Ta
produkcja jednego z mniej znanych dzieł Rossiniego powstała w roku 1996 na
potrzeby Festiwalu Rossiniego w Pesaro i dla Juana Diego Floreza, który partię
Corradina uczynił jedną ze swych koronnych. 9 lat temu ten sam spektakl
przeniesiono do większej sali i sukces był tak duży, że Decca zdecydowała się
wydać rzecz na CD. Już wtedy okazało się, że rola tenorowa
jest jakby specjalnie na Floreza uszyta. Towarzysząca mu Annick Massis, stuprocentowa
dama chociaż czysto wokalnie sprawdziła się doskonale, to jako momentami mocno filuterna Matilde nie
była już tak wiarygodna. W listopadzie 2008 „Matilde di Shabran” zawędrowała do
ROH – niestety wówczas transmisji kinowych z Londynu jeszcze nie było. Za to
serce nam rosło przy słuchaniu radia i czytaniu recenzji – młoda Aleksandra
Kurzak ani na piędź nie ustępowała pod żadnym względem głównemu gwiazdorowi –
była śliczna, fertyczna i wokalnie nie tylko kompetentna, ale też bardzo
atrakcyjna. Tytułowa rola stała się dla niej przysłowiową trampoliną do sławy. Wreszcie
w sierpniu 2012 spektakl powrócił do
Pesaro i szczęśliwie został zarejestrowany w wersji wideo. Można go teraz
podziwiać w kolejnej obsadzie, ale jak zawsze z Florezem. I warto się tą płytą
zainteresować.
Już
sam utwór jest pewnego rodzaju osobliwością. Nawet nie dlatego , że Rossiniemu
przy jego komponowaniu tak się spieszyło, że nie tylko (tradycyjnie można
powiedzieć) wykorzystał fragmenty wcześniejszych swych dzieł, ale też
powierzył skomponowanie finału drugiego
aktu , a tym samym całości koledze, Giovanniemu Paciniemu. Po czym stwierdził ,
że jakość pracy biednego Paciniego go nie zadawala (nie bez racji) i osobiście
przeredagował całość i dopisał brakujące części. Osobliwość polega na gatunku,
jakiemu Rossini przypisał świeżo powstały utwór (1821) – to już nie mozartowski
„ucieszny dramat” , ale wręcz „ucieszny melodramat”. Maestro z Pesaro tego
terminu nie wymyślił, powstał on wcześniej , ale używano go niezmiernie rzadko.
Nic dziwnego , wszak to czysty oksymoron! Ktoś mógłby zaprotestować - wszak
prawdziwy melodramat dość często występuje w postaci krańcowej i wtedy
może śmieszyć. Ale nie o to Rossiniemu chodziło – jego „Matilde di Shabran”
rzeczywiście jest zdumiewającą hybrydą gatunkową, w której komedia sąsiaduje z
tragedią w sposób zawstydzająco bezpośredni. Ta dziwna cecha ogniskuje się
głównie w postaci Corradina, który nosi przydomek „Cuor di ferro” i tuż po
otwierającym chórze zostaje przez swoich ludzi przedstawiony jako bezlitosny
tyran zdolny do każdej zbrodni, a także zdeklarowany mizoginik. To ostatnie
mogłoby się tłumaczyć posiadaniem koszmarnej narzeczonej z przymusu. Ale
trudniej już znaleźć wytłumaczenie dla fizycznego dręczenia tych, którzy mieli
nieszczęście wpaść w jego ręce. Z czasem jednak okazuje się , że wybuchy furii Corradina
(już imię w takim spieszczeniu o czymś świadczy) są bardziej widowiskowe niż
groźne. Matilde wydaje się być bliźniaczą siostrą Isabelli – wdzięczne i
sprytne dziewczę zdolne błyskawicznie omotać każdego mężczyznę używając zarówno
uroku osobistego jak mózgu. Mamy jeszcze jednego bohatera czysto dramatycznego
– nieszczęsnego więźnia Edoardo i całą gromadkę postaci buffo (szczerze mówiąc jest ich
zdecydowanie za dużo). Produkcję z Pesaro podpisał Mario Martone i należą mu
się za nią gratulacje. Pomimo wagnerowskiego wymiaru czasowego (sam pierwszy
akt to 135 minut!) nie nudziłam się, zaś akcja pomykała na tyle żwawo ile się
dało. Scenografia nie stanowi cudu pomysłowości – z tyłu sceny widzimy tylko
podwójne, spiralne schody (ile razy już to widzieliśmy?) i wszystko. Trzeba
jednak przyznać, że dzieło scenografa Sergio Tramontiego reżyser ogrywa
znakomicie . Kostiumy Ursuli Patzak są stylowe i piękne, doskonale też
podkreślają charakter poszczególnych postaci. Od strony muzycznej ten spektakl
był dla mnie dużą przyjemnością, momentami zupełnie niespodziewaną. Zwłaszcza
ze strony Michele Mariottiego , który jak dotąd nie zasłużył sobie na miano
jednego z moich ulubionych dyrygentów. Ale, kto wie? Orkiestrę Opery Bolońskiej
poprowadził bardzo sprawnie zachowując idealną równowagę między elementami
lirycznymi a komicznymi. Zapanował tez doskonale nad jej dynamiką, z czym w
ostatnio przeze mnie oglądanych przedstawieniach bywały kłopoty. Mariotti miał
sporo szczęścia – trafiła mu się obsada prawie idealna. Z jednym wyjątkiem - Chiara Chialli jako markiza d’Arco brzmiała
skrzypliwie a ze swej bohaterki uczyniła nie tyle postać buffo, co
stuprocentową karykaturę. Z innych , teoretycznie drugoplanowych ról wszyscy
wykonawcy wywiązali się wspaniale, ja wyróżniłabym ciepłogłosego Nicolę Alaimo
jako doktora Aliprando (to jeden z tych dużych mężczyzn, których „można łyżkami
jeść”) i Paolo Bordognę jako poetę
Isidoro ( głos o drobnej wibracji - nie
bardzo to lubię, ale dobra technika i talent komiczny oraz sprawność fizyczna,
że pozazdrościć). Z trzech Matild wymienionych na początku najlepsza wydaje mi
się Aleksandra Kurzak i wcale nie dlatego że, nasza (co za charrrrakter…). Ale
Olga Peretyatko mająca drobne trudności z ozdobnikami też stworzyła nieodparcie
uroczą rolę, a dźwięczny głos brzmiał adekwatnie do powabnej fizyczności. Juan
Diego Florez nie bez powodu po raz kolejny powrócił do postaci Corradina –
chociaż właściwie nie ma do wykonania ani jednej arii, jest na scenie obecny
długo i efektywnie. Śpiewa swobodnie , lekko, świeżo. I tworzy chyba najlepsza
rolę w jakiej go widziałam – widać, że wszystkie wcielenia jego bohatera –
okrutne, liryczne i groteskowe pasują jak ulał. Najwięcej satysfakcji zarówno
artyście jak mnie przyniósł jednak Florez – komik. Te jego
westchnienia i minki, delicje. Na koniec jednak największa niespodzianka, którą
sprawiła nieznana mi wcześniej Anna Goryachova jako Edoardo. Jaki to piękny
mezzosopran, co za technika, jakie możliwości wyrazowe! To już kompletna
artystka i potencjalna supergwiazda, zwłaszcza, że także aktorsko utalentowana
. Jedyny problem może jej sprawić zewnętrzność, nieomylnie dziewczęca, co przy
głosie predestynującym do ról spodenkowych troszkę kłopotliwe. Ale na szczęście
bywają także mezzosopranowe heroiny – w tym roku Goryachova była w Pesaro
Isabellą i odniosła olbrzymi sukces, czemu ani trochę się nie dziwię.