
„Nieszpory
sycylijskie” wystawiono w szczególnych okolicznościach: premiera odbyła się 17.03.2011 jako część
obchodów 150-tej rocznicy zjednoczenia Włoch. Specjalne było także miejsce:
Teatro Regio w Turynie, pierwszej stolicy zjednoczonego państwa. Widz nieznający
tych realiów mógłby się poczuć nieco zdziwiony olbrzymią flagą narodową w roli
kurtyny (tudzież wstążkami w jej barwach w klapach garniturów muzyków),
wyświetlaniem fragmentu konstytucji na finał, hymnem zagranym na wstęp i
zaśpiewanym z całego serca przez chór i publiczność. Wszystko to ma pewne
znaczenie ze względu na temat opery i sposób jej pokazania na scenie. Mamy na
niej współczesną Sycylię napadniętą przez nienazwanych agresorów zaś wydarzenia
relacjonowane są przez media, czego rezultat widzimy na dwóch wielkich ekranach
z tyłu. Są dziennikarze, podtykający mikrofony protagonistom i wszędobylscy
kamerzyści. Najciekawiej wypadł pomysł na słynne bolero Eleny w piątym akcie –
nie są to wcale własne słowa bohaterki, ale tekst jej narzucony, odczytywany
przez nią z „żywego promptera” i transmitowany jako wywiad przez telewizję.
Widzimy też doskonale w jaki sposób zarówno Monforte jak i Procida manipulują
masami, oglądamy przemówienia i gabinety władzy. Wszystko to ma swoją
wewnętrzną logikę i spójność, moje wątpliwości wzbudził tylko jeden obraz. Mogę
zaakceptować, że Procida śpiewa swą piękną arię „O tu, Palermo” na złomowisku z
wrakami samochodów w tle, w końcu partyzant ukrywa się, gdzie może. Tyle, że
potem wpadają tam miejscowe dziewczyny w strojach ślubnych (zbiorówka jak w
sekcie Moona? weselisko na śmietniku?) i
odbywa się umiejętnie podsycone przez Procidę starcie między lokalsami a
żołnierzami okupanta. Ogólnie jednak efekt koncepcji reżyserskiej Davide’a
Livermore można uznać za dobry. Muzycznie, ku własnemu zdumieniu największy
problem miałam z dyrygowaniem Gianandrei Nosedy – energicznie, owszem, było,
ale zginęła gdzieś verdiowska długa fraza, zabrakło oddechu. Może to także
koncepcja, może miało być dziarsko – jeśli tak, mnie się to nie bardzo podoba. Wokalnie
najsłabszym punktem wieczoru, ale i tak trzymającym poziom okazał się Franco
Vassallo - głos troszkę zduszony i
brzmiący matowo – baryton nie miał wyraźnie najlepszego dnia. Gregory Kunde od kilku lat mnie zaskakuje udowadniając, że
śpiewak nie musi wcale dysponować potężnym instrumentem, żeby dobrze wykonywać
mocniejsze z verdiowskich ról. Wystarczy nośność, dźwięczność i właściwa,
otwarta góra, oraz, oczywiście inteligencja i muzykalność. Kunde nie należy do
tenorów wymarzonych w partii Arriga, ale prezentuje się w niej lepiej niż tylko
nieźle. Ildar Abdrazakov to chyba najmłodszy Procida, jakiego kiedykolwiek
widziałam i jego wieku w tej inscenizacji nie starano się tuszować. Słusznie –
przywódcy bywają młodzi. Rola, napisana dla basso cantante nie wymaga
najgłębszych, słowiańskich czeluści najniższego rejestru i Abdrazakov czuje się
w niej znakomicie. Podobnie, jak Maria Agresta w morderczej partii Eleny, co
stanowi dla mnie pewne zaskoczenie. Agresta miała wystapić w drugiej obsadzie,
ale zaraz po premierze rozchorowała się gwiazda, Sondra Radvanovsky i młoda
artystka zaśpiewała prawie wszystkie spektakle. Pokazała się od najlepszej
strony – nie próbowała zabijać głosem i nie forsowała swego średniej wagi
sopranu, ale zaprezentowała dobre legato i precyzję intonacyjną, zas jej
bolero, jedna z najbardziej zdradliwych i trudnych do wykonania arii
sopranowych było jednym z najlepszych, jakie słyszałam w życiu!