Bywa,
że dopada mnie znienacka ochota na Verdiego. Organizm domaga się po prostu
kolejnej dawki muzyki, bez której operę jako gatunek trudno mi sobie wyobrazić.
Są operofile, którym Verdi zupełnie nie jest do życia potrzebny, mało tego,
niektórzy krzywią się z odrazą na sam dźwięk tego nazwiska. Ze mną jest tak, że
od czasu do czasu potrzebuję maestra z
Busseto i nie musi to być od razu „Otello” czy „Falstaff”. Tylko jednego jego
dzieła nie lubię, a wręcz mnie ono drażni, ale poza „Aidą” mogę wysłuchać wszystkiego,
nawet tych oper, które sam autor nazywał owocami „lat galer” zaś nielubiący go
ludzie do dziś określają terminem „włoskie umpa-umpa”. Nie przerażają mnie
niedoskonałe libretta (niektóre są rzeczywiście okropne, wręcz idiotyczne i nie
chodzi wcale … sami wiecie o co) – dobrze wykonany Verdi to zawsze dla mnie
przyjemność niezwykła. A właśnie teraz co raz trudniej o spełnienie tego
warunku, bo prawdziwe głosy verdiowskie stały się rzadsze niż diamenty. Z
paniami sytuacja nie jest jeszcze alarmująca (zwłaszcza sopranów trochę mamy) ,
ale wśród panów posucha już doskwiera mocno. Zdarzają się pojedyńcze dobre
role, czasem ktoś wzbudzi nadzieję na przyszłość lecz ogólnie nie ma się z
czego cieszyć. Jak już kilkakrotnie deklarowałam wierzę, że to taki moment w
historii operowego wykonawstwa i że będzie lepiej. Tym niemniej trafienie na
świetny muzycznie spektakl Verdiego nie zdarza się dziś często. Dlatego trzeba
się cieszyć z rzeczy małych i doceniać
te tylko niezłe.O takim przedstawieniu będzie ten post.
„Nieszpory
sycylijskie” wystawiono w szczególnych okolicznościach: premiera odbyła się 17.03.2011 jako część
obchodów 150-tej rocznicy zjednoczenia Włoch. Specjalne było także miejsce:
Teatro Regio w Turynie, pierwszej stolicy zjednoczonego państwa. Widz nieznający
tych realiów mógłby się poczuć nieco zdziwiony olbrzymią flagą narodową w roli
kurtyny (tudzież wstążkami w jej barwach w klapach garniturów muzyków),
wyświetlaniem fragmentu konstytucji na finał, hymnem zagranym na wstęp i
zaśpiewanym z całego serca przez chór i publiczność. Wszystko to ma pewne
znaczenie ze względu na temat opery i sposób jej pokazania na scenie. Mamy na
niej współczesną Sycylię napadniętą przez nienazwanych agresorów zaś wydarzenia
relacjonowane są przez media, czego rezultat widzimy na dwóch wielkich ekranach
z tyłu. Są dziennikarze, podtykający mikrofony protagonistom i wszędobylscy
kamerzyści. Najciekawiej wypadł pomysł na słynne bolero Eleny w piątym akcie –
nie są to wcale własne słowa bohaterki, ale tekst jej narzucony, odczytywany
przez nią z „żywego promptera” i transmitowany jako wywiad przez telewizję.
Widzimy też doskonale w jaki sposób zarówno Monforte jak i Procida manipulują
masami, oglądamy przemówienia i gabinety władzy. Wszystko to ma swoją
wewnętrzną logikę i spójność, moje wątpliwości wzbudził tylko jeden obraz. Mogę
zaakceptować, że Procida śpiewa swą piękną arię „O tu, Palermo” na złomowisku z
wrakami samochodów w tle, w końcu partyzant ukrywa się, gdzie może. Tyle, że
potem wpadają tam miejscowe dziewczyny w strojach ślubnych (zbiorówka jak w
sekcie Moona? weselisko na śmietniku?) i
odbywa się umiejętnie podsycone przez Procidę starcie między lokalsami a
żołnierzami okupanta. Ogólnie jednak efekt koncepcji reżyserskiej Davide’a
Livermore można uznać za dobry. Muzycznie, ku własnemu zdumieniu największy
problem miałam z dyrygowaniem Gianandrei Nosedy – energicznie, owszem, było,
ale zginęła gdzieś verdiowska długa fraza, zabrakło oddechu. Może to także
koncepcja, może miało być dziarsko – jeśli tak, mnie się to nie bardzo podoba. Wokalnie
najsłabszym punktem wieczoru, ale i tak trzymającym poziom okazał się Franco
Vassallo - głos troszkę zduszony i
brzmiący matowo – baryton nie miał wyraźnie najlepszego dnia. Gregory Kunde od kilku lat mnie zaskakuje udowadniając, że
śpiewak nie musi wcale dysponować potężnym instrumentem, żeby dobrze wykonywać
mocniejsze z verdiowskich ról. Wystarczy nośność, dźwięczność i właściwa,
otwarta góra, oraz, oczywiście inteligencja i muzykalność. Kunde nie należy do
tenorów wymarzonych w partii Arriga, ale prezentuje się w niej lepiej niż tylko
nieźle. Ildar Abdrazakov to chyba najmłodszy Procida, jakiego kiedykolwiek
widziałam i jego wieku w tej inscenizacji nie starano się tuszować. Słusznie –
przywódcy bywają młodzi. Rola, napisana dla basso cantante nie wymaga
najgłębszych, słowiańskich czeluści najniższego rejestru i Abdrazakov czuje się
w niej znakomicie. Podobnie, jak Maria Agresta w morderczej partii Eleny, co
stanowi dla mnie pewne zaskoczenie. Agresta miała wystapić w drugiej obsadzie,
ale zaraz po premierze rozchorowała się gwiazda, Sondra Radvanovsky i młoda
artystka zaśpiewała prawie wszystkie spektakle. Pokazała się od najlepszej
strony – nie próbowała zabijać głosem i nie forsowała swego średniej wagi
sopranu, ale zaprezentowała dobre legato i precyzję intonacyjną, zas jej
bolero, jedna z najbardziej zdradliwych i trudnych do wykonania arii
sopranowych było jednym z najlepszych, jakie słyszałam w życiu!