Tak mi się
nieszczęśliwie poukładały terminy, że nie mogłam zasiąść przed ekranem, żeby
zobaczyć „Tannhäusera” transmitowanego z Berlina we właściwym czasie. Wiedząc,
że wykorzystam okazję do oglądania
spektaklu gdy tylko się nadarzy postanowiłam sobie solennie unikać
recenzji i opinii na jego temat. Nerwowy chichot mojego przyjaciela mającego
już to doświadczenie za sobą nie wróżył nic dobrego zaś powierzenie reżyserii
Sashy Waltz od razu mnie zaniepokoiło. Przywołało w pamięci te przypadki, w
których tancerze stanowili moim zdaniem niepotrzebny naddatek na scenie,
powodując na niej zbędny tłok a nie wnosząc niczego nowego . A taka sytuacja
zdarza się ostatnio dosyć regularnie, mam nawet wrażenie, że obok scenografii „z
lotu ptaka” zaczyna stanowić modę. Tym razem jednak Waltz nie ograniczyła się
do prostego dublowania śpiewaków przez tancerzy, poszła znacznie dalej. Dało to
bardzo niedobry efekt, bo przez większość czasu mieliśmy przed oczami swoistą
wojnę o uwagę widzów toczoną przez pokaźną grupę baletową z nieszczęsnymi
śpiewakami. Nie było wątpliwości, który z tych zespołów był ważniejszy dla pani
reżyser. Jak ci z Państwa, którzy nie widzieli mogą się domyślać nie ten, co
powinien. Najbardziej zaskoczyła mnie jednak kiepska, wręcz fatalna jakość tego
ruchu scenicznego. Wyglądało to jak nieudany debiut, nie zaś praca znanej i
uznanej choreografki. Przykłady można by mnożyć, ale – od początku.
Umieszczenie groty Venus w dużej misie przypominającej tęczówkę ludzkiego oka
może się wydawać atrakcyjne od strony wizualnej i nawet takie jest dopóki nie
pojawią się w niej tancerze. To jedyny fragment dzieła, w którym ich obecności
wymaga libretto, co w niczym nie pomaga. Tłum sylwetek splątanych w ciągłej kotłowaninie, stłoczonych na bardzo małej
powierzchni robi wrażenie raczej piekielnego kotła niż ekscytujących
bachanaliów (na życzenie Waltz do
drezdeńskiej wersji partytury doczepiono bachanalia paryskie). Widzowie
teatralni mogli z odległości nie dostrzec innego elementu czyniącego te namiętne w założeniu igrzyska zabawnymi –
nienachalnej urody cielistych majtek, w które z oczywistych przyczyn wyposażono
ich uczestników. Można by to wszystko
jednak wybaczyć, gdyby nie kazano w tych warunkach śpiewać Venus i Tannhäuserowi. Nawet wiotkiej
Prudenskiej sprawiało to kłopot (potknięcie o czyjąś nogę lub rękę mogło mieć
fatalne skutki), a co dopiero starszemu panu obdarzonemu pokaźną tuszą –
Seiffertowi. Dalej nie było lepiej – w akcie pierwszym zafundowano nam także
idiotyczną bieganinę i poskoki drużyny landgrafa Hermana. A najgorsze jeszcze
na nas czekało. Mniejsza już o to, że osadzenie akcji w latach pięćdziesiątych
dwudziestego wieku powoduje, iż tak wyraźna opozycja miłości ziemskiej,
cielesnej i duchowej, niebiańskiej traci sens.
To były czasy powojennego
rozluźnienia obyczajów, królowania seksbomb i „wojen biustów”. Co też usiłowano
nam przypomnieć, gdy podczas pieśni Tannhäusera towarzystwo całe (znów
stłoczone bez miłosierdzia) oddawało się łapaniu za krocza, podkasywaniu
obfitych spódnic partnerek aż wreszcie nastapił moment tak niewiarygodnie
głupi, że aż w swoim idiotyzmie fascynujący – panowie złapali panie za piersi i
zaczęli nimi (zarówno piersiami, jak partnerkami) rytmicznie potrząsać. Trwało
to czas jakiś i doprawdy podziwiam odporność bezpośrednich widzów, którym udało
się zachować milczenie. Mnie na widok tych harców i konwulsji opanował atak
straszliwego, głośnego śmiechu. Siedząc na widowni i próbując nie wybuchnąć byłabym
zagrożona uduszeniem. W części finałowej atrakcji było mniej, ale Wolfram
musiał w czasie swojej arii wykonać kilka tanecznych pas, natomiast powracający
z Rzymu pielgrzymi okazali się wytrawnymi akrobatami, Niektórzy z nich odbywali
drogę stojąc na ramionach współpątników. To już jednak drobiazgi – trzeci akt
został najmniej zniszczony przez Sashę Waltz. Tę produkcję będę wspominać jako
nawet nie tyle złą, co absurdalnie niemądrą. Ale płyta z jej rejestracją
pozostanie ze mną, bo zawsze można zamknąć oczy i rozkoszować się dźwiękiem. A
jest czym – w moim odczuciu to był najlepszy współczesny „Tannhäuser”, jakiego miałam szczęście
słuchać. Właściwie trochę się tego
spodziewałam ze względu na Daniela Barenboima, ale rzeczywistość
przekroczyła moje oczekiwania. Barenboim
stanowi rzadki przypadek połączenia niebywałej fachowości z wszechogarniającą i
zaraźliwą miłością do Wagnera. Kiedy ma, jak tu, do dyspozycji wspaniałą
orkiestrę – Staatskapelle Berlin - efekt wymyka się próbie opisu. Gdyby ktoś
potrzebował przykładu na to, czym jest wagnerowska niekończąca się melodia –
oto on. Do poziomu orkiestry dostosował się też chór brzmiący … po prostu
niebiańsko. Peter Seiffert śpiewa
Tannhäusera już bardzo długo i bardzo często. To słychać, zarówno w
pozytywnym, jak negatywnym sensie: ma rolę przemyślana i przepracowaną, jednak
głos jest już trochę zmęczony i niekiedy brakuje mu mocy i blasku. Seiffert
zawsze był Tannhäuserem raczej lirycznym, takim też pozostał. Na szczęście nie
ma on zwyczaju siłowego wypychania dźwięku, u niego może być za delikatnie, ale
bez napinania się. Nieco gorzej z postacią sceniczną, bo wiek i postura nie
dodają wiarygodności. Podobała mi się Marina Prudenskaya – ma ten zmysłowy
timbre głosu, o jaki w partii Venus chodzi. Wszelkie działania aktorskie
uniemożliwiła jej Waltz. Ann Petersen wydała mi się przyzwoitą Elzbietą,
aczkolwiek to nie ta srebrzysta barwa, jaka w tej roli najbardziej lubię i
momentami popadała w zbyt duże vibrato. Stworzyła, mimo niesprzyjających
warunków ciekawą rolę, zwłaszcza w finale, kiedy jej bohaterka jest już samym
cierpieniem. René Pape wyposażył Landgrafa Hermanna w te same cechy, co innych
swoich wagnerowskich bohaterów: godność,szlachetność i cudowne brzmienie miękko
lejącego się głosu. Na koniec zostawiłam sobie Wolframa, nie tylko dlatego, że
to wspaniała postać i przepiękna muzyka. Jakoś ostatnio Wolfram ma szczęście do
świetnych odtwórców – Tézier, Gerhaher, Degout – doprawdy trudno orzec, który
najlepszy. Peter Mattei dołączył do nich jak równy, a może nawet…. Dysponuje
nietypowym głosem, wysokim barytonem o górze niemal tenorowej, ale mocy
większej niż nazwyczaj bywa w tym rodzaju bywa. Sama barwa nie jest dla mnie
szczególnie atrakcyjna, ale, to jak artysta się nią posługuje owszem – klasa
supermistrzowska! Jak cudownie Mattei przekazuje w „O du mein holder
Abendstern” tęsknotę za niedosiężną miłością, której można tylko składać hołd,
a nigdy nie dotknie się jej naprawdę. Ona boli, ale – lepiej tak kochać niż nie
kochać wcale. W finale Wolfram heroicznie walczy o duszę Tannhäusera i Mattei
śpiewa to tak, że wiemy iż czyni to z głębi serca. Mieć takiego przyjaciela …
Tym
z Państwa, którzy być może sądzą, że przesadzam, zaś spektaklu nie widzieli
serdecznie polecam obydwa linki. Nie ma w nich fragmentu najbardziej kuriozalnego, ale to, co jest wystarczy za świadectwo.