! Słyszałam ją śpiewającą to na
żywo dwukrotnie i pewnie padłabym na kolana, gdyby w BSO było na to miejsce. I
nie chodzi tu nawet o aspekt czysto głosowy , tu Netrebko, jak wiecie jest
porównywalna. Ale Harteros ma w sobie te niezwykłą zupełnie klasę, której nie
zawaham się nazwać muśnięciem skrzydeł anielskich ( przyznacie, że nieczęsto używam
takich egzaltowanych porównań). Przecież Elisabetta żegna się w tej arii ze
światem, i pożegnaniem nie będzie
śmierć, ale coś znacznie gorszego – życie bez życia. Harteros potrafi to wyrazić, Netrebko
pozostaje na ziemi. Sytuacja ta powtarza się w sekwencji zamykającej płytę , a
pochodzącej z finału „Trubadura”, chociaż w tym wypadku różnica nie jest aż tak
bolesna. Netrebko ratuje tu uroda głosu , któremu długie linie verdiowskie
znakomicie służą. Nie przysłużył się natomiast nagraniu Rolando Villazon jako
Manrico (pierwszy i ostatni na szczęście) . Rzecz nie w tym , że głos brzmi
źle, to nie to. Villazon potraktował prostą, melancholijną balladę trubadura
niczym Beniamino Gigli „Pajace” – z łezką, z przydechem – okropne! Za to stary
wyga, Gianandrea Noseda powinien dostać
od swojej primadonny jakiś specjalny bukiet kwiatów, co najmniej tyle. Pod jego
pewną ręką orkiestra turyńskiego Teatro Regio zabrzmiała jak marzenie,
akompaniując solistce z wielkim wyczuciem.
Nie mam pojęcia, jakie recenzje w mediach i na blogach otrzyma ta płyta
( nic jeszcze nie czytałam). Jak widzicie mam do niej trochę zastrzeżeń. Ale –
sprawiła mi duża radość i będę do niej wracać. Czyż to nie jest najważniejsze?
wtorek, 6 sierpnia 2013
"Arabella" i nasz człowiek w Wiedniu - Tomasz Konieczny
W ostatnim
wydaniu Opera News padła teza o nowym złotym wieku polskiej wokalistyki. Coś
jest na rzeczy, bo po raz kolejny mam okazję i przyjemność pisać o tym, że górą
nasi. Tym razem chodzi o Tomasza Koniecznego, który jest osobowością na tyle
niezwykłą, iż kilka numerów temu ta biblia amerykańskich operomaniaków
poświęciła mu długi artykuł, mimo, iż nigdy nie występował na żadnej tamtejszej
scenie. I w najbliższym czasie nie ma takich planów. Za to całkiem niedługo, bo
już w październiku na deskach Wiener Staatsoper będzie próbował odbić Ninę
Stemme Jonasowi Kaufmannowi (bez skutku, niestety) w „Dziewczynie z zachodu”. Zabawa
może być przednia – trójka śpiewaków kojarzona z repertuarem niemieckim na włoskim Dzikim Zachodzie … No i te świetne
głosy, i talenty aktorskie! Konieczny właściwie jest aktorem po łódzkiej szkole
filmowej i w tym fachu zaczynał nie byle jak, bo rolą Maćka Chełmickiego w „Pierścionku z orłem w
koronie” Wajdy. Nie mówił wtedy własnym głosem, podłożono mu oryginalne
nagranie Zbyszka Cybulskiego. A właśnie głos zaczął się wtedy stawać dla niego
ważny, bo Konieczny myślał już o innym zawodzie. Na razie jednak w teatrze TV
zagrał Tristana u Krystyny Jandy, co uczyniło go prawdopodobnie jedynym bas
barytonem w historii, który wystąpił w tej roli. Jego debiut operowy odbył się
w grudniu 1997 (miał niecałe 26 lat) w Poznaniu, gdzie zaśpiewał Figara w
mozartowskim „Weselu…”. 2 lata wcześniej w tej samej inscenizacji i partii
wystąpił inny debiutant, niemal rówieśnik Koniecznego ( tylko 10 miesięcy
młodszy) Mariusz Kwiecień. Tym samym
Poznaniacy okazali się niesłychanie uprzywilejowani, bo żaden z panów już
później Figara nie śpiewał. Ciekawe, czy jest ktoś kto tych dwóch młodych
śpiewaków wtedy widział i pamięta? Opisywanie
poszczególnych szczebelków kariery Koniecznego nie ma sensu, ale warto
zajrzeć na jego znakomitą i bardzo rozbudowaną stronę – tam mamy wszystko. Dla
nas ważne jest to, że wyspecjalizował się w repertuarze niemieckim , z krótkimi
wycieczkami na teren opery francuskiej. Oraz
niestety to, że występuje przede wszystkim w Niemczech, i Austrii, bywa w
Madrycie, Paryżu, Pradze i Budapeszcie ale nie u nas. Raz gościł w Warszawie
śpiewając niewielką rolę Pustelnika w „Wolnym strzelcu” w Filharmonii Narodowej i w sopockiej Operze Leśnej wystąpił w
„Złocie Renu” . I koniec. W ostatnich latach swoim ulubionym teatrem uczynił
Wiener Staatsoper, gdzie święci triumfy jako jeden z najmłodszych Wotanów we
współczesnej operze. Wykonuje tę rolę od
kilku lat, a przecież nawet dziś, jak na basbarytona jest w wieku
niezaawansowanym. Spektakl, o który dał mi pretekst do tego posta pochodzi
właśnie z Wiednia i jest to „Arabella” Richarda Straussa. Skarb bezcenny, bo w
dzisiejszych czasach trudno się natknąć na to dzieło bez Renée Fleming w roli
tytułowej (nie mam nic przeciwko niej, chciałam tylko jako Arabellę zobaczyć i
usłyszeć wreszcie kogoś innego). Dla Tomasza Koniecznego to też rzadka okazja
do zaprezentowana się jako amant, bo jego koronny repertuar wagnerowski takie
możliwości oferuje głównie tenorom. Zacznijmy jednak od samej produkcji , pod
którą podpisał się Sven-Eric Bechtolf.
„Arabella” , komedia salonowo-liryczna i duchowa młodsza siostra
„Kawalera z różą” (ja bym jeszcze przypisała jej dalekie pokrewieństwo z dużo
mniej wyrafinowaną pucciniowską „Jaskółką”) ma bardzo konkretne miejsce akcji –
wiedeński hotel „Metropol”. Na szczęście reżyserowi nie przyszło do głowy
przenieść apartamentu na wysypisko śmieci ani do szpitala psychiatrycznego chociaż przesunął akcję z XIX do lat 20-tych następnego wieku. Oszczędził nam jednak
aluzji do czasów po aneksji Austrii przez Hitlera, kiedy to Metropol stał się
nazistowską kwaterą główną. Można więc
skupić się spokojnie na akcji scenicznej i muzycznej, bo ładne i adekwatne
kostiumy i podobna scenografia w tym nie przeszkadzają. A należy dodać, że po skonstruowanym z
zegarmistrzowską precyzją akcie pierwszym, drugi i trzeci troszkę się rozłażą,
i to nie z winy Bechtolfa. „Arabella” była bowiem ostatnim wspólnym dziełem Straussa
i Hofmannsthala, który zmarł w dramatycznych okolicznościach zdążywszy tylko
naszkicować te akty.Mimo to, oglądało mi się bardzo przyjemnie, chociaż
jak i „Rosenkavalier” komedia ta zaprawiona jest goryczą a rozwiązania
fabularne części finałowej wymagają iście operetkowej odporności na
nieprawdopodobieństwo. Dlatego tak wiele zależy tu od wykonawców, bo to oni
decydują, czy przejmiemy się losem ich postaci i potrafimy uparty realizm
odwiesić na czas trwania akcji na kołek. Z przyjemnością informuję, że się w pełni
udało. Zawdzięczamy to rolom Emily Magee, Tomasza Koniecznego i Genii Kühmeier, a i niezbyt wiarygodny
ze względu na wiek i posturę jako rozpalony młodzieniec Michael Schade zrobił,
co mógł. Magee (Tosca z pamiętnego,
Carsenowskiego spektaklu) okazała się Arabellą z prawdziwego zdarzenia –
bogaty, kremowy sopran, wspaniała kontrola oddechowa pozwalająca na długie,
miękkie frazy, wzorcowa interpretacja. Tomasz Konieczny sprostał partnerce bez
problemu, też dysponując głosem o ciemnej, aksamitnej barwie i wielkimi
możliwościami wyrazowymi. Genia Kühmeier
znana jest ze swego kryształowo brzmiącego sopranu i pięknego legato
(pamiętacie jej Paminę czy Micaelę, którą ukradła spektakl Kozenej i
Kaufmannowi?) i te cechy wykorzystała w pełni. W chłopięcym przebraniu nie była
szczególnie wiarygodna, ale co tam… Na koniec pretensja do Franza Welser –Mösta, który
kompletnie nie zapanował nad orkiestrową dynamiką, zapominając zupełnie o
śpiewakach i stanowczo za często przykrywając ich głosy. Dziwne to u takiego
starego fachowca, ale miałam wrażenie, iż stara maksyma „prima la musica, poi
le parole” została tym razem potraktowana zbyt dosłownie.
.https://www.youtube.com/watch?v=GgIkB3dy3gU piątek, 2 sierpnia 2013
Hun Attyla i Rosjanie
Czasem
zdarza się tak, że odczuwam potrzebę obejrzenia czegoś łatwego i melodyjnego, o
w miarę prostej i klarownej akcji. Musi to jeszcze być odpowiednia produkcja,
żebym nie musiała się zastanawiać nad masą zapewne bardzo głębokich znaczeń,
jakie reżyser nadbudował dziełu. ”Attila” , owoc verdiowskich „lat galer” nadaje się do tego znakomicie, bo choć dość
często wystawiany, rzadko pada ofiarą unowocześniania i przeróbek. Mam na ten
temat własną teorię. Moim zadaniem przyczyna tego dziwnego zjawiska jest jedna :
poprawność polityczna. Bo skoro w libretcie po jednej stronie mamy upadające imperium
rzymskie, a po drugiej Hunów, to kogoś w
tych rolach obsadzić trzeba. A kandydatów na barbarzyńskie hordy brak – wszyscy
się obrażą. Zaś naruszenia zasad poprawności dyrektorzy teatrów boją się
znacznie bardziej niż gwałtu na zdrowym rozsądku czy dobrym smaku, nie mówiąc już o intencjach
autorskich, bo o to nie dba już nikt. I dlatego właśnie Attila pozostaje wodzem
Hunów, a nie … tu można wpisać dowolną grupę narodowościową, religijną czy jaką
kto chce. Pozostał nim także w inscenizacji, którą Mariinsky Label debiutuje na
DVD i Blu Rayu. Mimo oszczędnych dekoracji produkcja petersburska (być może za
sprawą podobnych kostiumów) wydała mi się bliźniacza tej z Met , a to były lata
osiemdziesiąte. Reżyser Arturo Gama skupił się na ustawieniu poszczególnych
sytuacji, zapewnienia chórowi czegoś do roboty i … nieprzeszkadzaniu solistom. Nikomu tu nie
kazano pracować w dziwacznej, niewygodnej do śpiewania pozycji , nie przewidziano
też żadnych działań sprzecznych z podawanym tekstem. Jakież to czasami bywa odświeżające,
u nas, w Europie zwłaszcza! Można sobie wyobrazić, że Verdi rozpoznałby własne
dzieło bez zagrożenia nagłym zawałem serca. A muzykę napisał niezwykle melodyjną,
momentami wręcz podejrzanie skoczną, pełną numerów, które da się zanucić po
pierwszym usłyszeniu. Gergiev, potraktował ja poważnie i chociaż do
specjalistów od Verdiego nie należy orkiestra Mariinsky’ego zabrzmiała bardzo
dobrze, podobnie jak chór . Do solistów mam trochę zastrzeżeń, „Attylę”
wystawia się zazwyczaj dla bohatera tytułowego, tak więc przyczyną zjawienia
się tej opery w repertuarze była zapewne możliwość zaangażowania Ildara
Abdrazakova. Mam do niego pewien dystans,
jak i do innych panów zaczynających drogę na szczyt jako załącznik do kontraktu
małżonki. Tym niemniej przyznać muszę, że warunki głosowe ma Abdrazakov
właściwe, by i tak zrobić karierę zaś połowica zapewne tylko bieg rzeczy
przyspieszyła. Warunkom fizycznym też trudno wiele zarzucić – wysoki, dobrze
zbudowany, w charakteryzacji zdumiewająco podobny do Samuela Rameya ( tyle, że
nie rozbierany przez projektantkę kostiumów tak chętnie jak legendarny
Amerykanin, zamiast gołej klaty musi wystarczyć widowiskowe rozchełstanie). Gra
z dużym zaangażowaniem, śpiewa też (momentami nawet zbyt dużym). Ale brakuje mu całkowicie charyzmy, której Ramey miał w nadmiarze. Anna
Markarova jest posiadaczką ogromnego głosu (co się w Rosji zdarza jakoś
częściej niż gdzie indziej) bez najmniejszego trudu przebijającego się
przez grzmiącą orkiestrę i chór. Tyle,
że ten instrument, nawet całkiem ładny w barwie traktuje bezlitośnie , według
zasady – ma być głośno i wyraziście, o subtelnościach należy zapomnieć. Jej
aktorstwo jest dokładnie takie samo. Mam wrażenie, że Markarova nie zdąży
zrobić międzynarodowej kariery, bo ten głos zwyczajnie zedrze. Poczytałam sobie
o niej trochę i znów przypomniała mi się odtwórczyni roli Odabelli w spektaklu
w Met. Okazuje się, że Markarova, podobnie jak niegdyś Cheryl Studer śpiewa
wszystko – od Rossiniego przez Wagnera do Turandot. Wróżę jej niestety podobną
przyszłość i przedwczesny koniec działalności scenicznej. Vladislav Sulimsky
nie krzyczał , ale był równie bezbarwny jak Abdrazakov, a to do Ezia należy
przecież najsłynniejsza kwestia tej opery „Avrai tu l'Universo, resti l'Italia a me”.I tak
dotarłam do Sergeia Skorokhdova , którego słyszałam po raz pierwszy i który
zadziwił mnie niepomiernie kiedy tylko wydobył z siebie głos. Petersburski
tenor zaskoczył mnie mianowicie nieomylnie i absolutnie włoską barwą tego głosu, dziś spotykaną niezmiernie
rzadko. Zwłaszcza u Rosjanina rzecz to niezwykła. Kto wie, czy wśród
współczesnych tenorów lirycznych nie jest to barwa najpiękniejsza ze wszystkich!
Tyle, że jej posiadacz nie bardzo potrafi się obchodzić ze swoim bezcennym
darem. Nawet nie napina się szczególnie, ale, mój Boże, gdyby tak umiał tyle co
Calleja to ten ostatni mógłby sobie tylko pomarzyć o kontraktach bo intendenci staliby w kolejce do
Skorokhodova. W każdym razie mimo wszystko jego karierę śledzić warto, a można
, zdarza mu się występować w TWON. W nadchodzącym sezonie będzie w obsadzie pięknej,
krótkiej opery Czajkowskiego „Jolanta”. Na koniec parę uwag o rosyjskiej szkole
wokalnej – jak to jest, że ten niezwykle muzykalny naród produkuje masowo
śpiewaków o wspaniałym materiale głosowym i niepokojących brakach
techniczno-wyrazowych? Dlaczego większość z rosyjskich śpiewaków niemiłosiernie
krzyczy i zdziera gardła? I skąd, wobec tego biorą się takie cuda jak Lezhnieva
czy Ignatovich?
W linkach
zamieściłam kilka próbek talentu Skorokhdova. Warto przetrzymać
krzykliwą (a jakże) Adinę, i posłuchać Nemorina.
Subskrybuj:
Posty (Atom)